Katarzyna i przeor dwoili się i troili, by podtrzymać na duchu swoje owieczki.

– Odbudujemy wszystkie zniszczone domy! – zapewniała Katarzyna, mając na myśli Jakuba Serce i jego obficie zaopatrzone kantory.

– Bóg jest z nami – podejmował przeor Bernard. – Dlatego trzyma wroga w bezpiecznej odległości, oddalając od nas śmiertelne żniwo, mniejsza więc o kilka zagonów pszenicy czy żyta. Nie ma dymu bez ognia...

Jednak mimo wszystko zarządził wielkie modły zbiorowe. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby Wielki Tydzień był kiedykolwiek taki żarliwy... i taki mokry.

Większość mieszkańców, kiedy nie modliła się lub nie podsycała ognisk, spędzała czas na wypatrywaniu proporców hrabiego Armaniaka. Lecz horyzont niezmiennie pozostawał pusty.

Kiedy minął tydzień od wyruszenia Jeanneta z posłaniem, mieszkańcy Montsalvy zaczęli podejrzewać, że posłańcowi stało się coś złego. Ich złe przeczucia potwierdziły się w nieoczekiwany sposób.

Wielkanoc 8 kwietnia wstała z trudem, zalana deszczem, jak wiele poprzednich dni. Niebo wisiało nisko i zdawało się, że słońce opuściło ziemię na zawsze.

Katarzyna, podobnie jak inni, wstała z łoża wraz ze świtem, by oddać cześć Zmartwychwstaniu Pana. O świętowaniu oczywiście nie mogło być mowy. Przeor miał jednak odprawić uroczystą sumę, po której mieszczanie i uciekinierzy mieli zostać przyjęci w zamku na uroczystym posiłku.

Przygotowaniami zajęły się Sara, Donatka i Maria, które od świtu krzątały się w olbrzymiej zamkowej kuchni, jak za dawnych, dobrych czasów.

Katarzyna miała właśnie do nich dołączyć, kiedy zauważyła biegnącego w jej stronę co tchu Saturnina. On, zawsze taki poważny, w tej chwili zdawał się nieomalże wesoły. Według niego wiadomość, którą przynosił, była najlepszym prezentem wielkanocnym.

– Czyżby wreszcie nadciągała pomoc?

– Tak! Lecz nie ta, na którą czekaliśmy, pani Katarzyno. W każdym razie pomoc!

Istotnie, przed jedną z bram mały oddział starał się przedrzeć przez linię wroga, chcąc dotrzeć do zamku.

– Ilu ich jest?

– Wydaje się, że około dwudziestu. Nie mają żadnego znaku szczególnego, ale biją się dzielnie. Mikołaj czeka na twój rozkaz, pani, by podnieść kratę.

– Idę z tobą! Nie ma czasu do stracenia. Chyba że... Kasztelanka zachowała dla siebie dalszy ciąg swej myśli, która mogłaby zgasić radość starca. Bérault d’Apchier był szczwanym lisem. Kto mógł wiedzieć, czy ta mała grupa, bez znaku szczególnego, lecz „bijąca się dobrze”, nie była pułapką i sposobem na otwarcie bram miasta? Pobiegła jednak do bramy, pod którą istotnie wrzała walka. Dwudziestka jeźdźców, uzbrojonych jak popadło, przedarła się przez ludzi Apchiera, zaskoczonych niespodziewanym atakiem, i skierowała w stronę miasta. – Kim jesteście? – krzyknęła z murów Katarzyna.

– Otwórzcie, na Boga! – odparł ledwo dysząc czyjś znajomy głos. – To ja, Bérenger!

Głos ten dobywał się z wnętrza zadziwiającej kompozycji różnych części zbroi, miotającej pośrodku zawieruchy ogromnym toporem i kręcącej nim diabelskie młynki, niebezpieczne zarówno dla nieprzyjaciela, jak i dla swoich towarzyszy. Wojak ten rozdzielał na oślep ciosy, czyniące zdecydowanie większy honor jego dobrej woli niźli doświadczeniu. Na dźwięk znajomego głosu serce Katarzyny zadrżało radośnie.

Zanim jednak zdążyła wydać rozkazy, Mikołaj Barral i dwaj jego ludzie chwycili za kołowroty, podnieśli bramę i spuścili zwodzony most, a tymczasem łucznicy zasypali zbójników deszczem strzał.

Wejście Bérengera i jego kompanów odbyło się tak szybko, że ledwo most zadrżał pod końskimi kopytami, a natychmiast został podniesiony, zaś na olbrzymie, dębowe deski posypały się strzały i pociski z kuszy. Po chwili paź, zdejmując z głowy o wiele za duży jak dla niego hełm, z okropnym łoskotem swej fantazyjnej zbroi zeskoczył z konia prosto w objęcia sierżanta.

– Na rany Chrystusa, mój chłopcze! – ryknął Mikołaj. – Ależ z ciebie groźny wojak! Jakiś ty blady po tej zaciętej potyczce!

– Jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiego pietra! – wyznał paź, szczękając zębami. – Pani! Co za radość ujrzeć cię znowu! – dodał, starając się na próżno zgiąć pokrywające go żelastwo, by skłonić się przed Katarzyną, – Przybyłem tak szybko, jak się dało, ale ciągle napotykałem przeszkody. Mam nadzieję, że nie ucierpieliście dotąd zbytnio?

– Nie, Bérenger, wszystko w porządku... lub raczej prawie w porządku. Lecz ty, mój chłopcze, skąd przybywasz?

– Od matki, która serdecznie cię pozdrawia i modli się za ciebie... a także z Carlat...

– Z Carlat? A ci ludzie? – spytała wskazując na jego towarzyszy zsiadających z koni.

– Oni są z Carlat. To wszystko, co gubernator mógł ci przysłać. A to dlatego, że hrabina Eleonora wyjechała do Tours, gdzie trwają już przygotowania do ślubu delfina z Małgorzatą Szkocką. Wolał też, by nie nosili znaków herbowych, po których wściekłe psy domyśliłyby się, że twierdza Carlat jest gorzej strzeżona.

Spośród nowo przybyłych wysunął się człowiek wyglądający na dowódcę i stanąwszy przed Katarzyną ukląkł na jedno kolano, by w ten sposób okazać, że on i jego ludzie są gotowi umrzeć dla niej. Katarzyna zamiast podziękować uśmiechnęła się blado.

Zawód był zbyt mocny: dwudziestu ludzi, kiedy ona liczyła na co najmniej dwie setki. Przy pomocy tak szczupłych sił nie uda się jej odeprzeć wroga.

Niepokój i zmieszanie na jej twarzy były tak widoczne, że Barral, obawiając się, jaki wpływ wywrze to na ludzi, którzy zbiegli się zaciekawieni zamieszaniem, pośpiesznie wkroczył do akcji.

– Trzeba przybyszy zaprowadzić do zamku, pani Katarzyno, pozwolić im odpocząć i posilić się. Anim się spodziewał, że z ciebie taki chojrak! – krzyknął rubasznie, waląc Bérengera po plecach z taką siłą, że ten aż się zakrztusił. Po czym dodał ciszej: – Lepiej, żeby nowina nie rozeszła się zbyt szybko. Na razie należy powiadomić tylko radę... i przeora.

Ten zresztą właśnie nadchodził, radośnie rozchlapując kałuże i nie troszcząc się o swój odświętny habit.

Wtajemniczony w sytuację, wszedł bez wahania do gry i głośno wyraził radość z powrotu pazia. Następnie skierował wszystkich w stronę zamku, oznajmiając, że po mszy rada zbierze się wyjątkowo w sali kapitulnej klasztoru.

Mikołaj Barral zajął się zakwaterowaniem nowych ludzi, a Katarzyna zabrała Bérengera do zamku i oddała go w ręce Sary.

Bohater dnia został zaprowadzony do łaźni, rozebrany, wykąpany, oczyszczony zgrzebłem, wysuszony i rozciągnięty na szerokiej płycie kamiennej serdecznie wymasowany przez Sarę we własnej osobie, która nie żałowała młodzieńcowi aromatycznych olejków. Wszystko odbyło się zgodnie ze średniowiecznym zwyczajem, według którego kobiety dokonywały ablucji pana domu, jego syna i najważniejszych oficerów. Ażeby uhonorować gościa, także powierzano go zabiegom kosmetycznym dam.

Katarzyna zaś siedziała obok na taborecie, obejmując rękami kolana, i słuchała opowieści pazia, przerywanej często jękami bólu ofiary dręczonej silnymi dłońmi Sary.

Otóż Bérenger wracał powoli z „wędkowania” przez las, kiedy usłyszał dzwony i domyślił się, że w zamku stało się coś dziwnego. Zbliżając się do miasta, zauważył postacie przemykające się do zamkniętej bramy. Wtedy postanowił obejść miasto dookoła, zobaczył obóz rozbójników i słyszał groźby rzucane przez ich herszta.

– Schowałem się w ruinach Puy de l’Arbre, skąd mogłem obserwować, co się dzieje w obozie wroga... i na swoje nieszczęście widziałem, jak dręczyli mnicha. Tak mnie to przeraziło, że uciekłem z tego miejsca jak najdalej. Moi bracia spaliliby się ze wstydu, gdyby mnie widzieli.

– Przeciwnie, gdyby przed chwilą widzieli, jak dzielnie sobie poczynasz, byliby z ciebie dumni. Walczyłeś jak lew!

– Przestań no jęczeć, bohaterze! Czy to kto kiedy widział rycerza o tak delikatnej skórze?

– Ty mnie nie masujesz, Saro, ty mnie urabiasz jak zaprawę murarską! Ale, o czym to ja mówiłem? Właśnie! Uciekłem. Przez cały dzień chowałem się po lasach, czekając, aż zapadnie noc. Przyszła mi do głowy myśl, by odszukać podziemne przejście i w ten sposób wrócić do zamku.

– Podziemia? – spytała ze zdziwieniem Katarzyna. – A więc wiedziałeś o ich istnieniu?

Bérenger posłał jej uśmiech na wpół nieśmiały, na wpół skruszony, gdy tymczasem Sara zawinęła go w wielki kawałek cienkiego płótna, by usunąć z jego skóry nadmiar olejku.

– W naszym zamku jest podobne przejście. Nietrudno było je znaleźć schodząc do piwnic w wieży. Czasem też strażnicy pozwalali mi wyjść tamtędy z zamku...

– Żeby pójść w nocy na ryby! – uzupełniła bezlitośnie Sara. – Pan, panie Bérenger, brałeś nas za głupków, wyobrażając sobie, że twoje nocne wypady pozostają nie zauważone!

– Przestań, Saro! – przerwała Katarzyna. – Nie pora, by mu to wypominać. Kontynuuj, Bérenger. Dlaczego więc nie wróciłeś do zamku?

– Kiedy się zbliżyłem, była ciemna noc. Miejsce wydawało się bezludne, lecz przez ostrożność posuwałem się krok po kroku, starając się nie opuszczać krzaków. Wtedy usłyszałem nie opodal jakieś męskie głosy. Jeden z nich niecierpliwy: się tak długim oczekiwaniem. Wtedy drugi mu odpowiedział: „Cierpliwości! Jeszcze trochę! Doniesiono mi, że na pewno tej nocy wyślą nowego posłańca przejściem podziemnym”.

Obydwie kobiety, które go słuchały, krzyknęły jednocześnie:

– Doniesiono? Kto mógł donieść?

– Nie dowiedziałem się nic więcej. Trzeci głos kazał im milczeć. Nastała cisza, więc i ja się skuliłem i czekałem. Mimo że wstrzymywałem oddech, moje serce waliło tak mocno, że zdawało mi się, iż w całym lesie je słychać. Jednocześnie gorączkowo szukałem sposobu, by ostrzec człowieka mającego wyjść z podziemia. Wszystko jednak rozwiązało się zbyt szybko, szybciej, niż się spodziewałem. Jakaś postać ukazała się wśród skał maskujących wyjście z podziemia. Zobaczyłem tylko, jak poruszyły się krzaki i jakiś cień zrobił ostrożnie dwa lub trzy kroki. Nieszczęśnik nie zdążył jednak zrobić następnego: