Ich dwa przytulone ciała przenikało wspólne ciepło. Ramiona Arnolda były pewnym i miękkim schronieniem dla udręczonej duszy Katarzyny. Jeśli się przyzna, to co zrobi Arnold? Z pewnością ją odepchnie, a wtedy jej serce pęknie z żalu. Tak jej było dobrze w jego silnych ramionach... Chwyciła żarliwie zranioną rękę męża i przywarła doń ustami.
– Kocham cię... – szepnęła. – Tak bardzo cię kocham! Arnold nie odpowiedział, tylko przytulił ją mocniej do siebie.
Jego przenikliwe spojrzenie padło na nieprzeniknione oblicza wojowników Mansoura. Siedząc wokół ogniska, tworzyli cichy krąg nieruchomych, zagadkowych postaci. Żaden z nich nie patrzył w ich stronę. Zdrowi zajmowali się rannymi, lecz żaden się nie odzywał. Ci wojownicy żyli jeszcze niedawną walką. Zaprawieni od małego do niebezpieczeństw, nie tracili ani chwili, poświęcając każdą z nich na odnowienie utraconych sił. Kto mógł zaręczyć, czy nie przyjdzie im stoczyć jeszcze jednej walki tej nocy?
Katarzyna na długo zachowała w pamięci ich dziwny i prawie nierealny widok. Ta noc spędzona w sercu gór była jakby przystankiem w grocie dżinnów* [*Dżinn – muzułmański duszek z bajek arabskich.], tych dobrych i złych duchów z legend arabskich, których nasłuchała się u Fatimy i w haremie... Wkrótce przy ognisku pojawiła się wysoka postać Mansoura. Coś szepnął do swoich ludzi w dialekcie niezrozumiałym dla Katarzyny, po czym okrążył ognisko i usiadł przy Arnoldzie. Jeden ze służących zbliżył się do nich, niosąc w wyciągniętych dłoniach daktyle i banany. Maur wziął od niego wszystkie owoce i wręczył je Arnoldowi. Był to z jego strony pierwszy kurtuazyjny gest w stosunku do Francuza, a miał on oznaczać, że uważa go za równego sobie.
– Wielkiego wojownika można poznać po pierwszym machnięciu szpadą – stwierdził Mansour. – Jesteś jednym z nas!
Znowu zapadła cisza. Wojownicy odpoczywali i posilali się, lecz Katarzynie jedzenie stawało w gardle. Cały czas spoglądała w stronę lektyki ustawionej przy wejściu do groty. Zapalona w jej wnętrzu lampka oliwna upodobniła ją do wielkiej latarni, wewnątrz której Abu czuwał nad rannym olbrzymem, Od czasu do czasu ze środka dolatywał jęk, od którego zamierało jej serce. Za chwilę Arnold miał zastąpić małego medyka, aby i on mógł nieco odpocząć. Katarzyna postanowiła, że pójdzie czuwać przy rannym wraz z mężem. Wiedziała, że będzie to ciężkie przeżycie i że potworne uczucie niemocy pogłębi się w obliczu rannego przyjaciela, być może... śmiertelnie rannego.
W górach rozległo się wycie wilków i Katarzyna zadrżała: to był zły znak. Widząc smutek żony, Arnold nachylił się do niej i wyszeptał gorącym, uspokajającym głosem: – Nigdy już nie będziesz cierpiała, moja duszko. Nigdy już nie będziesz głodna i nie będzie ci zimno, nigdy nie będziesz się bała. Przysięgam przed Bogiem, że póki życia mi starczy, zrobię, co w mojej mocy, żebyś zapomniała o wszystkich strasznych przejściach.
Kiedy pięć dni później grupa uciekinierów dotarła do Almerii, Walter jeszcze żył, lecz było jasne, że jest umierający. Życie, pomimo zaciekłej walki wydanej śmierci przez małego medyka, uciekało powoli z jego potężnego ciała.
– Nic nie da się już zrobić – oświadczył medyk. – Nic nie przedłuży mu życia. Właściwie gdyby nie jego silna budowa, umarłby już w dniu, w którym zadano mu cios. A poza tym... – dodał po chwili namysłu – on nie chce żyć. On mi nie chce pomóc!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Katarzyna.
– Że on nie chce dłużej żyć. Można by rzec, że jest szczęśliwy, iż umiera! Nigdy nie spotkałem człowieka przyjmującego własny koniec z takim spokojem.
– Ale ja chcę, żeby on żył! – zbuntowała się Katarzyna. – Czy nie można go do tego zmusić?
– Nic na to nie poradzimy! Myślę, że on uważa swoje ziemskie zadanie za zakończone, jako że odnalazłaś męża.
– Chcesz powiedzieć, że... już go nic nie obchodzę?
– Według mnie obchodzisz go nawet za bardzo. I dlatego, myślę, jest zadowolony, że umiera.
Katarzyna zamilkła. Domyśliła się bowiem, co miał na myśli mały medyk. Teraz, kiedy znowu była z Arnoldem, Walter nie widział już dla siebie miejsca w życiu Katarzyny i nie chciał po tym, jak wspólnie przeżyli tyle ciężkich chwil, być biernym świadkiem jej szczęścia z Arnoldem.
– Jak długo będzie jeszcze żyć? – spytała. Abu wzruszył ramionami.
– Tego nikt nie wie. Może kilka dni, a może kilka godzin. Szybko traci siły... a tak liczyłem na zbawienne działanie morskiego powietrza!
Morze! Katarzyna ujrzała je ze szczytu wzgórza. Rozciągało się u jej stóp aż po horyzont, połyskliwe, gładkie i ciemnoniebieskie, a słońce przebłyskiwało w nim tysiącem diamentów. W dole widać było wielkie, olśniewająco białe miasto* [*„Białe miasto” – Almeria.] z dominującą nad nim fortecą i z wielkim portem, w którym kołysały się statki o różnobarwnych żaglach. Na tle oślepiająco niebieskiego nieba poruszały się ciemnozielone pióropusze palm.
Miasto to leżało w przedłużeniu szerokiej doliny, porośniętej pomarańczowymi i cytrynowymi drzewami. Morze we Flandrii miało kolor szarozielony i toczyło wściekle swe spienione, wysokie fale, roztrzaskując je o targane wiatrem wydmy. Katarzyna, zapominając na chwilę o zmartwieniu, chwyciła Arnolda za rękę.
– Popatrz! To z pewnością najpiękniejsze miejsce na ziemi. Czy nie bylibyśmy cudownie szczęśliwi, mogąc tu zamieszkać?
On jednak pokręcił głową, a w kąciku jego ust pojawiła się surowa zmarszczka, którą ona tak dobrze znała.
– Nie! Nie bylibyśmy szczęśliwi! Jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś innego. Ja przynajmniej nie jestem stworzony dla tego kraju, którego uroki kryją w sobie okrucieństwo i grzech, dzikie instynkty i wiarę, która jest nam obca. Żeby żyć na ziemi islamu, trzeba najpierw podbijać, zabijać, niszczyć, a potem panować... Wierz mi, że nasza poczciwa, surowa Owernia, jeśli kiedyś do niej wrócimy, da nam o wiele więcej prawdziwego szczęścia. – I uśmiechnąwszy się do niej, pocałował ją szybko w oczy i odjechał w stronę Mansoura.
Grupa zatrzymała się na wzgórzu, ażeby się naradzić. Mansour wskazał na białą fortecę i rzekł: – To Alcazaba, siedziba księcia Abdullaha. Ma dopiero piętnaście lat, ale obchodzi go jedynie wojaczka. Na jego ziemiach nie musisz już obawiać się kalifa, Arnoldzie. Co zamierzasz?
– Znaleźć statek, który zawiózłby nas do ojczyzny.
– W porcie stoją dwa moje statki. Ja popłynę jednym do Afryki, aby obmyślić tam zemstę. Wy wsiądziecie na drugi i popłyniecie do Walencji. Od kiedy zostaliśmy wypędzeni przez Cyda* [*Cyd (arab. pan) – przydomek Rodriga Diaza (ok.
1040-1099), hiszp. bohatera narodowego, pogromcy Maurów.], nie przybijamy do portu nawet w celach handlowych. Kapitan wysadzi was nocą na wybrzeżu. W Walencji nie będzie kłopotu ze znalezieniem statku, który zawiezie was do Marsylii.
Arnold skinął głową. W Marsylii, należącej do królowej Yolandy, hrabiny Prowansji, czułby się już jak w domu. Widząc jego uśmiech, Katarzyna odgadła powód mężowskiej radości.
– A czy możemy odpłynąć jeszcze tej nocy? – spytał z niepokojem.
– Po co ten pośpiech? U Abdullaha znajdziecie braterską gościnę, którą ja sam chętnie bym wam ofiarował, gdybym mógł was zabrać do Magrebu. Może dzięki temu nie zachowasz, panie, aż tak złego wspomnienia z islamskiego kraju.
– Możesz być pewien, że nawet jeśli nie zachowam dobrego wspomnienia o całym islamie, to o tobie z pewnością. Poznanie ciebie, Mansourze, to był dar niebios, i dziękuję im za to! Ale jest jeszcze ranny...
– Nie przeżyje. Abu już wam mówił.
– Wiem, lecz gdyby przynajmniej mógł poczekać, zanim dotrzemy do francuskiej ziemi.
– Nie przetrzyma podróży – odparł Mansour po chwili namysłu. – Rozumiem jednak twój zamiar, bracie, stanie się więc, jak chcesz: jeszcze tej nocy na statku zostaną wciągnięte żagle!
Mansour wsiadł na konia, Katarzyna zaś wróciła do lektyki. Walter na chwilę odzyskał przytomność, lecz oddychał z coraz większym trudem, a jego twarz owionął podmuch śmierci. Pomimo to, spojrzał całkiem świadomie na Katarzynę, która odsunąwszy zasłony powiedziała łagodnie: – Oto morze, które zawsze kochałeś, o którym tyle mi opowiadałeś. Nad nim szybko przyjdziesz do zdrowia!
Lecz Walter tylko pokręcił głową, a na jego bladych wargach pojawił się bolesny uśmiech.
– Nie... i tak jest lepiej. Ja... umieram...
– Nie mów tak! – krzyknęła. – Zaopiekujemy się tobą!
– Nie! Po co kłamać? Ja wiem, że... I jestem szczęśliwy... Proszę cię tylko o jedno... Musisz mi coś obiecać, Katarzyno!
– Wszystko, czego chcesz!
Walter dał znak, żeby się zbliżyła. Katarzyna pochyliła się tak nisko, że jej ucho dotknęło prawie ust nieszczęśnika.
– Przysięgnij, że Arnold nigdy się nie dowie o tym, co się zdarzyło w Koce.
To by go zabolało... a przecież to była z twojej strony tylko jałmużna! Nie warto mu o tym wspominać!
Katarzyna wyprostowała się i chwyciła żarliwie bezwładną rękę, leżącą na materacu.
– Nie! – powiedziała z przekonaniem. – To nie była jałmużna! Zrobiłam to z miłości. Przysięgam na wszystko, co mi jest najdroższe: tamtej nocy kochałam cię naprawdę! Dałeś mi tyle radości! Do tego stopnia, że... – dodała zniżając głos – że miałam ochotę porzucić zamysł udania się do Grenady!
Katarzyna umilkła. Twarz Waltera pojaśniała z niewysłowionego szczęścia, jak u zadowolonego dziecka i po raz pierwszy od tamtej pamiętnej nocy Katarzyna odnalazła w jego wzroku płomień, który palił się w nim wtedy.
– Żałowałabyś tego, moje kochanie... – wyszeptał – ale dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś! Teraz odejdę szczęśliwy!
Katarzyna otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz on dodał słabnącym głosem: – Nie mów nic więcej... Zostaw mnie... Chciałbym mówić z medykiem, a nie mam już wiele czasu... Żegnaj, Katarzyno! Tylko ciebie zawsze kochałem...
"Katarzyna Tom 5" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 5". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 5" друзьям в соцсетях.