Bohat stał wyprostowany wśród swoich pielgrzymów, którzy stłoczyli się jeden obok drugiego, jakby bali się sąsiedztwa winowajczyni, a niektórzy nawet czynili znak krzyża... Oczy Katarzyny wypełniły się łzami. Miała ochotę wyć, widząc Gerberta wskazującego na nią w geście pełnym pogardy. Czuła, że płonie ze wstydu, jakby ktoś przypalał ją rozpalonym żelazem.

Kiedy Ermengarda ruchem dłoni zachęciła ją, by wsiadła na konia, nieszczęśliwa krzyknęła: – Jak mogę odjechać nie udowodniwszy swojej niewinności?

– Gdyby to było możliwe, sama bym ci radziła, żebyś wróciła do Conques – odparła Ermengarda. – Ale ci ludzie nie dopuszczą do tego; albowiem są z gruntu źli i zaślepieni swoim fanatyzmem! Co zaś do ciebie, moja droga, to wiedz, że ktoś z takim nazwiskiem jak twoje nie powinien przejmować się ludzkim gadaniem! A teraz, hajda na koń!

Uspokojona słowami hrabiny, Katarzyna postawiła stopę na dłoni Bérauda i wsiadła na konia. Zbici w jedną masę pielgrzymi rozstąpili się przed małą grupą. Na twarzach wędrowców widać było strach i potępienie, co wywołało u hrabiny pogardliwe wzruszenie ramion. Przejeżdżając przed Gerbertem, Katarzyna zatrzymała konia i rzuciła z góry: – Osądziłeś mnie, panie, nie chcąc nawet wysłuchać! Podejrzana, a więc winna! Ładna mi sprawiedliwość!

– Nie trać czasu po próżnicy na rozmowy z człekiem bardziej upartym niż osioł! – przerwała ze zniecierpliwieniem Ermengarda.

Tymczasem Gerbert spojrzał na Katarzynę i rzekł: – Mogłaś przecież działać w zmowie ze wspólnikiem... Lecz jeśliś niewinna, odejdź w spokoju... choć osobiście uważam, że to niemożliwe. Co do mnie...

– Jesteś zadowolony, panie, że znalazł się powód, abym nie mogła podążać z wami dalej, nieprawdaż?

– Oj, prawda! – przyznał Gerbert ze szczerą ulgą. – Jestem szczęśliwy, gdyż przy tobie, pani, żaden mężczyzna nie może myśleć poważnie o zbawieniu duszy. Jesteś, pani, kobietą niebezpieczną. To dobrze, że nas opuszczasz!

Katarzyna uśmiechnęła się gorzko.

– Dziękuję za komplement, panie. Podążaj więc dalej swoją świętą drogą, lecz pamiętaj, że niebezpieczeństwo odsunięte na chwilę może się odrodzić, jeśli nie będzie w tobie siły, która pozwoli ci je pokonać. Coś mi mówi bowiem, że jeszcze się spotkamy... Może w Composteli?

Gerbert nie odpowiedział, tylko przeżegnał się pośpiesznie i z takim przestrachem, że Katarzyna, pomimo swego gniewu, byłaby roześmiała mu się prosto w nos. W tej chwili zniecierpliwiona Ermengarda chwyciła konia Katarzyny za uzdę i pociągnęła go za sobą.

– Dosyć tego. Ruszajmy!

Katarzyna posłusznie ruszyła za przyjaciółką i kłusem pomknęła przed siebie, zagłębiając się ponownie w dolinę rzeki Lot. Znowu zaczął padać drobny, lecz tym razem niezbyt dokuczliwy deszcz. Spojrzała z upojeniem na otwartą przestrzeń. W tej chwili miała ochotę spiąć wierzchowca i pogalopować przed siebie na skrzydłach wiatru, upajając się dzikim pędem... Jednak zarówno ciężar, jak i złamana noga Ermengardy nie pozwalały na takie brewerie.

Południowy wiatr przyniósł do jej uszu dźwięki pieśni, którą zaintonowali pielgrzymi: Ave Maria, gwiazdo morza Jaśniejsza od słońca Na naszej ciemnej drodze Prowadź nas, Ave Maria...

Katarzyna zagryzła wargi i mocniej przywarła do konia. Miała niejasne wrażenie, że ta pieśń w jakiś sposób jeszcze bardziej wyklucza ją z kręgu pielgrzymów. Czyżby wzywali imienia Matki Boskiej z taką żarliwością, ażeby ustrzec się od przekleństwa, którego w ich mniemaniu była nosicielką?

Po chwili śpiew osłabł, oddalił się, aż umilkł zupełnie. Ermengarda spięła konia, by dogonić Katarzynę, która wyprzedzała całą grupę. Przez chwilę obie kobiety jechały obok siebie w milczeniu. Katarzyna, która mocno przeżywała swoje upokorzenie, zauważyła, że hrabina szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Domyśliła się, że przyjaciółka rozkoszuje się swoim zwycięstwem.

– Jesteś z siebie zadowolona, jak myślę? – wybuchnęła wreszcie. – Postawiłaś na swoim! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że to ty sama wsunęłaś rubiny do mojej sakiewki!

– W rzeczy samej – obruszyła się Ermengarda – żałuję, że nie ja to zrobiłam! Zabrakło mi wyobraźni i sprytu. Ale, ale, moja droga, nie miejże już takiej nadętej miny. Dzięki temu zajściu szybciej znajdziesz się w Hiszpanii, a Pan Bóg nie będzie ci miał tego za złe, gdyż to nie twoja wina. Popatrz, złotko, przejaśnia się! Chmury rozwiał wiatr. Czy nie uważasz, że to dobry znak?

Pomimo złego humoru, Katarzyna nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Powinnam pamiętać, droga Ermengardo, że ty zawsze potrafiłaś przeciągnąć niebo na swoją stronę. Niemniej dałabym wszystko, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem te przeklęte rubiny znalazły się przy mnie i kto mógł je ukraść!

Odpowiedź na to pytanie miała znaleźć się już tego samego dnia wieczorem. Katarzyna i jej kompania, zmęczeni szybką jazdą, stanęli w Figeac, w największej oberży w miasteczku, znajdującej się naprzeciwko sądu i starego „ostal de la Moneda”, królewskiej mennicy.

Po zainstalowaniu się część kobiet poszła do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu, jedynie Katarzyna z Ermengardą postanowiły zaczerpnąć świeżego powietrza i usiadły na podwórzu oberży pod rozłożystym platanem, rozkoszując się blaskiem zachodzącego słońca prześwitującego poprzez gąszcz gałęzi.

Kiedy tak odpoczywały, zauważyły nagle zbliżającego się do nich długimi krokami Jossego Rallarda, który rzucił się do stóp Katarzyny i wymamrotał: – Pani! To ja ukradłem rubiny... A następnie udałem, że potykam się na kamieniu, by pociągnąć cię na ziemię, i korzystając z zamieszania, wsunąłem rubiny do twojej sakiewki... – dodał zniżając jeszcze bardziej głos na widok przechodzących nie opodal służących z koszami pełnymi bielizny. – Przyszedłem prosić cię o przebaczenie!

Katarzyna przypatrywała się w osłupieniu klęczącemu u jej stóp nieszczęśnikowi. Ermengarda zaś, usiłując podnieść się z ławy, krzyknęła z oburzeniem: – I ty masz czelność, nicponiu, dopiero teraz nam to wyznać? W dodatku bez najmniejszej żenady? Ależ ja cię natychmiast poślę do sędziego, który z pewnością poświęci dla ciebie kawał mocnego sznura! Hej, wy tam, do mnie!

Lecz Katarzyna położyła jej na ramieniu rękę, aby ją uspokoić.

– Zaczekaj! Chcę, by najpierw odpowiedział na dwa pytania.

– Pytaj, pani! Na wszystkie pytania odpowiem...

– A więc, dlaczego to uczyniłeś?

– Dlaczego ukradłem?... Pani, chciałbym wszystko ci wyznać... Otóż jestem tutaj tylko dlatego, że uciekłem z Paryża, gdzie czeka na mnie długi i gruby sznur... Moim domem był Dziedziniec Cudów, lecz nie mogłem wychylić z niego nosa, gdyż moje niecne uczynki stały się powszechnie znane. Dlatego postanowiłem ukryć się wśród pielgrzymów... Wiedziałem, że w drodze nadarzy mi się niejedna okazja... I kiedy zobaczyłem ten złoty posąg, cały kapiący od drogich kamieni, pomyślałem, że jeśli uszczknę z nich kilka, to nikt nawet tego nie zauważy... a ja zapewnię sobie dostatek na stare lata. To była wielka pokusa!

– Być może, lecz dlaczego mnie obciążyłeś swoim uczynkiem? – krzyknęła Katarzyna. – Dlaczego pozwoliłeś, aby mnie oskarżono? Wiedziałeś chyba, że narażasz mnie na śmierć!

– O nie, pani! Tobie nie groziło takie niebezpieczeństwo jak mnie! Ja jestem tylko włóczęgą i zwykłym nędznikiem... Ty zaś wielką damą! Nie można cię, ot tak zwyczajnie, powiesić! No i masz do pomocy przyjaciółkę i jej rycerzy. Wiedziałem, że hrabina będzie cię bronić wszelkimi sposobami. A mnie nikt nie wziąłby w obronę! Powiesiliby mnie bez sądu na pierwszym lepszym drzewie. Wpadłem w okropny strach, aż mi od niego skręcało wnętrzności... Liczyłem na to, że minie jakiś czas, zanim kradzież zostanie zauważona, że podejrzenia nie skierują się na świętych pielgrzymów i że w tym czasie zdążymy już odejść daleko. Kiedy zauważyłem nadciągających mnichów, zrozumiałem, że jestem zgubiony... Wtedy...

– Wtedy postanowiłeś podrzucić mi swój łup – dokończyła spokojnie Katarzyna. – A gdyby mnie jednak powieszono?

– Klnę się na Boga, w którego nigdy nie przestałem wierzyć, że przyznałbym się do winy! A gdyby mi nie dano wiary, biłbym się za ciebie, pani, aż do ostatniej kropli krwi!

Katarzyna w milczeniu ważyła usłyszane przed chwilą słowa. Po chwili powiedziała: – A teraz drugie pytanie: dlaczego dołączyłeś do nas? Dlaczego teraz przyznajesz się do winy, kiedy już nie grozi mi niebezpieczeństwo? Skąd wiesz, czy cię nie wydam?

– Wiem, że ryzykuję – odparł Josse nie tracąc rezonu. – Ale nie mogłem dłużej zostać wśród tych klepiących zdrowaśki, a jednocześnie żądnych krwi fałszywców! Dosyć miałem i Gerberta Bohata, i pana Golina. No i... droga bez ciebie wydawała mi się nie do wytrzymania, a poza tym...

– A poza tym – wtrąciła Ermengarda – postanowiłeś powetować sobie stratę rubinów! Przyznaj się, trutniu jeden, że chciałeś wykraść pani Katarzynie pierścień królowej Yolandy!

Josse nie raczył odpowiedzieć Ermengardzie, natomiast zwrócił się do Katarzyny: – Jeśli takie jest i twoje zdanie, pani, możesz wydać mnie bez wahania. Chciałem tylko powiedzieć jedno: uczyniłem ci wielką krzywdę, chcąc ratować swą skórę, lecz teraz bardzo tego żałuję! Pragnę wymazać swoją winę, ofiarowując ci moje usługi. Pozwól, pani, abym mógł jechać za tobą i abym mógł cię bronić w razie potrzeby! To prawda, jestem tylko włóczęgą i zbirem, lecz nie brak mi odwagi, a szpadą umiem wymachiwać nie gorzej niż wielki pan. Na drodze, którą zmierzasz, solidne ramię może okazać się przydatne. Czy więc przebaczysz mi i weźmiesz mnie jako swego sługę? Na zbawienie duszy, klnę się, że będę ci wiernie służył!

Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której Josse nie wstawał z klęczek, czekając ze spuszczoną głową na odpowiedź Katarzyny. Ona jednak wcale nie odczuwała gniewu, wręcz przeciwnie: ten dziwny człowiek, z jednej strony zwykły złodziejaszek, lecz z drugiej nie pozbawiony uroku młodzieniec, wzbudził w jej sercu dziwne rozczulenie. Spojrzała pytająco na Ermengardę, która zaciskając wargi, uparcie milczała, co nie wróżyło niczego dobrego.