– Spójrz na mnie, panie! – rzekła. – I powiedz prawdę! Czy istotnie uważasz, że jestem błotem, zbytkiem i fałszem?

Stała nieruchomo, ukazując rozbieganemu spojrzeniu Gerberta swą jasną twarz, otoczoną złotymi puklami opadającymi miękko na szyję. Uśmiechała się życzliwie do swego prześladowcy, który stał nieruchomo jak posąg.

– Odpowiedz, panie!

Nagle Gerbert zasłonił twarz dłonią, jakby chciał przepędzić diabelską wizję, i cofnął się w mroczny kąt muru opactwa.

– Ty chyba jesteś demonem zesłanym specjalnie, aby mnie kusić! Ale nie ciesz się na zapas! Nie zdobędziesz mej duszy! Rozumiesz? Nie zdobędziesz! Apage Satanas! – Ogarnięty świętym strachem rzucił się do ucieczki.

Katarzyna pojęła, że nigdy nie uda się jej przekonać tego chorego człowieka.

– Nie gadaj głupstw, panie! – powiedziała za odchodzącym. – Nie jestem żadnym demonem! Ty szukasz spokoju ducha, ja zaś czego innego... Nie łudź się jednak, że to coś ty mógłbyś mi dać! Ani ty, ani żaden inny nie da mi tego, z wyjątkiem jednego...

– Kim jest ten jedyny? – zapytał w drzwiach.

– To nie twoja sprawa, panie! – ucięła Katarzyna. – Dobranoc! Idź spać! Katarzyna wróciła do oberży, a pielgrzym nie starał się jej zatrzymać. Noc była spokojna i życie w miasteczku zamarło. W oddali rozległ się dzwon, gdzieś zaszczekał pies. Czuła zmęczenie i zwątpienie. Miała nadzieję, że załagodzi wzajemne animozje, lecz po tej rozmowie pojęła, że to nigdy nie będzie możliwe. Człowiek ten nosił w sobie tajemnicę, której nie powinna zgłębiać.

Następny dzień wlókł się w nieskończoność. Katarzyna postanowiła uczestniczyć w obowiązkowych nabożeństwach, ale zamiast skupić się na modlitwie, myślała, by jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę.

W czasie nie kończących się modłów wlepiała oczy w błyszczącą wśród dymu kadzideł złotą figurę świętej Foy, kapiącą wprost od drogocennych kamieni. Dziwna to była figura, która swoimi nieruchomymi oczami wzbudzała strach. Katarzyna patrzyła na nią z lękiem, nie mogąc doszukać się w niej obrazu małej, trzynastoletniej świętej, torturowanej za wiarę. Mówiono, że posąg ten posiada moc wyzwalania więźniów, toteż za statuą piętrzyły się liczne dowody wdzięczności: łańcuchy, kajdany i żelazne obręcze.

Katarzynie od klęczenia ścierpły nogi, wstała więc i odwróciwszy głowę napotkała utkwione w niej spojrzenie Gerberta Bohata. Ta krótka chwila wystarczyła, by dostrzec wyraz zaciętości i bojaźni w jego twarzy. Westchnęła ciężko.

– Nie możesz mieć mu tego za złe – szepnęła stojąca tuż obok Gillette. – Gerbert to nieszczęśliwy człowiek.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem... czuję to... Musi bardzo cierpieć, dlatego jest taki oschły. Katarzyna, pomimo dobrych chęci, nie czuła się na siłach, by wziąć udział w procesji, która miała zanieść posąg świętej na pola od wielu dni pozbawione deszczu. Wróciła więc do oberży, gdzie Ermengarda przywitała ją kwaśnym uśmiechem.

– Czy nie dość ci jeszcze zdrowasiek? Kiedy wreszcie okażesz rozsądek i przyjmiesz moje rady wraz z moim koniem? Czy naprawdę masz zamiar wlec się z tą gromadą, podczas gdy mogłybyśmy odbyć podróż o wiele szybciej?

Katarzyna zacisnęła wargi i, zdejmując płaszcz, spojrzała na hrabinę z ukosa.

– Nie nalegaj, Ermengardo. Wyjaśniłam ci już swoje powody. Droga jest niebezpieczna i trzeba być w gromadzie, by nie wpaść w ręce rozbójników.

Stara dama przeciągnęła się i ziewnąwszy potężnie, odparła: – A ja utrzymuję, że lepszy szybki koń, by uciec przed bandytami, niż sto kijów żebraczych! Uprzedzam cię, że jeśli tak dalej pójdzie, to szybko zwariujesz i ja razem z tobą!

W głębi duszy Katarzyna przyznawała jej rację, nie chciała jednak głośno się do tego przyznać. Bała się gniewu Pana Boga, który widząc, że ustała w marszu, mógłby nie dopuścić do odnalezienia Arnolda. Hrabina, potrafiąca jak nikt czytać w myślach przyjaciółki, szepnęła: – Wiedz, Katarzyno, że Bóg jest wielki i miłosierny i z łatwością ci przebaczy, jeśli nie dotrzymasz danego mu słowa.

– Wiem, Ermengardo, lecz... wytrwamy razem z innymi!

Jej zdecydowany ton i głębokie przekonanie obaliły ostatni argument hrabiny.

Procesja świętej Foy przyniosła oczekiwane rezultaty, gdyż następnego dnia, kiedy o świcie pielgrzymi wyruszali w dalszą drogę, lało jak z cebra. Katarzyna zajęła swoje stałe miejsce u boku Jossego Rallarda i Colina des Epinettesa. Szła odważnie, nie oglądając się ani na Ermengardę, ani na jej świtę. Hrabinie udało się, nie wiadomo jakim sposobem, dostać dwa nowe konie w czasie ostatniego postoju. Na jednym z nich jechała teraz pokojówka, zaś drugi szedł wolno trzymany za uzdę przez sierżanta Bérauda. Katarzyna domyśliła się, że ten drugi koń jest przeznaczony dla niej, udawała jednak, że nic jej to nie obchodzi.

Droga wiła się wśród wzgórz i opadając do doliny rzeki Lot, prowadziła do Figeac. Ulewny deszcz dawał się coraz bardziej we znaki. Zaciemniał okolicę i zgasił delikatne pączki wrzosów; dokuczliwe krople kapały z każdego, najmniejszego nawet, liścia, wsiąkając w wełniane okrycia pielgrzymów i czyniąc je jeszcze cięższymi. Chwilami spokojny, chwilami niemiłosiernie siekący, pogłębiał wrażenie surowości tej okolicy, napełniając serce Katarzyny niezgłębionym smutkiem. Nikt tego ranka nie miał ochoty na śpiewy. Gerbert zgarbiwszy się i schowawszy głowę w ramionach szedł na przedzie, nie odwracając się za siebie.

Nagle, kiedy wędrowcy docierali do szczytu wzgórza, dały się słyszeć jakieś krzyki.

– Zatrzymajcie się!... Na miłość boską, zatrzymajcie się!

Tym razem Gerbert odwrócił głowę, a wraz z nim wszyscy inni. W stronę pielgrzymów pędziło trzech zdyszanych mnichów, pokonując w pocie czoła strome wzgórze. Co chwilę potykali się o kamienie i wpadali w dziury, lecz nie przestawali krzyczeć, wymachując przy tym rękami.

– Co się dzieje? – wymamrotał Colin z niezadowoleniem. – Czyżbyśmy zapomnieli czegoś, a może te święte dusze chcą się do nas przyłączyć?

– Nie sądzę – odpowiedział Josse Rallard zmarszczywszy brew. – Nie mają niczego, nawet kosturów pielgrzymich.

– Zapewne chcą nas prosić, żebyśmy się za nich modlili u grobu świętego!

– wyjaśnił Colin z namaszczeniem.

W tej chwili jego towarzysz popatrzył na niego tak krzywo, że ten siłą rzeczy zamilkł, nie mając odwagi snuć dalej swoich przypuszczeń. Tymczasem Gerbert Bohat wyszedł na spotkanie przybyszy i stanął przed nimi w pobliżu Katarzyny, dzięki czemu mogła przysłuchać się ich rozmowie. Trudno byłoby ich zresztą nie słyszeć, gdyż mnisi, prawie tracąc oddech, wydzierali się tak, że aż pękały bębenki.

– Zostaliśmy okradzeni! Pięć wielkich rubinów zniknęło z figury świętej Foy!

Nowina ta została przywitana pomrukiem oburzenia i gniewu.

– To ohydna zbrodnia! – odpowiedział Gerbert Bohat i przybierając agresywny ton dodał: – Nie pojmuję jednak, dlaczego biegliście jak opętani, żeby nam to powiedzieć! Chyba nie podejrzewacie nikogo z nas! Wy jesteście sługami bożymi, lecz zważcie, że my jesteśmy pielgrzymami!

Najwyższy z mnichów otarł ociekającą kroplami deszczu różową twarz i rozłożywszy bezradnie ręce powiedział: – Zdarza się często, że sługi szatana ukrywają się wśród najlepszych z nas. A uczestnictwo w pielgrzymce nie jest od razu świadectwem moralności. Znam przykłady...

– Nie tylko my byliśmy wczoraj w Conques, wczoraj... czy kiedy tam dokonana została kradzież. Ładne mi chrześcijańskie miłosierdzie, które najpierw atakuje biednych pielgrzymów, zamiast zająć się tym nędznym pospólstwem, oddającym się swym rozpasanym uciechom przed bramą waszego kościoła!

Katarzyna uśmiechnęła się w duchu; Gerbertowi najwyraźniej leżała na wątrobie przedwczorajsza przygoda. Jednak mnich, przybrawszy nieszczęśliwą minę, odpowiedział: – Komedianci odeszli wczoraj rano, a później podczas procesji statua była jeszcze nie naruszona. Nie brakowało ani jednego rubinu!

– Czy jesteś tego pewien, mnichu?

– Jak najbardziej. To ja, wraz z przybyłymi tu ze mną braćmi, zostałem upoważniony przez przewielebnego przeora do sprawdzenia przed włożeniem do schowka, czy statua jest nie naruszona. Mogę cię zapewnić, panie, że wtedy nie brakowało ani jednego rubinu. A dzisiaj rano... brakuje ich pięć, i to największych... a wy byliście jedynymi obcymi w miasteczku ostatniej nocy!

Po wyjaśnieniach mnicha zapadła grobowa cisza. Wszyscy wstrzymali oddechy czując, że rozumowanie mnicha jest logiczne. Jednakże Gerbert postanowił nie dawać za wygraną, wprawiając Katarzynę w podziw mocą i uporem, z jakimi przystąpił do obrony swojej gromady.

– To wcale nie dowodzi naszej winy. Conques jest świętym miastem, lecz tylko miastem, w którym mieszkają zwykli ludzie, a wśród nich zapewne znajdzie się niejedna czarna owca!

– Znamy dobrze nasze owieczki, bracie, więc znacznie prościej byłoby udowodnić, że żadne z was nie ma przy sobie skradzionych rubinów!

– Co masz na myśli, mnichu?

– Że jest nas trzech i jeśli pozwolicie się przeszukać, uwiniemy się szybko.

– W tym deszczu? – spytał pogardliwie Gerbert. – I ośmielicie się przeszukiwać niewiasty?

– Zaraz dołączą do nas dwie siostry. A oto i one! Niedaleko stąd, za zakrętem, znajduje się kapliczka, gdzie moglibyśmy dokonać dzieła. Proszę cię o to, bracie! Tu chodzi o świętą sprawę!

Katarzyna, wspiąwszy się na czubkach palców, ujrzała nadciągające, wielce zadyszane i przemoczone do suchej nitki dwie siostry. Gerbert nie odpowiadał, lecz można było wyczuć, że gotuje się ze świętego oburzenia. Po dłuższej chwili rozejrzał się po swojej gromadzie i spytał: – Co myślicie o tym, bracia? Czy zgadzacie się poddać tej nieprzyjemnej formalności?

– Pielgrzymowanie nakłada na nas obowiązek pokory – powiedział Colin z namaszczeniem. – Pokora będzie naszą bronią i święty Jakub policzy nam ją jako zasługę!