– Mylisz się. Byli tu zeszłej jesieni – przerwała z goryczą Katarzyna. – Bérault d’Apchier był na chrzcinach mojej córki, Izabeli.

– Doprawdy, dziwny to sposób wyrażania podzięki za doznaną gościnność! Co do mnie, to myślę, pani Katarzyno, że musieli się dowiedzieć o wyruszeniu pana Arnolda na wojnę. Więc sposobność wydała się zbyt pociągająca: dobra Montsalvy pod pieczą białogłowy!

– Dowiedzieli się, Mikołaju, wiem nawet od kogo! W Pons widziałam mężczyznę podpalającego polana pod stopami kobiety powieszonej na drzewie za włosy. To był Gerwazy Malfrat!

Sierżant splunął pod nogi i ponownie potarł nos rękawem.

– Ten parszywy bękart! Trzeba było go pojmać, pani Katarzyno! Pan Arnold na pewno tak by postąpił!

Katarzyna nie odpowiedziała, lecz skinąwszy sierżantowi na pożegnanie, skierowała konia w stronę murów okalających zamek. Mijały już dwa miesiące od wyjazdu Arnolda. Tamtego dnia śnieg pokrywał całą okolicę i drogi były nieprzejezdne, lecz on ruszył w drogę zabierając ze sobą kwiat szlachty z hrabstwa i najmłodszych żołnierzy palących się do wojaczki. Przygotowując wiosenną kampanię, konetabl de Richemont, którego król mianował swoim namiestnikiem w Ile-de-France, zbierał swoje oddziały, żeby zaatakować Paryż. Nadszedł bowiem czas, by wreszcie odebrać Anglikom stolicę, w której, jak wieść niosła, panowała straszna nędza. Pan de Montsalvy, przyjmując wysłannika konetabla, nie wahał się ani chwili. Wyruszył bardzo szczęśliwy – myślała Katarzyna – zamienić nudę owerniackiej zimy na upajające i intensywne życie na polu walki, takie, jakie kochał najbardziej.

A przecież tamtego jesiennego wieczoru, w dniu chrzcin Izabeli, Arnold obiecał, że nigdy jej nie opuści, że już zawsze będzie ją ze sobą zabierać ruszając na wojnę. Niestety, dwa miesiące temu przeziębiła się. Była słaba i niezdolna do długiej drogi w siodle w czas tak ponury. Pani de Montsalvy odniosła wrażenie, że jej pan i władca był prawie zadowolony, iż ta okoliczność zwalnia go od dotrzymania danej obietnicy, którą widocznie zaczął traktować jak dziecinadę. „I tak, moja duszko – powiedział na pocieszenie, podczas gdy ona z oczami pełnymi łez patrzyła, jak przymierza zbroję – nie mogłabyś ze mną pojechać! Walki będą zacięte. Anglicy uczepili się Francji jak świnia koryta. A tu są dzieci, lenno, poddani! Potrzebują swojej kasztelanki!” „A czyż nie potrzebują także i swego pana? – spytała. – Tak długo go tu brakowało!”

Surowa, piękna twarz Arnolda spochmurniała, a jego czarne brwi zmarszczyły się. „Potrzebowaliby mnie, gdyby groziło im prawdziwe niebezpieczeństwo! Ale, dzięki Bogu, nie mamy wrogów. Dawno poznikały z naszej górzystej Owernii angielskie posterunki, a ci, którzy mogliby przez sympatię dla Burgundii przechylić się na stronę wroga, nie śmią się już do tego przyznawać. Co zaś do rozbójników, ich czas minął bezpowrotnie. Aymerigot Marchès nie zagraża już ani naszym ziemiom, ani naszym sakiewkom. Za to król powinien zakończyć dzieło odzyskania ziem, które należą mu się od Boga. Albowiem jak długo Paryż będzie jeszcze w rękach Anglików, tak długo Karol nie będzie się mógł uważać za króla Francji. Ruszam więc do boju, lecz gdy tylko walki ustaną i odniesiemy zwycięstwo, wezwę cię! Do tego czasu nie ma tu, powtarzam, żadnego niebezpieczeństwa, serce ty moje! Zresztą, zostawiam ci Jossego i najbardziej zaprawionych w boju moich rycerzy...”

„Najbardziej zaprawionych”, być może... lecz za to najstarszych... Wolących raczej grzać zgrzybiałe kości przy ognisku, popijając grzane wino, niźli czuwać w długie, zimne noce przy otworach strzelniczych. Najmłodszy z nich był ich dowódca, Mikołaj Barral, zbliżający się do czterdziestki, co w czasach, w których nie żyło się długo, było, rzec można, wiekiem bardzo dojrzałym. Był jeszcze Bernard de Calmont d’Olt i trzydziestka jego mnichów, o których pan de Montsalvy miał jak najlepsze mniemanie.

Tak więc pewnego mroźnego poranka pan opuścił swoje włości na karym koniu, dzierżąc dumnie swoją chorągiew łopoczącą na wietrze. Chorągiew w kolorze piaskowym i srebrzystym wyglądała ponuro na tle kolorowych proporczyków wesoło furkoczących u lanc jego rycerzy.

Byli wśród nich najlepsi przedstawiciele okolicznej szlachty, poczytujący sobie za honor móc iść wraz z panem de Montsalvy na odsiecz stolicy: rody Roquemaurel z Cassaniouze, Fabrefort z Labesserette, Sermur, pan de la Salle i pan de Villemur w otoczeniu swych ludzi cieszących się, że idą na wojnę jak żakowie na wakacje.

Katarzyna, patrząc za odjeżdżającymi w podmuchach lodowatego wiatru, na próżno wyczekiwała, by Arnold odwrócił się i przesłał jej ostatnie pożegnanie. Czuła wręcz, że chętnie puściłby się galopem, aby co rychlej dobić do swych towarzyszy broni, innych kapitanów królewskich, pana la Hire, Xaintrailles’a, Chabannes’a, dla których wartość życia polegała na stawianiu czoła niebezpieczeństwu i odnoszeniu zwycięstw w walce. Bardziej zależy mu na przyjaciołach niż na mnie... – pomyślała.

A jednak w noc poprzedzającą wyjazd Arnold kochał ją jak szaleniec. Posiadał ją raz po raz, aż pościel stała się mokra od potu, wielbiąc niestrudzenie oddane mu ciało i wypełniając zamknięty pokój okrzykami zwycięstwa. Katarzyna nie znała go jeszcze takim, nigdy też nie odczuwała tak silnej ani tak pełnej rozkoszy. Jednak w chwili największego zwycięstwa w jej umyśle zakiełkowała dziwna myśl i kiedy wreszcie dzwon klasztorny zadzwonił na jutrznię, a Arnold ledwo dysząc opadł na łoże, gotów zatopić się w głębokim śnie jak zmęczony pływak w otchłani, Katarzyna przytuliła się do niego i muskając ustami twarde muskuły jego piersi, wyszeptała:

– Jeszcze nigdy tak mnie nie kochałeś... Dlaczego?... Arnold zmęczonym głosem spokojnie odpowiedział:

– Ponieważ miałem na to ochotę... oraz po to... żebyś o mnie nie zapomniała, kiedy będę daleko...

Następnie umilkł i zasnął na dobre, ściskając w dłoni wilgotną dłoń żony, jakby chcąc zatrzymać ją przy sobie. Wtedy Katarzyna upewniła się w swych domysłach. Zresztą Arnold, nie uznający kłamstwa, przyznał to sam: najlepszym sposobem, żeby młoda żona nie zapomniała o mężu w czasie jego dłuższej nieobecności, jest macierzyństwo. Typowo męskie podejście zazdrosnego męża do sprawy... W przytulnych ciemnościach zasuniętych stor Katarzyna uśmiechnęła się...

Jednak ta ostatnia szalona noc nie przyniosła spodziewanych przez Arnolda owoców, a już o świcie uśmiech Katarzyny zastąpiły z trudem powstrzymywane łzy. Teraz gdy niebezpieczeństwo, w które Arnold nie wierzył, zawisło nad Montsalvy, Katarzyna była zadowolona, że egoistyczne plany jej męża spaliły na panewce. Cóż poczęłaby bowiem będąc w odmiennym stanie?

Bezwiednie odepchnęła od siebie wspomnienie tamtej nocy i przekroczywszy barbakan stanęła na dziedzińcu, gdzie panowało niezwykłe ożywienie.

Na dziedzińcu wrzało jak w ulu. Służące biegały w różnych kierunkach, jedne dźwigały z pralni kosze pełne mokrej bielizny, inne pojemniki z wodą i konwie wypełnione oliwą, ustawiając je wokół potężnych ognisk rozpalonych na murach pod wprawnym okiem starego Saturnina. Przy kowadle uwijali się kowal i zbrojarz, siejąc wokół skry.

W połowie drogi między częścią mieszkalną i kuchniami, przy piecu, z którego kilka kobiet wyciągało złociste, dymiące bochenki chleba, Katarzyna zauważyła Sarę, która skrzyżowawszy ręce na brzuchu przepasanym wielkim, białym fartuchem panowała nad wrzawą tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Uśmiech i gest dłoni, jakie posłała z daleka kasztelance, były takie jak zwykle, ani gwałtowniejsze, ani bardziej nerwowe. A jednak to dzięki niej, zanim jeszcze Katarzyna wydała pierwszy rozkaz, w zamku rozpoczęto przygotowania do wojny.

Pierwszy raz od wybudowania zamek miał odeprzeć natarcie wroga. Nie minął jeszcze rok od czasu jego ukończenia. Montsalvy wybudowali go na miejscu starej fortecy Puy de l’Arbre, zburzonej ongiś z rozkazu króla, za pieniądze otrzymywane corocznie od przyjaciela Jakuba Serce, któremu Katarzyna podarowała najwspanialszy ze swoich klejnotów, słynny czarny diament, złożony obecnie w skarbcu Notre Dame w Puy-en-Velay.

Nowy zamek wybudowany w pobliżu bramy południowej był otoczony grubymi murami obronnymi zwieńczonymi blankami. W jego majestatycznej surowości, w jego potężnych, szarych granitowych murach łączących bastiony, w jego dębowej palisadzie, w jego wysokiej, kwadratowej wieży obronnej otoczonej strzelistymi wieżyczkami, w jego wysokich, rzeźbionych oknach, w jego koronce złoconych wiatrowskazów, w jego siedmiu spiczastych wieżach wzmacniających mury było coś, co przywodziło na myśl baśniowego smoka. Lecz czy zdoła odeprzeć ogień wroga, grad kamieni i pocisków z katapult oraz machin oblężniczych przywleczonych pod jego mury?

Kiedy Katarzyna mknęła przez las i nieomalże wpadła na rozbójników, nawet nie miała czasu, żeby ocenić ich siły, a i Josse niczego więcej nie zauważył. Kto wiedział, co apchierowcy ukryli w swoich sakwach? Kasztelanka drżała tak samo o swój zamek, jak i o ludzi. A to dlatego, że był on po trosze jej własnym dziełem.

To ona położyła kamień węgielny, to ona omawiała plany z przeorem Bernardem i bratem architektem z klasztoru jeszcze wtedy, kiedy wszyscy w Montsalvy, na czele z nią, myśleli, że już nigdy nie ujrzą Arnolda na tym świecie. Chciała, żeby zamek był niedostępny, nie do zdobycia, a więc należało zbudować go na stromej skale i za głównych strażników mieć zawrót głowy i samotność. Zależało jej na tym, by przede wszystkim był ostoją miasta i przeorstwa, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. I tak, zamek włączony do murów obronnych Montsalvy miał swoje słabe strony, które kasztelanka znała, a z których najgorszą niewątpliwie było niebezpieczeństwo zdrady.

Katarzyna, co prawda, miała pełne zaufanie do swoich dwudziestu pięciu rycerzy i ich dowódcy Mikołaja Barrala, ale kto mógłby zaręczyć, że wśród ponad tysiąca dusz zamkniętych w mieście nie znajdzie się jedna podła, która ulegnie pokusie trzydziestu srebrników Judasza? Już jednego niegodziwca wygnała za mury. Był nim Gerwazy Malfrat, który natychmiast dołączył do apchierowców. Głupia pobłażliwość, gdyż Malfrat zasłużył stokrotnie na śmierć. Był to sprytny jak lis złodziej, który potrafił równie zwinnie wślizgnąć się do każdego kurnika, jak pod pierzyny dziewcząt. Okradał ojców, a córkom robił bachory, lecz co dziwne, gdy ojcowie pomstowali i przysięgali, że mu nie podarują, to żadna z dziewcząt nigdy nie pisnęła ani słowa skargi. Można by rzec, że pomimo zhańbienia były szczęśliwe.