Katarzyna zrozumiała, że to koniec. Szlochając dotknęła dwoma palcami powiek przyjaciela, zamykając na zawsze jego oczy, po czym przytuliła się do Arnolda ukrywszy zalaną łzami twarz na jego piersi.

Przygnębiającą ciszę przerwało ciche kaszlnięcie Jakuba.

– Kiedy wstanie słońce, wrzucimy jego ciało do morza.

– Nie! – zaprotestował Abu. – Obiecałem mu, że dopilnuję jego pochówku. Zaraz ci powiem, co masz czynić!

Obaj wyszli, a Katarzyna uklękła z Arnoldem przy łożu zmarłego, by pomodlić się za jego duszę. Dołączyli do nich Josse i Maria. Mimo że Josse miał oczy błyszczące od łez, to nie spuszczał wzroku z małej Marii, którą od pewnego czasu jakby wziął pod swoją opiekę.

Trzy godziny później przed załogą zgromadzoną na pokładzie „Magdaleny”, przy nieustających dźwiękach okrętowego dzwonu towarzyszącemu pochówkowi, odbyła się niecodzienna ceremonia.

Statek powoli wpłynął do portu, a za nim płynęła łódź żaglowa, wyłożona słomą, na której leżało ciało Normandczyka owinięte całunem. Na wysokości latami morskiej Montsalvy wskoczył do łodzi i podniósł żagiel, następnie, po linie łączącej statek z łodzią, Arnold wspiął się na „Magdalenę”. Po powrocie na pokład przeciął sznur. Barka, jakby popychana niewidzialną ręką, nabrała wiatru w żagiel i szybko minęła czerwony kadłub statku o spuszczonych wiosłach. Zebrani na pokładzie widzieli, jak unosi długi, biały kształt. Wtedy Abu podał Arnoldowi wielki jesionowy łuk. Umieściwszy w nim płonącą strzałę, napiął muskuły... Strzała świsnęła i utkwiła w samym środku łodzi, zapalając słomę. Barka momentalnie stanęła w płomieniach. Ciało zniknęło za zasłoną ognia, podniecanego przez wiatr, który uniósł łódkę na pełne morze...

Arnold opuścił łuk i spojrzawszy błyszczącymi oczami na Katarzynę rzekł: – Tak odchodzili ongiś drogą ku wieczności kapitanowie statków-wężów. Ostatni wiking miał taki pogrzeb, jakiego sobie życzył...

Następnego dnia o świcie niebiesko-czerwony żagiel „Magdaleny” został wciągnięty na maszt i statek Jakuba Serce majestatycznie opuścił port w Almerii. Katarzyna przytulona do Arnolda pod wspólnym płaszczem spoglądała na oddalające się białe miasto, starając się wypatrzyć wśród ruchu panującego na nabrzeżu śmieszny, pomarańczowy turban Abu-al-Khayra.

Po śmierci Waltera było jej ciężko na duszy, gdyż jemu zawdzięczała odzyskane szczęście, lecz mały medyk nie pozwolił jej na rozczulenie.

– Mędrzec powiedział: „Nieobecność istnieje dla tych, którzy nie potrafią kochać. Jest jak zły sen, z którego człowiek budzi się pewnego dnia, żeby natychmiast o niej zapomnieć”... Pewnego dnia zapukam do waszych drzwi. Muszę zbadać jeszcze wiele dziwnych zwyczajów, jakim hołdujecie w waszym kraju – dodał.

Kiedy miasto zniknęło z oczu, Katarzyna udała się na dziób, by obserwować, jak statek tnie niebieską wodę morską, i krążące nad pokładem białe mewy. Daleko za horyzontem czekała Francja, ziemia rodzinna, śmiech małego Michała, poczciwa twarz Sary, żylaste ręce i wierne oczy ludzi z Montsalvy. Spojrzała na Arnolda, którego wzrok również błądził po linii horyzontu.

– Wracamy do domu... – szepnęła. – Czy tym razem już na zawsze?

Uśmiechnął się do niej na swój sposób, czule i kpiąco zarazem, po czym odparł: – Sądzę, kochana, że to ostatnia wędrówka pani de Montsalvy!

„Magdalena” wypłynęła na pełne morze, nabrała wiatru w żagiel i jak ogromny, wyzwolony ptak uleciała na grzbietach niebieskich fal.

Epilog

CZAS KOCHANIA

Od samego brzasku dwaj bracia zakonni uwijali się w pocie czoła, na zmianę pociągając za wielki dzwon opactwa Montsalvy, który nie przestawał dzwonić, głosząc radosną nowinę. Jednocześnie na murach obronnych rozlegały się dźwięki trąbek.

Od trzech dni do bram nowego zamku, którego białe wieże górowały nad głębokimi dolinami, ściągały lektyki, rycerze, powozy i wojownicy, paziowie i służba, a całe miasteczko było postawione na równe nogi. Powiadano, że Sara, zarządzająca w zamku służbą, pokojówkami i kucharzami, nie wiedziała, w co ręce włożyć, i że wkrótce zabrakło miejsca dla gości, pomimo zapełnienia się domu gościnnego opactwa i wszystkich domów w miasteczku. Tego jednak dnia wszystko lśniło, a pośród wspaniałego orszaku, który wyszedł z kościoła i skierował się do nowego zamku, panowała atmosfera największej radości. Całe miasteczko było ustrojone, od progów po dachy domów. Z kufrów powyciągano odświętne stroje z najlepszej wełny, wykrochmalono najstrojniejsze czepki. Dziewczęta wplotły we włosy nowe wstążki, a chłopcy założyli czapki na bakier i przyglądali się pannom zadziornie, starając się zgadnąć, z którą z nich znikną w pobliskim lesie, kiedy zapadnie zmierzch.

Było to największe święto w dobrach Montsalvy od dziesięciu lat. Świętowano odzyskany dobrobyt, inaugurację nowego zamku i ostateczne osiedlenie pana Arnolda i pani Katarzyny w ich dobrach, wreszcie chrzest małej Izabeli, którą niedawno młoda dziedziczka wydała na świat.

Stawiła się cała szlachta z odległości dwudziestu mil wokół. Przybyli też wysłannicy królewscy z życzeniami dla właścicieli miasteczka. Zjawili się także królewscy kapitanowie, którzy z radością odnaleźli starego towarzysza broni, uznanego dawno za straconego.

Największą atrakcją byli jednak ojciec i matka chrzestni. Szli na przedzie orszaku tuż za Sarą odzianą w purpury i koronki z Brugii, która dumnie niosła niemowlę. Ludzie na ich widok przyklękali z szacunkiem, nieczęsto bowiem zdarzało się witać w surowej Owernii samą królową i konetabla Francji! Matką chrzestną była bowiem sama królowa Yolanda Andegaweńska, piękna i imponująca w swej złotej koronie, podtrzymującej czarny, haftowany złotem woal. Chrzestnym zaś był Richemont w kapeluszu zdobionym wielkimi perłami. Prowadził królową za rękę po kobiercu rozesłanym na gościńcu w deszczu spadających na nich płatków kwiatów i liści rozrzucanych przez młode dziewczęta. Obydwoje odpowiadali skinieniem ręki na pozdrowienia i entuzjastyczne okrzyki tłumu, radującego się wiejskim świętem, któremu obecność tej pary nadawała blasku królewskiej uroczystości.

Za nimi szła pani de Richemont, otoczona wianuszkiem dam dworu w długich, spiczastych stroikach. Dalej ciągnęli panowie o dumnych minach, wśród których wyróżniał się słynny i groźny pan La Hire. Jednak najpiękniej ze wszystkich, co przyznałby każdy z mieszkańców Montsalvy z nie ukrywaną dumą, wyglądała pani Katarzyna...

Od kiedy przed paroma miesiącami wróciła wraz z panem Arnoldem do dóbr przodków, jej uroda rozkwitła, dochodząc do doskonałości i czyniąc z każdego jej ruchu istny poemat, a z każdego uśmiechu oczarowanie. O tak, ze szczęściem było jej do twarzy! Ukryta pod długim muślinowym trenem, zwisającym z jej spiczastego czepka, wyglądała jak wróżka z bajki. Była najpiękniejszą z kobiet, a prowadzącego ją pana Arnolda rozpierała duma. Ubrany na czarno, za jedyną ozdobę mając łańcuch z rubinów, chciał skromnością własnego stroju podkreślić blask żony. Miejscowi wieśniacy patrzyli na szczęśliwą parę ze łzami w oczach.

Istotnie, Katarzyna jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa jak owego październikowego dnia 1435 roku, ponieważ w końcu miała wokół siebie wszystkich, których kochała najbardziej. W zamku czekali na nią dawno nie widziani matka i wuj Mateusz, co prawda postarzały, lecz nadal w pełni sił. Jedynie siostra Luiza nie przybyła na uroczystość, gdyż od wielu miesięcy przebywała zamknięta w klasztorze w Tart.

– O czym myślisz? – spytał Arnold spoglądając na żonę z uśmiechem. O wszystkim... i o nas. Czy mogliśmy przypuszczać, że jeszcze spotka nas szczęście? Mamy wszak wszystko: piękne dzieci, rodzinę, wspaniałych przyjaciół, zaszczyty, a nawet wielkie bogactwo...

Zawdzięczali je Jakubowi Serce, który sprzedawszy słynny czarny diament uzyskał zań krocie. Użył go z korzyścią dla własnej fortuny i zwrócił swym przyjaciołom w trójnasób to, co od nich dostał, kiedy sam był w tarapatach.

– Nie – przyznał szczerze Arnold. – Przestałem wierzyć, że to możliwe.

Czy jednak nie sądzisz, moja droga, że trochę zasłużyliśmy na to? Tyle wycierpieliśmy, a zwłaszcza ty...

– Dawno już o tym zapomniałam. Jedyne, co mnie zasmuca, to to, że twoja matka nie może teraz być z nami.

– Jestem pewien, że patrzy na nas z tego tajemniczego miejsca, gdzie musiała spotkać się z Walterem... A czyż nie odżyła dzięki nam na nowo?

Istotnie, mała Izabela nie była podobna do matki. Odziedziczyła niebieskie oczy babci, piękny profil Montsalvych i czarne włosy po ojcu. Według Sary miała też charakter ojca, niezwyciężony i sarkastyczny.

Na razie mała Izabela spała spokojnie w ramionach Cyganki ubrana w jedwabie i koronki. Nie przeszkadzały jej odgłosy piszczałek, fletów ani kobz. Zaciskała malutki paluszek na palcu opiekunki i zdawało się, że nawet strzały armatnie nie są w stanie jej obudzić.

Niemowlę nie oparło się jednak atakowi dwóch osób, które rzuciły się na nie, kiedy tylko orszak ukazał się na dziedzińcu zamku: trzyletniego chłopczyka o złocistych, błyszczących włosach oraz zwalistej damy odzianej w purpury i złoto: swojego brata Michała i Ermengardy de Châteauvillain, honorowej matki chrzestnej.

Pomimo dzielnej obrony Cyganki Sary i krzyków Michała, który także chciał wziąć siostrę na ręce, Ermengarda zawładnęła nią siłą i oddaliła się z łupem, który zaczął ryczeć jak opętany w wielkiej sali, w której przygotowano ucztę. Za nią wszyscy goście zapełnili salę, która wkrótce rozbrzmiała śmiechami, okrzykami i dźwiękami lutni, przygrywających do posiłku.

Podczas gdy pod kierunkiem Jossego, intendenta zamku, i jego żony Marii mieszkańcy miasteczka zajmowali miejsca przy długich stołach ustawionych na dziedzińcu nie opodal wielkich ognisk, na których piekły się całe barany i niezliczona ilość drobiu, podczas gdy muzycy rozpoczynali pierwsze nuty pod drzewami ogrodu, w którym zaroiło się od młodych dziewcząt, a piwniczni otwierali potężne beczki z winem i jabłecznikiem, w wielkiej sali przyjęć rozpoczynała się uczta, jakiej jeszcze nie widziała stara Owernia.