ukryci mężczyźni z okrzykiem zwycięstwa rzucili się na niego i pojmali...

– Zabili go?

– Nie. Związali i zakneblowali. Kilka chwil później zobaczyłem, jak śmiejąc się i żartując, odeszli z długą, mocno związaną paczką na plecach. Kiedy przechodzili nie opodal skały, za którą byłem ukryty, udało mi się rozpoznać ich przewodnika. To był...

– Gerwazy, oczywiście! – krzyknęła Sara. – Przeklęte plemię! Tylko on mógł wiedzieć o istnieniu podziemnego przejścia!

– Tylko on? – przerwała Katarzyna sceptycznie. – Okazuje się, że coraz więcej ludzi wie o naszym tajemnym przejściu: począwszy od Gauberty, która mówiła o nim głośno przy studni, aż do tego podłego Gerwazego, któremu, biję się w piersi, sama nieopatrznie darowałam życie... Niekiedy pobłażliwość bywa zbrodnią... Lecz powiedz, co stało się potem, Bérenger?

– Pobiegłem do matki po pomoc i radę. To mądra i doświadczona kobieta i... kocha cię, pani. Kiedy dowiedziała się o twoim położeniu, ogarnęła ją wściekłość i rozpacz zarazem, gdyż moi bracia pozostawili w Roquemaurel tylko pięciu niezdatnych do niczego ludzi i pokojówki. Wszyscy pozostali ruszyli na Paryż, by szukać sławy. Sława!... Przepraszam za wyrażenie. Wielu z nich nie powróci, a wśród tych, którzy powrócą, będą kaleki bez rąk, bez nóg, bez oczu, inni stracą...

– Bérenger! – przerwała kasztelanka. – Wiem od dawna, co myślisz o wojnach, lecz to, co mnie obchodzi w tej chwili, to zakończenie twojej przygody. Potem będziemy mieć dosyć czasu na dywagacje.

Paź, któremu Sara właśnie włożyła na długie, chude nogi o wielkich stopach obcisłe, zielonoczarne getry, poczerwieniał jak piwonia i posłał kasztelance zawstydzone spojrzenie.

– Przebacz, pani, zapominam, jak pilno ci dowiedzieć się reszty. Otóż moja matka rzekła: „Pani Katarzyna i przeor Bernard zapewne wysłali posłańca do Carlat. Ponieważ nigdy biedak tam nie dotrze, ty mój Bérengerze musisz go zastąpić! I postaraj się, do diabła, choć raz nie splamić honoru rodziny!” Po czym wręczyła mi zawiniątko, do którego włożyła bochenek chleba, połeć słoniny i manierkę wina. Dostałem też jednego z dwóch koni pociągowych, jakie jeszcze jej zostały, i błogosławieństwo na drogę. Koń dostał podwójną rację owsa, klaśnięcie w zad i ruszyliśmy... Okrężną drogą dotarłem do Carlat, gdzie zastałem taką sytuację, jak już mówiłem...

Zapadła cisza, której ani Katarzyna, ani paź nie starali się przerwać. Umysły obu kobiet zaś prześladowało jedno pytanie: kto w Montsalvy był zdrajcą i donosił Gerwazemu Malfratowi?

– To może być tylko dziewczyna! – stwierdziła wreszcie Sara i nie ukrywając pogardy dodała: – One wszystkie szaleją za nim!

„Dziewczyna? Może kobieta...” – Katarzyna starała się odszukać w pamięci jakąś twarz czy choćby imię, które kojarzyłoby się z Gerwazym, w chwili kiedy go wygnała. Nie znalazła jednak nic oprócz wspomnienia biednej Bertylki. A należało za wszelką cenę znaleźć tę parszywą owcę. Kto to mógł być? Przecież znała osobiście tych wszystkich ludzi.

Małe miasto jest jak duża rodzina, kiedy pan kocha na tyle swoich poddanych, by nie przywiązywać wagi do zachowania dystansu. A wśród tych wszystkich poczciwych ludzi byli i raptownicy, i uparciuchy, i mściwi, i tępaki, lecz żaden nie byłby zdolny do takiej podłości. Wszyscy byli prawi, uczciwi, a ich serca były czyste tak jak ich odświętne stroje, które pomimo oblężenia dzisiaj przywdziali.

A jednak był wśród nich ktoś...

Na naradzie, która odbyła się w wielkiej sali kapitulnej, opowieść pazia została powitana śmiertelną ciszą. We wszystkich oczach można było wyczytać jedną myśl: zdrajca był wśród nich!

– Jest pewien sposób... – przerwała pełną napięcia i niepokoju ciszę Katarzyna. Wszystkie oczy skierowały się w jej stronę, czekając w napięciu na dalszy ciąg. – Trzeba rozpuścić wieść, że naszym zamiarem jest wysłać kolejnego posłańca podziemnym przejściem. Zataimy, że wiadomo nam, co stało się z biednym Jeannetem. Powiemy więc, że nie mogąc się doczekać pomocy, wysyłamy posłańca do Carlat, by prosić o nią hrabinę Eleonorę. I którejś nocy wyślemy posłańca śladem Jeanneta, ale nie samego... Damy mu silną eskortę.

– Nie wiem, do czego zmierzasz, pani? – wtrącił przeor.

– Otóż Bérault, tak jak tamtej nocy, wyśle ludzi, by schwytali naszego nowego posłańca – ciągnęła Katarzyna. – Według opowieści Bérengera, do pojmania Jeanneta Apchier wysłał czterech ludzi, w tym Gerwazego. Nasz posłaniec posłuży jako przynęta. Kiedy ludzie Béraulta pojmą go, nasi wpadną im na kark, uważając, by nie zabić żadnego. Muszę ich dostać żywcem, a zwłaszcza Gerwazego Malfrata!

– A co uczynisz z jego ludźmi?

– Każe powiesić Gerwazego! – krzyknął Marcin. – A katem mogę być ja!

– Być może! Lecz najpierw zmuszę ich do mówienia! Wszelkimi środkami!

Słowa Katarzyny cięły powietrze z precyzją strzały, odbijając się takim groźnym echem pod sklepieniami, że poddani spojrzeli na swą kasztelankę z oniemieniem. Stała przed nimi prosta i cienka jak ostrze szpady, i takoż sztywna.

Nagle odnieśli wrażenie, że jeszcze nigdy nie widzieli jej takiej, być może dlatego, że w jej zazwyczaj łagodnym spojrzeniu nigdy nie było ani takiej dzikości, ani takiej nieugiętości.

Oznajmiała bowiem decyzję, której nic ani nikt nie zdoła zmienić.

– Wszelkimi środkami – powtórzył przeor z lekkim niedowierzaniem. Katarzyna gwałtownie odwróciła się w jego stronę. Jej policzki płonęły. Usta były twardo zaciśnięte.

– Tak, ojcze! Wszelkimi! Łącznie z torturą! I błagam cię, nie patrz tak na mnie! Wiem, co myślisz. Jestem niewiastą i okrucieństwo nie przystoi mojemu stanowi. Nienawidzę go. Lecz pomyśl, że za wszelką cenę muszę dowiedzieć się dwóch rzeczy, ponieważ życie nas wszystkich od nich właśnie zależy: imienia żmii kryjącej się wśród nas... i co właściwie zagraża memu mężowi.

– Czy sądzisz, że uda ci się dowiedzieć tego wszystkiego od schwytanych ludzi?

– Tak! Zwłaszcza od Gerwazego! Wkradł się w łaski Béraulta i zna wszystkie jego sekrety. Jeśli więc kierował akcją pojmania pierwszego posłańca, z pewnością będzie kierował akcją pojmania drugiego. Muszę dostać tego łotra, gdyż on jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Lecz tym razem, wasza wielebność, wiedz, że nie będzie mógł liczyć ani na moją łaskę, ani na litość czy współczucie!

Ostatnie słowa Katarzyny przywitała burza oklasków. W twardej mowie kasztelanki notable z Montsalvy odnajdywali echo władczego tonu pana Arnolda. Spodziewali się zwykłej kobiecej nieśmiałości, uczuciowości i niezdecydowania, tymczasem ona przemawiała jak dowódca, byli więc gotowi pójść za nią aż na koniec świata.

W porywie wdzięczności Marcin Cairou rzucił się do jej stóp ze łzami w oczach, ciskając jednocześnie błyskawice; chwycił gronostajowy rąbek jej sukni i przywarł do niego ustami.

– Pani! – krzyknął – kiedy schwytamy tego przeklętego syna, nie będziesz musiała daleko szukać kata. Ja się tym zajmę i przysięgam na pamięć o moim dziecku, że przemówi!

– Nie, Marcinie, nie ciebie poproszę o tę przysługę. Prześladowca nie jest dobrym mścicielem. Mściciel musi być zimny, obojętny. W tobie jest zbyt wiele nienawiści. Mógłbyś go zabić.

– Nie... Przysięgam, nie!

– A zresztą... Jeśli jest takim niegodziwcem, jak sądzę, to myślę, że nie będziemy musieli uciekać się do tej ostateczności. Tym razem dopilnuję, by sprawiedliwości stało się zadość. Zostanie powieszony... A ty, ojcze, będziesz mógł być obecny przy egzekucji. A teraz, drodzy przyjaciele, musimy ustalić szczegóły naszego planu.

Narada trwała długo i kiedy późno w nocy notable opuścili wielką komnatę, Katarzyna została sama z przeorem w opustoszałej sali. Święty mąż westchnął głęboko, wstał z krzesła i wsunąwszy ręce w szerokie rękawy podszedł wolnym krokiem do kasztelanki. Katarzyna domyślała się, co ma jej do powiedzenia, lecz oczekiwała ataku z mocnym postanowieniem, że nie da zwieść się z obranej drogi.

– Wypowiedziałaś, pani, niebezpieczne słowa. Czy sądzisz, że dobrze czynisz podburzając ludzi do gwałtu?

– To nie ja, ojcze, wybrałam drogę gwałtu: to nasi agresorzy. Jaką tedy broń zgodną z prawem Chrystusa możesz nam zaproponować, skoro zdrajca jest wśród nas, skoro nieprzyjaciel zna nasze tajemnice i nasze posunięcia, kiedy tylko je podejmiemy? Gdyby przejście podziemne nie było tak trudno dostępne, Bérault, dzięki temu nędznikowi, który go informuje, już dawno byłby tutaj, w sercu naszego miasta! Czy wmówisz mi, że nie użyłby przemocy i że powitałby nas liliami i gałązkami oliwnymi?

– Wiem, pani, że masz rację... lecz ta broń, to straszna broń... Szubienica... Tortury... Czy godzi się, by białogłowa ich używała?

Katarzyna wyprostowała się dumnie. W swoim długim fioletowym stroiku zdobiącym złote sploty wydawała się jeszcze wyższa.

– W tej chwili, przeorze, nie jestem kobietą! Jestem panią na Montsalvy, jego obrońcą i gwarantem. Atakują mnie, to się bronię! Co zrobiłby pan Arnold, według ojca, gdyby znalazł się w naszym położeniu?

Zaległa chwila ciszy, po czym przeor zaśmiał się gorzko, wzruszył ramionami i odwrócił głowę.

– Wiem... Postąpiłby o wiele gorzej! Lecz on to on... a ty, pani, to ty!

– Nie! – krzyknęła mocnym głosem, w którym zabrzmiała cała jej pasja. – Stanowimy jedno! I ty o tym wiesz lepiej niż ktokolwiek. Tak więc, przeorze, zapomnij o pani Katarzynie i pozwól działać Arnoldowi de Montsalvy!

Jej dumne wyznanie wiary, jej krzyk miłości oznajmiający z mocą bliską rozpaczy jedność z kochanym mężczyzną, dla której, począwszy od dnia, w którym spotkała go po raz pierwszy, walczyła do granic możliwości, brzmiały w głębi jej jestestwa jeszcze późno w noc, kiedy udawała się na zasłużony spoczynek.

Była zmęczona i zmartwiona zarazem, gdyż podejmując tak poważną decyzję prawie wbrew woli przeora, brała na swoje barki przytłaczający ciężar odpowiedzialności. Lecz Arnold nie uznawał ustępstw i nawet podczas jego nieobecności należało respektować tę zasadę.