– Sądzisz, że omotasz mnie obietnicami? – odparł szyderczo Arnold. – To nie ja, lecz ty sama jesteś szalona!

I zanim ktokolwiek uczynił najmniejszy gest, chwycił Zobeidę unieruchomiając jedną ręką jej obydwa nadgarstki i przyciągnął ją do siebie. Drugą zaś przytknął do jej szyi stalowe ostrze sztyletu.

– Zawołaj swoje straże, Zobeido! Zawołaj, a będzie to twój ostatni krzyk!...

Wstań, Katarzyno, i ubierz się! Uciekamy!

– Ale w jaki sposób?

– Zobaczysz! Rób, co ci każę! Co do ciebie, księżniczko, to grzecznie nas poprowadzisz do tego tajemniczego przejścia, które znasz tak dobrze. Jeśli zrobisz niepotrzebny ruch albo krzykniesz, zginiesz!

– Nie ujdziecie daleko! Zostaniecie schwytani w mieście!

– To nasza sprawa! Ruszaj!

Katarzyna i Arnold popychający księżniczkę ruszyli w kierunku drzwi. Niewolnicy ustąpili im z drogi albo uciekli. Katarzynie plan wydawał się szalony i skazany z góry na przegraną. Nie bała się tortur, które przed chwilą opisała jej Zobeida. Księżniczka musiała zapomnieć bowiem o rychłym powrocie kalifa... Arnold zgadując jej myśli powiedział: – Mylisz się, sądząc, że strach przed bratem powstrzymałby tę bestię.

Opętały ją dzikie demony i niezdolna jest do normalnego rozumowania.

Istotnie, pomimo ostrza raniącego jej szyję, Zobeida zaczęła krzyczeć jak opętana, skręcając się w żelaznym uścisku Arnolda.

– Do mnie! Na pomoc!...

Po chwili jednak krzyk zamarł na jej ustach i dało się słyszeć potworne rzężenie: to sztylet Arnolda wbił się w jej gardło. Zobeida bezwładnie osunęła się na piasek z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

– Zabiłeś ją? – jęknęła z osłupieniem Katarzyna.

– Zabiła się sama – odparł. – Wcale nie chciałem jej zabić... Sztylet sam się wbił w jej gardło...

Stali przez chwilę pochyleni nad ciałem, wreszcie Arnold chwyciwszy żonę za rękę rzucił: – Uciekajmy! Eunuchowie musieli powiadomić straże. Jedyną naszą szansą jest dotarcie do tajemnego przejścia zanim nadeślą posiłki.

Katarzyna bez wahania podała rękę mężowi i ruszyła za nim poprzez gąszcz liści i kwiatów. Niestety, było już za późno. Wstał dzień i zewsząd dochodziły odgłosy budzącego się pałacu. Ze wszystkich stron nadbiegali eunuchowie z krótkimi, zakrzywionymi szablami. Zza krzaków, gdzie leżał trup Zobeidy, zaczęły dochodzić lamenty, obowiązujące służbę i niewolników.

– Jesteśmy straceni – stwierdził spokojnie Arnold. – Pozostaje nam tylko umrzeć z godnością.

– Jeśli nas nie rozdzielą, potrafię umrzeć z godnością – odparła, ściskając gorączkowo dłoń męża. – Nie pierwszy raz śmierć zagląda nam dwojgu w oczy! Przypomnij sobie Rouen...

– Pamiętam – rzekł z ulotnym uśmiechem. – Tutaj nie ma jednak Jana Sona, który przyszedłby nam z pomocą.

– Ale jest mały medyk, Abu... są Walter i Josse, mój giermek, który zaciągnął się do armii kalifa, żeby móc dostać się do Alhambry!... Nie jesteśmy sami!

Arnold spojrzał na żonę z podziwem.

– Josse? A któż to taki?

– Zbój z Paryża, który wybrał się na pielgrzymkę, by odkupić swe grzechy... Jest mi bardzo oddany.

Pomimo bliskiego niebezpieczeństwa, pomimo nadciągających zbrojnych ludzi, Arnold nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Katarzyno, ty zawsze będziesz mnie zadziwiać! Nawet szatana potrafiłabyś oswoić jak pieska! Cieszę się też bardzo, że jest tutaj Walter. Spróbuj teraz swej mocy na tamtych – rzekł wskazując zbliżających się ludzi.

Tworzyli oni dwie grupy. Na czele jednej szło dziesięć kobiet niosących ciało księżniczki. Drugą prowadził mężczyzna w turbanie z purpurowego brokatu. Katarzyna poznała wielkiego wezyra, Aben-Ahmeda Banu Saradja.

– Masz rację, jesteśmy zgubieni! Wezyr nienawidzi cię, nie ma też powodu, żeby mnie lubić.

Śmierć, która teraz zbliżała się do nich pod postacią tego młodego, przystojnego mężczyzny, wydawała się jeszcze straszniejsza niż ukąszenie kobry, bo strasznie jest umierać, kiedy po tylu trudach odnalazło się miłość i szczęście.

Obie grupy połączyły się i zatrzymały przed winnymi. Kobiety położyły przed wezyrem ciało księżniczki zawinięte w niebieskie muśliny. Wezyr długo patrzył na nieżywą księżniczkę, po czym spokojnie podszedł do Arnolda i Katarzyny.

– Czy to ty zabiłeś księżniczkę? – spytał obrzucając Arnolda ciężkim, pustym spojrzeniem.

– Tak, to ja! Chciała uśmiercić moją żonę, więc musiałem ją zabić!

– Żonę?

– Oto moja żona, Katarzyna de Montsalvy, która z narażeniem życia i zdrowia przybyła po mnie do Grenady.

Wezyr skierował na Katarzynę swe czarne oczy, w których wypisana była ironia. Ten człowiek zastał ją ongiś w ramionach kalifa, więc informacja uzyskana od Arnolda musiała go rozbawić. Katarzyna spłonęła ze wstydu, gdyż półuśmiech wezyra powstał kosztem Arnolda.

– Miałeś do tego prawo, jednakże przelałeś krew samego komandora wiernych, więc czeka cię śmierć!

– Niech tak będzie, lecz pozwól mojej żonie odejść! Jest niewinna!

– Nigdy! – zaprotestowała Katarzyna, przyciskając się do męża. – Nie rozdzielaj nas, wezyrze! Jeśli musi zginąć, ja chcę zginąć wraz z nim!

– To nie ja zadecyduję o waszym losie – odparł wezyr – lecz sam kalif.

Właśnie zbliża się do miasta. Za godzinę będzie w Alhambrze. Zapominasz, kobieto, że należysz do niego. Co do tego mężczyzny...

Zamilkł i dał znak strażnikom, którzy podbiegli do pary, oderwali Katarzynę od Arnolda, a następnie związali mu ręce na plecach. Katarzyna została oddana służącym z haremu.

– Zaprowadźcie ją do jej pokoju i pilnujcie jak oka w głowie. I niech przestanie krzyczeć!

– Przestanę krzyczeć – zawyła Katarzyna na widok spętanego i otoczonego strażnikami męża – jeżeli i mnie każesz spętać i pozwolisz mi zostać razem z nim!

– Katarzyno, uspokój się! Potrzebuję twojej odwagi!

– Zatkajcie jej usta! – rozkazał wezyr. – Nie mogę znieść jej krzyków! Na Katarzynę rzuciła się chmara kobiet, które, dusząc ją i oślepiając, zatkały jej usta chustą. Drugą chustą związały jej nogi i jak tobołek zaniosły do pokoju. Wściekłość i gniew paliły ją tak mocno, że nawet nie miała ochoty płakać. Czy Bóg dopuści do takiej niesprawiedliwości? Czy Arnold musi zginąć?... Nie, nie! To nie może się stać!

Uratuję cię... uratuję... – przysięgała w duszy. Nawet gdybym musiała się czołgać u stóp kalifa, całować proch pod jego stopami, uzyskam twoje ułaskawienie!

Znowu była gotowa do popełnienia każdego szaleństwa. Wiedziała jednak, że Arnold nie chciałby otrzymać ułaskawienia za cenę, jaką ona była gotowa zapłacić...

Kiedy wieczorem Morayma przyszła po nią, by zaprowadzić ją do kalifa, nowa nadzieja wstąpiła w jej serce.

– Nareszcie! Czekałam na ciebie cały dzień!

– Zamilcz! – przerwała stara Żydówka surowo. – Nie wolno mi z tobą rozmawiać. I nie próbuj uciekać! To byłby twój koniec!

Za drzwiami czekała na Katarzynę eskorta, składająca się z dziesiątki eunuchów z błyszczącymi bułatami u boku. Morayma, zasłoniwszy twarz swej podopiecznej, powiedziała: – Wiodę cię do Méchouar, pałacu, w którym rządzi nasz pan. Jest bardzo zirytowany. Współczuję ci, bo będziesz musiała znieść jego gniew! Ukorz się, jak tylko potrafisz!

– Ja się nie boję! – odparła dumnie Katarzyna. – Idź przodem! Katarzyna w otoczeniu eunuchów przeszła przez harem do bram pałacu zajmowanego przez kalifa. Kobiety, jedne z ciekawości, inne z nienawiści, stłoczyły się na jej widok. Słyszała śmiechy i żarty. Zora na jej widok splunęła. Na dziedzińcu z lwami panował taki tłok, że eskorta musiała siłą torować sobie drogę wśród wyległych nań kobiet. Te jednak nie zamierzały ustąpić, wybuchło zamieszanie i przepychanka, w czasie której usłyszała znajomy głos Marii, mówiącej po francusku: – Zaprowadzili go do Ghafar! Sprawa więc się odwlecze! Katarzyna spojrzała z wdzięcznością w kierunku, skąd dobiegał ten głos.

A więc zawiedli Arnolda do wieży w Alcazabie... to znaczyło, że nie umrze natychmiast!

Eunuchowie, torując sobie drogę trzaskaniem z bicza, zaprowadzili Katarzynę do bramy łączącej dwie części pałacu, przy której groźni Maurowie w spiczastych hełmach, uzbrojeni w lance, w uroczystej postawie trzymali przednią straż przed przybytkiem sprawiedliwości. Eskorta i Morayma zostawili Katarzynę u wejścia do Sali Ambasadorów. Wąskie okna wykonane z różnokolorowych szkiełek nie wpuszczały zbyt wiele światła do wnętrza, wypełnionego dostojnikami i służbą. W środku sali, na szerokim tronie wysadzanym drogimi kamieniami, siedział kalif patrząc na zbliżającą się Katarzynę. Na głowie miał turban z zielonego jedwabiu spięty wielkim szmaragdem, a w ręku trzymał berło, długi, zakręcony bambus wysadzany złotem.

Dwóch służących w zielonych sukniach chwyciło ją pod ramiona i pchnęło na kolana przed tronem. W tej chwili Katarzyna straciła resztki nadziei. Nie mogła niczego oczekiwać od tego człowieka, dla którego z góry była winna. Czekając aż przemówi, patrzyła na niego z wyzwaniem.

Kalif jednym gestem kazał służącym odejść, a po zniknięciu ostatniego z nich rozkazał: – Zdejmij kwef! Nie masz do niego prawa... bo nie jesteś jedną z nas!

Katarzyna spełniła rozkaz z radością, równocześnie wstała z klęczek z mocnym postanowieniem, że dłużej nie pozwoli deptać swojej dumy. Jeśli nie może uratować Arnolda, była gotowa zmusić kalifa, by odesłał ją do jego celi.

– Kto pozwolił ci wstać?

– Ty, panie! Sam powiedziałeś, że nie jestem jedną z was! To prawda! Jestem wolną kobietą i pochodzę ze szlachetnego rodu. W mojej ojczyźnie sam król zwraca się do mnie z szacunkiem!

Mięsiste usta Muhammada rozszerzył kpiący, a zarazem pogardliwy uśmiech.

– Twój król nie posiadał cię! Ja, owszem!... Czy więc mogę żywić do ciebie szacunek?