Kiedy bramy Alhambry zaskrzypiały trzeci raz, pomiędzy jej potężnymi, okutymi skrzydłami ukazał się skazaniec...

Katarzyna, niezdolna panować dłużej nad sobą, zerwała się z miejsca z okrzykiem zgrozy. Blady i na wpół nagi, przepasany skrawkiem materiału na biodrach Arnold słaniał się na nogach jak pijany. Miał związane na plecach ręce, zarośniętą twarz i błędny wzrok, choć starał się nie poddawać w tej godzinie śmierci. W pewnej chwili potknął się o kamień i upadł na kolana. Otaczający go strażnicy podnieśli go z ziemi. Brak snu i pożywienia zrobił swoje i strażnicy musieli go podtrzymywać, by pomóc mu zejść na arenę.

Morayma uczepiwszy się rozpaczliwie Katarzyny, próbowała skłonić ją, by usiadła, lecz ona, zesztywniała z bólu, nie słyszała ani nie widziała nic oprócz tego ciemnego ciała ciągniętego przez Maurów na miejsce kaźni. Tymczasem Muhammad ogarnął ponurym wzrokiem Katarzynę i nie spuszczał z niej oczu. Morayma szepnęła błagalnie: – Zaklinam cię, Jutrzenko, uspokój się i wróć na swoje miejsce. Pan na ciebie patrzy!

– A niech patrzy... – jęknęła Katarzyna. – Co mi tam!

– Jego gniew może zaciążyć na skazanym... – szepnęła Żydówka. – Nie wyzywaj go tak ostentacyjnie. Wielcy tego świata każą drogo sobie płacić za doznane upokorzenia!

Katarzyna zrozumiała, że powodowany gniewem kalif może odebrać jej straszliwą łaskę, może nie dopuścić, by ona, Katarzyna, przerwała okropne męczarnie Arnolda. Powoli usiadła z powrotem na miejscu, lecz cała drżąca czuła, że sama wyzionie ducha i próbowała walczyć ze swoją słabością. Jej oczy i dusza skierowane były na mającego umrzeć człowieka, którego kaci zdążyli już wprowadzić na szafot. W tej chwili powietrze przeszył świst, przywitany przez tłum z uznaniem, a przez Arnolda jękiem. Dwaj łucznicy stojący u stóp trybuny kalifa wysłali w kierunku skazańca dwie celne strzały, które trafiły w jego otwarte dłonie i przebiły je mocując do krzyża. Arnold pobladł śmiertelnie, a wzdłuż jego skroni spłynęły krople potu. Histeryczne okrzyki kobiet wznosiły się w ciepłym powietrzu, podczas gdy jeden z katów wyciągnął z kosza żarowego rozpalony do czerwoności żelazny pręt i zbliżył się do skazańca zachęcany entuzjastycznymi okrzykami gawiedzi.

Katarzyna wyrwała się z rąk Moraymy, która na próżno starała się ją powstrzymać, zbiegła na arenę i rzuciła się w stronę trybuny kalifa. W jednej chwili tłum zamilkł, a kat cofnął się ze zdziwieniem. Wśród śmiertelnej ciszy dał się słyszeć przenikliwy, oskarżycielski głos: – Czy to mi obiecałeś, kalifie? Na co czekasz, by spełnić dane mi słowo honoru? A może nie wiesz, co ono oznacza?

Kalif uśmiechnął się nieznacznie i odparł: – Chciałem jedynie zobaczyć, jaka będzie twoja reakcja, Jutrzenko. A teraz możesz spełnić to, co sam ci obiecałem.

Wstał z miejsca, rzucając władcze spojrzenie na tłum zamarły w oczekiwaniu.

– Słuchajcie, wierni poddani królestwa Grenady! Tego wieczoru kobieta, którą tu widzicie, zostanie moją żoną. Posiadła me serce i jako prezent ślubny obiecałem jej, że własną ręką będzie mogła zabić mordercę mojej ukochanej siostry. Ten, który zabił kobietę, niechaj zginie z ręki kobiety!

Jego słowa zostały powitane pomrukiem niezadowolenia, który jednak nie trwał długo, gdyż kompania łuczników stojąca przed trybuną uniosła łuki. Nie należało protestować, kiedy przemawiał kalif!

Katarzyna szukała gorączkowo wzroku małego medyka, lecz ten nie poruszył się. Serce Katarzyny wypełniło się goryczą: ten przyjaciel opuścił ją w chwili, w której potrzebowała go najbardziej!

Tymczasem przed nią zatrzymał się niewolnik i klęknąwszy podał jej złotą tacę, na której złowrogo błysnął sztylet Montsalvych. Katarzyna chwyciła go chciwie. Nareszcie miała w ręku wyzwolenie Arnolda i swoje własne!

Wyprostowała się dumnie i obrzucając kalifa wyniosłym spojrzeniem, rozerwała jednym cięciem złocony kwef osłaniający jej twarz.

– Nie należę ani do twojej rasy, ani do twojej religii! Pamiętaj o tym, sułtanie!

Powiedziawszy to, pewnym krokiem ruszyła w stronę szafotu. Nadeszła godzina największej chwały... Tłum zamilkł na widok tej pięknej kobiety, niosącej śmierć ukrzyżowanemu mężczyźnie...

Wówczas Arnold podniósł dumnie głowę, spojrzał jasno na Katarzynę, a później na kalifa i rzekł: – Odmawiam, panie, tej łaski. Moja szybka śmierć, którą obiecałeś tej kobiecie, to ujma na męskim honorze. Który rycerz, godny tego imienia, zgodziłby się umrzeć ugodzony ręką kobiety? Oprócz pohańbienia mnie obarczyłbyś tę kobietę własną zbrodnią, chcąc z niej uczynić zabójczynię własnego męża! Słuchajcie, ludzie! – tu głos skazańca spotężniał, atakując zgromadzonych siłą pioruna. – Ta kobieta, którą wasz sułtan zamierza dzisiejszego wieczoru pojąć za żonę, jest moją małżonką i matką mego syna! Wiedzcie też, że to dla niej zabiłem księżniczkę Zobeidę, żeby uchronić żonę przed gwałtem i torturą, żeby ta, która nosiła mego syna, nie została zbrukana przez niewolników. Zabiłem Zobeidę i jestem z tego dumny! Nie zasługiwała na to, by żyć! Nie chcę jednak umrzeć z ręki kobiety! Odejdź, Katarzyno!

– Arnoldzie... błagam cię... w imię naszej miłości!

– Nigdy! Rozkazuję ci, byś odeszła! I żebyś żyła dla naszego syna!

– Jak mogłabym żyć bez ciebie?... Pozwól mi... użyć sztyletu, bo jeśli nie, to...

W tej chwili dwóch strażników chwyciło ją za ręce, gdyż kalif, domyśliwszy się, że Katarzyna po ugodzeniu męża sama również się zabije, postanowił temu przeszkodzić. Tymczasem skazaniec krzyknął gniewnie: – Zbliżcie się, kaci! Popatrz, kalifie, jak umiera de Montsalvy! Niech Bóg chroni mego króla i niech zlituje się nad mą duszą!

Katarzyna, u kresu sił, upadła na piasek areny i rzuciła błagalnie: – Chcę umrzeć z tobą! Chcę...

Tymczasem kalif skinięciem ręki dał znak katom, by przystąpili do tortur. Tłum zawrzał... kiedy nagle za czerwonymi murami Alhambry ponownie odezwały się bębny...

Wszystkie głowy odwróciły się, wszystkie gesty zamarły, gdyż ich bębnienie w niczym nie przypominało poprzedniego; tym razem bębny waliły szybko, gwałtownie i z dziką wściekłością. Jednocześnie w fortecy rozległy się krzyki, jęki, wycia, okrzyki bólu i zwycięstwa. Dwór kalifa i zgromadzony na placu tłum zamarli w oczekiwaniu czegoś, sami nie wiedząc czego. Tymczasem Abu zdecydował się poruszyć. Nie troszcząc się o maniery, przeraźliwie ziewał...

W tej chwili Josse popuścił uzdę swego narowistego konia, który zaczął galopować na lewo i prawo, tratując wszystko, co napotkał po drodze i łamiąc szyki strażników. Widząc to Walter roztrącił zdumionych sąsiadów i dziesiątkując najbliżej stojących strażników, rzucił się w kierunku szafotu. Olbrzym szalał. Ogarnięty świętym gniewem, jaki zawsze wstępował w niego na polu boju, położył w parę chwil strażników Katarzyny, katów i przyłożył solidnie samemu Bekirowi, który plując zębami wpadł wraz z wieloma innymi prosto pod kopyta szalejącego na swym koniu Jossego. Oniemiała z wrażenia Katarzyna poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękę.

– Chodź szybko... – usłyszała cichy głos małego medyka. – Mam tu konia dla ciebie.

Równocześnie zerwał z jej głowy złocony kwef i zarzucił na ramiona ciemny płaszcz, który cudownie znalazł się pod jego suknią.

– A Arnold?

– Walter się nim zajmie!

Istotnie, Walter wyrwał właśnie strzały, którymi przybite były do krzyża ręce Arnolda, po czym zarzucił sobie jego bezwładne ciało na plecy i zbiegł po drabinie z szafotu. Josse zaś opanowawszy swego konia, znalazł się przy nim, prowadząc za uzdę ciężkiego konia bojowego z szerokim zadem. Walter, pomimo dodatkowego ciężaru, lekko na niego wskoczył, po czym spiął go ostrogami ukrytymi pod fałdami sukni. Wielki koń ruszył z kopyta jak kula armatnia, tratując rozsypujący się tłum i leżących na ziemi.

– Jak widzisz – powiedział medyk – poradził sobie sam.

– Powiedz, Abu, co się tutaj dzieje?

– Nic wielkiego: coś w rodzaju małej rewolucji. Potem wszystko ci wyjaśnię. Najważniejsze, że nasz kalif jest zajęty. To odpowiednia chwila. Uciekajmy, nikt nas nie zauważy.

Istotnie, na placu panował wielki zamęt. Wszędzie wybuchały bójki. Kobiety, starcy i dzieci rozpierzchli się w wielkim popłochu na wszystkie strony, uciekając sprzed kopyt oszalałych koni. Strażnicy pałacu ścierali się z zastępem na czarno ubranych jeźdźców, którzy zjawili się nie wiedzieć skąd. Bito się także na trybunach, łącznie z Muhammadem, który poczynał sobie dzielnie. Jęki agonii mieszały się z okrzykami zwycięstwa.

W centrum tego zamieszania znajdował się przywódca czarnych rycerzy, olbrzymi mężczyzna z wielkim rubinem na turbanie. Jego bułat siekł na lewo i prawo niczym miecz archanioła, ścinający głowy jak sierp żniwiarzy kłosy. Katarzyna, umykając z placu boju, ujrzała jeszcze, jak ginie wielki wezyr i jak jego krwawa głowa zwisa u siodła czarnego rycerza.

W królewskim meczecie Alhambry nie przestawano walić w bębny... Miasto oszalało. Katarzyna, jadąc wraz z Abu krętymi uliczkami, wśród białych ścian bez okien, oglądała sceny, które przypomniały jej Paryż z okresu dzieciństwa. Wszędzie bili się ludzie, wszędzie lała się krew. Niebezpiecznie było przejeżdżać pod tarasami, gdyż spadał z nich grad pocisków, dosięgający przeciwnika w ciemności. Abu pospieszył konia.

– Spieszmy się – powiedział. – Możliwe, że bramy miasta zostaną wcześniej zamknięte.

– Dokąd mnie prowadzisz? – spytała Katarzyna.

– Tam, dokąd Walter miał zawieźć Arnolda: do Alcazar Genil, do sułtanki Aminy.

– Ale... dlaczego?

– Odrobinę cierpliwości! Już ci mówiłem, szczegółów dowiesz się później. Jedźmy szybciej!

Cały ten zamęt, te krzyki i jęki nie umniejszały głębokiej radości Katarzyny. Była wolna! I Arnold był wolny! Zniknęło potworne narzędzie tortur, a jej serce biło teraz mocno w rytm kopyt końskich. Na szczęście brama Południowa była jeszcze otwarta, przebyli ją więc galopem i wkrótce ich oczom ukazał się mur okalający dwa pawilony, do których prowadziła brama ze smukłymi kolumnami. Kiedy Abu, zwinąwszy dłoń w trąbkę, wydał dziwny okrzyk, strażnicy pośpiesznie otworzyli bramę. Obaj jeźdźcy przebyli ją galopem i brama za nimi została natychmiast zamknięta i zabarykadowana.