– Nie, Gerwazuniu! Nie ułaskawię cię, gdyż nie mam już takiej możliwości. Nie jesteś bowiem moim więźniem: jesteś więźniem mieszkańców tego miasta, z których żaden nie pojąłby, dlaczego takiemu szkodnikowi daruje się życie. Lecz obiecuję, że będziesz miał szybką śmierć, jeśli odpowiesz na dwa pytania... tylko dwa.

– Darujesz mi życie albo nie odpowiem na żadne! Co mnie obchodzi, czego chcesz się dowiedzieć, jeśli i tak mam umrzeć!

– Śmierć śmierci nierówna, Gerwazku! Szubieniczka, toporek, sztylecik zabijają w mgnieniu oka... lecz pomyśl także o rozpalonym żelazie, pomyśl o stopionym ołowiu, o rozżarzonych szczypcach, łamaniu kołem, o łożu madejowym, o butach hiszpańskich i innych torturach mogących ciągnąć się całymi godzinami, ba... całymi dniami, a wtedy pragnie się śmierci jak dobra najwyższego!

Każdemu ze strasznych słów Katarzyny odpowiadał jęk Gerwazego.

Wreszcie, nie mogąc tego znieść, zawył:

– Nie! Nie... Tylko nie to!

– Więc mów! W przeciwnym razie, na honor nazwiska, które noszę, oddam cię w ręce kata, Gerwazy Malfracie!

Strach nie zaćmił jednak całkiem umysłu nicponia. W jego głowie zaświtała nagle pewna myśl.

– Udajesz bardziej groźną, niż jesteś, pani! Wiem tak samo jak i ty, że w Montsalvy nie ma kata!

– Ale jestem ja! – huknął Marcin Cairou, nie mogąc dłużej się powstrzymać. – Oddaj mi go, pani! Obiecuję, że zmuszę go do mówienia i że żaden jego krzyk, żadne prośby nie złagodzą mu cierpień! Poczekajcie! Pokażę wam, jak to się robi!

Wyjąwszy żelazny pręt, zanurzył go w płomieniach kosza żarowego wśród śmiertelnej ciszy. Słychać było tylko świszczący oddech Gerwazego.

– Przypatrz się temu człowiekowi, Gerwazku! – rzekła Katarzyna. – Nienawidzi cię! Przez ciebie jego córka wybrała śmierć. A on całymi dniami nie myśli o niczym innym jak o tym, byś skazany na jego łaskę cierpiał męki, które by choć trochę osłabiły jego własne. Masz rację twierdząc, że w Montsalvy nie ma kata, a to dlatego, że nigdy nie był nam potrzebny. Jednak dla ciebie znajdzie się kat, i to za twoją sprawą... Będziesz więc mówił?

Żelazny pręt rozgrzał się do białości. Marcin chwycił go pewną ręką, podczas gdy Antoni Couderc i Wilhelm Bastide równocześnie chwycili Gerwazego, który wył jak zarzynana świnia, a wszystkie jego mięśnie zesztywniały ze strachu przed bliskim cierpieniem.

– Nieeeeeee!...

Marcin zbliżał się nieubłaganie. Katarzyna chwyciła go za ramię i skierowała się do jeńca, który z całych sił starał się wyrwać z żelaznego uścisku.

– Mów! W przeciwnym razie zedrzemy z ciebie ubranie, przywiążemy do tego pierścienia zwisającego ze sklepienia i oddamy w ręce Marcina!

– Co chcesz wiedzieć?...

– Dwie rzeczy: po pierwsze, imię twego wspólnika! Jest wśród nas nieszczęśnik, który ci donosi i jest zdrajcą. Chcę wiedzieć, kto to jest!

– A drugie pytanie?

– Bérault d’Apchier rozpowiadał po całej okolicy, że pan de Montsalvy już nigdy tu nie wróci. Chcę wiedzieć, co knuje, że ma taką pewność. Chcę wiedzieć, co grozi mojemu mężowi!

– Już mówiłem, pani... jestem zbyt skromną osobą, by Bérault dopuszczał mnie do swoich tajemnic...

Katarzyna nie dała mu dokończyć, lecz rozkazała:

– Rozebrać go i powiesić za nadgarstki na pierścieniu!

– Nie! Litości! Nie!... Nie róbcie mi krzywdy! Będę mówić... Powiem, powiem wszystko, co wiem!

– Chwileczkę! – przerwał przeor. – Spiszę twoje zeznania. Znajdujesz się przed obliczem sądu. Ja będę sekretarzem.

Spokojnie wyjął ze swego szkaplerza kartkę zwiniętego papieru, gęsie pióro, a zza paska mały kałamarz. Następnie skinął na żołnierza, by udzielił mu swych opancerzonych pleców jako pulpitu.

– Gotowe! – powiedział z zadowoleniem. – A teraz słuchamy cię! Gerwazy spojrzawszy kolejno na przeora z uniesionym do góry piórem, na kasztelankę, która utkwiła w nim nieprzejednane spojrzenie, i na ojca Bertylki, który trzymał w ogniu rozżarzony pręt, wybełkotał:

– Gonnet... bękart Béraulta opuścił obóz... W Wielki Piątek ruszył do Paryża...

– Kłamiesz! – krzyknął Mikołaj. – Bękart został poparzony w ramię podczas pierwszego szturmu, nie mógł więc ruszyć w drogę!

– Przysięgam, że wyjechał! – zaklinał się Gerwazy. – W tej rodzinie nikt się z sobą nie cacka. A zresztą, boli go tylko ramię, a nie pośladki. Może jechać konno...

– Wierzę ci! – przerwała Katarzyna ze zniecierpliwieniem. – Mów dalej! Po co pojechał do Paryża?

– Pojechał do pana Arnolda. Oczywiście nie powiedziano mi po co, lecz ja podsłuchiwałem w nocy pod namiotem... Otóż Gonnet udał się do Paryża... by walczyć z kapitanami, wkraść się w łaski pana Arnolda i zyskać jego zaufanie.

Gonnet ma za zadanie zjawić się w obozie konetabla i rozpowiedzieć, jak to jego ojciec i bracia napadli na Montsalvy, na ten smaczny kąsek, i jak nie chcieli podzielić się z nim łupem. Że został pobity, zraniony w ramię i wygnany, a teraz płonie z żądzy zemsty. Dlatego uciekł od Béraulta, by powiadomić prawowitego właściciela Montsalvy o wyrządzonej mu krzywdzie, chcąc tym samym zyskać sprzymierzeńca, najlepiej wdzięcznego...

Nie trzeba było namawiać Gerwazego do mówienia. Ogarnięty nadzieją, że kasztelanka daruje mu życie, nie szczędził wyjaśnień ani szczegółów.

– A na co bękart liczy powiadamiając pana Arnolda o tym, co się tutaj dzieje?

– Że opuści armię, by tu wrócić. Gonnet oczywiście pojedzie z nim, by „zbierać owoce zemsty”. Przyjaciele pana Arnolda zostaną w Paryżu, tak więc na drogach i bezdrożach będą tylko we dwóch, i wtedy...

– Jeśli wróci, to nie sam – krzyknął Couderc. – Z pewnością zabierze swych dzielnych ludzi, a oni nie pozwolą Gonnetowi zabić ich pana!

– Gonnet ma przy sobie truciznę... Trucizna ta działa powoli, nie zmieniając smaku wina. Wieczorami, po trudach dnia, rycerze opróżniają kilka dzbanów, Gonnet więc bez trudu dosypie jej panu Arnoldowi, po czym będzie miał wystarczająco dużo czasu, by dać nogę!

Po sali przeszedł pomruk gniewu. Sierżant, kowal i płatnerz rzucili się na Gerwazego, chcąc go udusić. Przeor z ledwością zdążył zasłonić jeńca, bo zatłukliby go niechybnie.

– Uspokójcie się! – rozkazał. – Ten człowiek nie powiedział jeszcze wszystkiego. Odsuńcie się! Na razie nie on nam zagraża! Powiedz mi, Gerwazy – dodał zwracając się do chłopaka, który schował się za jego czarną sutanną – jeśli Gonnet ma truciznę, dlaczego nie użyje jej zaraz po przyjeździe do Paryża? Stamtąd też zdążyłby uciec.

– Oczywiście, wasza świątobliwość! Lecz to, na czym zależy Béraultowi, to nie tyle zabić pana de Montsalvy, ile cieszyć się jego upadkiem!

– W jaki sposób? Jeśli pan de Montsalvy opuści kwaterę w Paryżu, jeśli porzuci armię, by wrócić do domu, jakże zostanie osądzony?

– Nie wiem, jak Gonnet ma to załatwić, lecz ma doprowadzić do tego, by ten wyjazd wyglądał na ucieczkę... lub zdradę. „Już ja się o to postaram – powiedział – by ten Montsalvy zostawił jakiś kompromitujący dowód!” A ponieważ pan Arnold wkrótce umrze, Bérault będzie mógł w świetle prawa starać się o przyznanie dóbr zdrajcy! A Karol VII nie pierwszy to raz doświadczy ród de Montsalvych!

Tym razem nie wybuchła gniewna wrzawa. Oburzenie i niesmak spowodowały, że wszyscy milczeli w oniemieniu. Katarzyna wstała z miejsca i dumnym spojrzeniem ogarnęła zgromadzonych.

– W takim razie nie mamy się czego obawiać! Dla pana obowiązek jest rzeczą najświętszą, przy tym darzy was, swoich wasali, i mnie, swoją żonę, najgłębszym zaufaniem, więc nie zdezerteruje w obliczu nieprzyjaciela po to, by ruszyć nam z pomocą. Nawet gdyby się dowiedział, że Montsalvy płonie, nie porzuciłby armii wcześniej, jak dopiero po wypędzeniu Anglików ze stolicy i oddaniu jej królowi. Twój Gonnet traci tylko czas!

Słowa kasztelanki podziałały jak oliwa wrzucona na gotującą się wodę, ludzie odetchnęli, uspokoili się, a nawet wymieniali triumfalne uśmiechy.

– Oczywiście! – rzekł Wilhelm Bastide. – Pan Arnold sam już będzie wiedział, jak nam pomóc bez narażania rycerskiego honoru i nie da się nabrać na sztuczki tego wściekłego psa!

W tej chwili nagły gniew opanował Gerwazego, który nie mógł znieść, że nic tu sobie nie robią z jego słów, i nie myśląc nawet o podbijaniu ceny swoich informacji, krzyknął:

– Bando tępaków! Co się tak puszycie jak indory i cieszycie z góry? Ja wam powiadam, że pojedzie z Gonnetem... gdyż nie będzie miał innego wyjścia! Jak waszym zdaniem zareaguje ten wasz pan, kiedy Gonnet powie mu, że jego żona jest kochanką Béraulta, że to ona go sprowadziła, by mu oddać miasto... i kiedy przedstawi mu dowód, że śpią razem?

Nastąpiła śmiertelna cisza. Nie mogąc uwierzyć własnym uszom, patrzyli po sobie jak oniemiali. Katarzyna zesztywniała, a jej oczy zogromniały ze zgrozy. Po czym zmienionym głosem, wpatrując się uporczywie w jeden punkt na murze, powtórzyła jakby we śnie:

– Dowód?... Jaki dowód?

Gerwazy przestraszony skutkiem, jaki wywołały jego słowa, nie śmiał się ruszyć i stał jak zamurowany. Wtedy nagle Katarzyna rzuciła się na niego, chwyciła go za kołnierz brudnej opończy i zaczęła potrząsać jak snopkiem siana.

– Jaki dowód? – krzyczała. – Gadaj, psie! Jaki dowód? Gadaj zaraz, bo każę obedrzeć cię ze skóry!

Gerwazy jęknął wijąc się u jej stóp, po czym z trudem wybełkotał:

– Twoja, pani, koszula... a także list... miłosny list... a raczej kawałek listu...

Ale kasztelanka przeceniła swe siły. Dało znać o sobie wyczerpanie i potworny ból w ramieniu. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie wydała żadnego dźwięku, jej oczy zaszły mgłą i trzepocąc w powietrzu rękami upadła bez czucia na posadzkę tuż obok jeńca.

Natychmiast wszyscy rzucili się na pomoc. Nawet Bérenger, który do tej pory stał nieruchomo i milcząco jak posąg, rzucił się na kolana i chciał podnieść głowę kasztelanki, lecz Mikołaj Barral był szybszy. Podłożywszy rękę pod ramiona swej pani, a drugą pod jej kolana podniósł ją z posadzki lekko jak piórko.