– Popatrzcie! Uciekliśmy w porę!

W oddali widać było grupę rycerzy w białych płaszczach, którzy z zapalonymi pochodniami i zielonym sztandarem kalifa na czele stanęli u bram Alcazar Genil, żądając ich otwarcia.

– Jesteśmy zbyt daleko, żeby mogli nas zauważyć. Błogosławiony niech będzie Mahomet, gdyż musielibyśmy się bić jeden na pięciu.

Atak nastąpił dwa dni później w samym środku gór o zachodzie słońca. Uciekinierzy zmierzali górską drogą wiodącą nad przepaścią, na której dnie płynął rwący potok. Na tej wysokości nie było tak gorąco jak w Grenadzie. Niedaleko już leżał śnieg, a droga wiodła prosto w kierunku pionowych ścian, nad którymi górowały trzy olbrzymie szczyty. Mansour wskazał palcem na największy z nich i rzekł: – Nazywa się Mulhacen, ponieważ jest w nim ukryty grób kalifa Moulaya Hacena. Zamieszkują go same sępy, orły i rozbójnicy słynnego Jednookiego.

– Jesteśmy zbyt silni, by obawiać się rozbójników! – rzucił Walter z pogardą.

– Nie jest to takie pewne! – odparł Mansour. – Kiedy Jednooki potrzebuje złota, oddaje się w służbę kalifa i wtedy ze wzmocnionymi siłami potrafi być groźny!

Ostatnie ukośne promienie słońca oświetlały białe burnusy i złocone hełmy fałszywych strażników kalifa, które odcinały się jasnymi plamami na tle czarnych skał. Nagle rozległy się dzikie i tak przenikliwe wycia, że konie stanęły dęba. Jeden z nich zrzucił swego jeźdźca z grzbietu na dno przepaści. Zza skały ukazał się najpierw jeden wojownik... a wkrótce zaroiło się na ścieżce. Byli to ludzie gór, odziani w straszne łachmany, lecz ich bułaty błyszczały bardziej niż ich ostre zęby. Dowodził nimi mały i szpetny mężczyzna w brudnym turbanie na głowie z wetkniętym weń pękiem orlich piór i z brudną przepaską na oku.

– To Jednooki! – krzyknął Mansour. – Zgrupujcie się wokół lektyki! W dłoniach wojowników błysnęły bułaty. Walter popędziwszy konia stanął do walki ramię w ramię z wodzem, krzycząc do Jossego, żeby osłaniał lektykę.

Tymczasem zasłony lektyki rozsunęły się raptownie ukazując twarz Arnolda, który odepchnąwszy Katarzynę starającą się go powstrzymać, krzyknął: – Dajcie mi broń! Konia i broń!

– Nie! – jęknęła Katarzyna. – Jesteś jeszcze za słaby!

– Kto to powiedział? Czy uważasz, że będę przyglądać się bezczynnie, jak inni rozganiają tę hałastrę? Siedź tu i nie ruszaj się! A ty, Abu, czuwaj nad nią, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa!

I z wściekłą niecierpliwością rozdarł owijające go niebieskie szaty, zostając w samych spodniach i w bolerku, zbyt wąskim jak na jego szerokie ramiona.

– Dajcie mi konia! Broń! – powtórzył.

– Oto broń! – rzekł Josse podając mu własny bułat. – Możesz też wziąć, panie, mojego konia!

– A ty?

– Ja wezmę konia rycerza, który spadł w przepaść. Nie martw się o mnie, panie!

– Arnoldzie! – krzyknęła Katarzyna. – Błagam cię!

On jednak nie słuchał. Wskoczył zgrabnie na rumaka i ścisnąwszy jego boki nagimi stopami dołączył do Mansoura i Waltera, zmagających się wściekle z dziesiątką zbójników. Jego pojawienie się podziałało jak wybuch pocisku. Na widok tego wielkiego mężczyzny w damskich szatach, w zwiewnych muślinach, który rzucił się w wir walki z okropnym okrzykiem na ustach, nieprzyjaciel oniemiał. Z chwili nieuwagi skorzystał Mansour, gromiąc napastników jak muchy...

– Nie umkniesz mi, Mansourze! – krzyknął Jednooki przenikliwym głosem. – Kiedy dowiedziałem się o twojej ucieczce, byłem pewien, że udasz się tą trudną drogą do Almerii, dzięki czemu wpadłeś prosto w moją pułapkę!

– W twoją pułapkę? – odparł pogardliwie książę. – To za wiele powiedziane! Wiedziałem, że myszkujesz w tej okolicy i wcale się ciebie nie wystraszyłem, jak widzisz! Lecz jeśli liczysz na złoto i klejnoty, to się zawiedziesz. Nie posiadamy nic oprócz broni.

– Zapomniałeś o swej głowie! Kalif zapłaci mi za nią dziesięć razy tyle, ile sama waży, i wreszcie wjadę do Grenady jako zwycięzca!

– Kiedy twoja własna głowa zgnije na murze, wtedy będziesz spoglądał na Grenadę jako zwycięzca!

Dalsza potyczka słowna została zagłuszona szczękiem broni. Maria przytuliła się do Katarzyny drżąc jak osika.

– Jeśli nas pojmą – szepnęła dziewczyna – tobie nic się nie stanie, bo kalif cię kocha... lecz ja zostanę wydana katu i wbita na pal...

– Nie pojmą nas nigdy! – odparła Katarzyna z ufnością, której w głębi serca wcale nie odczuwała.

Dzień chylił się ku zachodowi. Słońce oświetlało już tylko ośnieżone szczyty. Zbocza pociemniały. Śmierć zbierała swe żniwo po obu stronach. Czasem z przeraźliwym rzężeniem koń wraz z jeźdźcem spadał w przepaść. Po stronie rozbójników straty w ludziach były znaczne, a uciekinierzy stracili tylko pięciu ludzi. Katarzyna bezwiednie wbiła paznokcie w dłonie, zaciskając zęby, Maria zaś nie mogła oderwać wzroku od krwawego widowiska, obawiając się ewentualnej klęski. Abu zagłębił się w modlitwie, przesuwając paciorki różańca...

Raptem potworny ryk odbił się szerokim echem po górach. Katarzyna rozsunęła zasłony lektyki i ujrzała, jak Arnold jednym wprawnym cięciem odrąbał głowę Jednookiego, która upadła na ziemię jak pocisk. Lecz to, co zobaczyła obok, było jeszcze straszniejsze: Walter na koniu z otwartymi w nie kończącym się okrzyku ustami i lancą, która utkwiła mu w piersi, a następnie jego upadek na ziemię.

– Walterze! Na Boga! – krzyknęła rzuciwszy się w jego kierunku i upadła przy nim na ziemię. Arnold jednak już był przy nich i odsuwając Katarzynę powiedział: – Zostaw! Nie ruszaj go!

Na jego wezwanie przybiegł mały medyk i uklęknąwszy przy olbrzymie położył dłoń na jego sercu. Z kącików ust Waltera sączyły się wąskie strużki krwi.

– Żyje... – powiedział Abu. – Trzeba ostrożnie, bardzo ostrożnie wyjąć lancę. Ja będę go trzymał, a ty ją wyjmiesz, Arnoldzie!

Arnold zerwawszy z dłoni bandaże, chwycił za lancę, a Abu rozchylił delikatnie brzegi rany.

– Teraz... – powiedział. – Tylko ostrożnie! Żebyśmy go nie uśmiercili wyciągając lancę!

Arnold pociągnął. Kawałek po kawałku, śmiercionośna broń wychodziła z wnętrza piersi olbrzyma. Wreszcie była cała na wierzchu i Arnold gniewnym gestem cisnął ją precz, podczas gdy mały medyk starał się zatamować upływ krwi za pomocą pośpiesznie przygotowanych przez Marię tamponów.

Wokół nich zapanowała cisza. Rozbójnicy utraciwszy swego przywódcę rozpierzchli się w popłochu, a ci z uciekinierów, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół rannego. Mansour spokojnie wytarł swój bułat, zawiesił go u pasa, po czym skrzyżowawszy spojrzenie z Arnoldem rzekł: – Jesteś walecznym wojownikiem, panie, lecz twój sługa także jest dzielny.

Na Allacha, jeśli przeżyje, wezmę go jako porucznika. Czy uda ci się uratować go, medyku?

Abu, który ze zwykłą sobie zręcznością obnażył pierś olbrzyma, pokiwał głową z powątpiewaniem.

– Uratuj go! – błagała Katarzyna. – On nie może umrzeć! Nie on...

– Rana jest głęboka... – mruknął Abu – lecz zrobię, co w mej mocy. Trzeba szybko go stąd zabrać. Tu nic nie widać.

– Zanieśmy go do lektyki! – rzucił Arnold. – Niech mnie diabeł porwie, jeśli dam się do niej wsadzić!

– Jesteś jeszcze słaby... Masz bose nogi... – przerwała Katarzyna.

– Nic nie szkodzi! Zdejmę ubranie z któregoś trupa. W tym damskim przebraniu wyglądam jak głupek. Możecie tu poświecić?

Dwaj wojownicy, dyszący jeszcze ciężko po bitwie, zapalili pochodnie, inni ostrożnie zanieśli Waltera do lektyki, w której przewidujący medyk zgromadził lekarstwa i jedzenie.

Tymczasem zrobiło się zimno i zerwał się przenikliwy wiatr, wyjąc w przepaści jak ranny wilk.

– Musimy znaleźć schronienie na noc – powiedział Mansour. – Dalsza droga nad urwiskiem jest zbyt niebezpieczna, a rozbójnicy Jednookiego już nam nie zagrażają. Hej, wy tam! Uprzątnijcie trupy!

Rozlegający się raz po raz plusk wody pozwolił Katarzynie domyślić się, że wrogowie, jak i sprzymierzeńcy udawali się wspólnie na ostatnią wędrówkę. Arnold zniknął, by wrócić po chwili w białym burnusie i turbanie z nałożonym nań hełmem.

Lodowate podmuchy kładły płomienie łuczyw. Uciekinierzy ruszyli w dalszą drogę stromą ścieżką nad przepaścią. Mansour jadąc na przedzie, rozglądał się za dogodną kryjówką. Na końcu niesiono lektykę.

Wkrótce przed oczami wędrowców ukazała się obszerna jaskinia. Ludzie i zwierzęta stłoczyli się wewnątrz. Rozpalono ognisko, przy którym zasiadł Arnold i Katarzyna. Abu zabandażował ranę Waltera, dał mu środek uspokajający, lecz gorączka wzrastała i mały medyk nie ukrywał swego pesymizmu.

– Być może jego silny organizm przetrzyma, lecz nie śmiem w to wierzyć – rzekł do Katarzyny.

Pogrążona w smutku usiadła przy mężu, przytuliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu. Arnold otoczył ją czule ramieniem i otulił burnusem, po czym zajrzał w jej mokre od łez oczy.

– Płacz, moja dziecino – szepnął. – Nie powstrzymuj się! Rozumiem dobrze twój ból, wiesz... Ja kiedyś... byłem o niego zazdrosny. To jego wierne oddanie, ta nieustanna opieka, którą cię otaczał, denerwowały mnie... a teraz sam oceniłem jego wierną przyjaźń. Bez niego może nigdy byśmy się nie odnaleźli. Zrozumiałem, że się myliłem. Jeśli cię kochał, to nie taką miłością, o jakiej myślałem... lecz on ubóstwiał cię jak świętą...

Katarzyna zadrżała, a jej serce zaczęło bić mocniej. Przypomniała sobie noc w Koce, gorącą i szaloną, i ogarnęła ją fala wstydu i wyrzutów sumienia.

Czuła pokusę, żeby się tego pozbyć, żeby natychmiast się przyznać, że Walter był jej kochankiem, że była szczęśliwa w jego ramionach. Zaczęła mówić: – Arnoldzie... Muszę ci coś wyznać...

Lecz on zamknął jej usta szybkim pocałunkiem.

– Nie, nie mów nic... Jeszcze nie nadeszła pora na wspomnienia ani na wyrzuty sumienia... Walter przecież jeszcze żyje, a Abu być może dokona cudu, w który sam nie wierzy!