Jednak kiedy wreszcie któregoś dnia o świcie Katarzyna ujrzała Grenadę, otoczoną wianuszkiem ośnieżonych szczytów gór, jakby była zamknięta we wnętrzu olbrzymiej, perłowej muszli, stanęła w miejscu zachwycona. Niezliczone źródła na zboczach, tworzące w dole dwa strumienie o wodach szybkich i przejrzystych, nadawały świeżości tej bajecznej krainie, gdzie spośród soczystej zieleni strzelał w niebo najbardziej różowy i najbajeczniejszy z mauretańskich pałaców, zbudowany na czerwonych skałach. Wysoki łańcuch murów najeżonych kwadratowymi wieżami otaczał czule zespól pawilonów wtopionych w drzewa i kwiaty. Miejscami lśniła woda w fontannach i w sadzawkach. Wszystko, łącznie z ceglanymi murami obronnymi, przydawało harmonii tej szczęśliwej dolinie, w której bogactwo i obfitość rozpościerały się jak zadziwiający, jedwabny dywan.

Wokół zaczarowanego zamku na wzgórzach leżało miasto. Białe i czerwone minarety strzelały w niebo obok zielonych i złotych kopuł meczetów. Powyżej domów wznosiły się pałace i górująca nad nimi sylwetka Medersy, islamskiego uniwersytetu, rywalizująca z ciężkim budynkiem Maristanu, w tym czasie najlepiej wyposażonego szpitala w Europie.

O tej porannej godzinie z każdego minaretu rozlegał się głos muezina* [*Muezin, arab. – duchowny muzułmański, wzywający wiernych do modlitwy z galeryjki minaretu.], nawołującego wiernych do modlitwy.

Górska ścieżka tworzyła coś w rodzaju balkonu, skąd roztaczał się rozległy widok na tę wspaniałą krainę. Katarzyna usiadła na kamieniu nad brzegiem występu, a obaj mężczyźni, odgadując jej uczucia, oddalili się, pozwalając kobiecie medytować w spokoju.

Katarzyna nie mogła oderwać oczu od przepięknej doliny rozciągającej się u jej stóp. Wreszcie miała przed sobą wyśniony cel swej wędrówki, podjętej przeciw zdrowemu rozsądkowi, i była wzruszona do łez, znajdując tę krainę tak piękną. Wymarzona kraina ze snów, istna kraina miłości! Czyż można byłoby w niej żyć inaczej niż w szczęściu i radości?

Tak długo cierpiała, przeżywała katusze, wylała morze łez i krwi, lecz w końcu dotarła do celu. Za nią były drogi i horyzonty bez końca. Skończyły się noce wypełnione zwątpieniem i dręczącym pytaniem, czy kiedykolwiek dotrze do tego miejsca, które w chwilach zwątpienia wydawało się jej nierealne. Grenada leżała u jej stóp jak oswojone zwierzę, więc radość Katarzyny była tak wielka, że zapomniała o niebezpieczeństwach, które mogły tu na nią czekać. Teraz Arnold znajdował się zaledwie kilka kroków od niej, czyżby w tym cudownym pałacu, tak dobrze strzeżonym?

Zdecydowanie zbyt dobrze strzeżonym!... Ta myśl ostudziła nagle radość kobiety. Przecież te bajeczne ogrody wyhodowano wewnątrz fortecy! Te wspaniałe pióropusze drzew, to gęste listowie ukrywało żołnierzy i broń. A nieznajoma kobieta, której nienawidziła, musiała być dobrze strzeżona i sama musiała dobrze strzec swojej zdobyczy. Jak dotrzeć do bram pałacu, jak je przekroczyć? Jak odnaleźć Arnolda w plątaninie uliczek?

Trzeba by mieć armię, aby pokonać to miasto, skoro nawet żołnierze dzikiego konetabla Kastylii połamali sobie na nim zęby. Nikt nie mógł się poszczycić pogwałceniem granic Grenady, a przynajmniej nie żył na tyle długo, aby się tym chwalić.

Czując pilną potrzebę przezwyciężenia wątpliwości, które tak szybko ją ogarnęły po radości sukcesu, upadła na kolana, złączyła dłonie i zamknęła oczy. Przez długie minuty, tak jak przed posągiem czarnej Dziewicy z Puy, modliła się błagając niebiosa, żeby wreszcie zlitowały się nad nią i oddały jej człowieka, który – obok dziecka – stanowił jedyny jej skarb na ziemi. „Nie pozwól, Panie, abym dotarłszy do tego dalekiego kraju, została odepchnięta! Nie pozwól, aby moja boleść była próżna i abym tu przyszła tylko po to, by na zawsze stracić serce i miłość, ponieważ ty jesteś sprawiedliwy! Nawet jeśli zbyt często zasłużyłam na twój gniew, nie dopuścisz do tego, gdyż jesteś miłosierdziem i ja cię błagam o łaskę”.

Z modlitwy wyrwało ją delikatne dotknięcie dłoni Jossego, który pochyliwszy się nad nią usiłował podnieść ją z klęczek.

– Modlić się na głos, pani Katarzyno, co za nieostrożność! Zapominasz, że jesteśmy w kraju niewiernych? Przecież widzisz, że nie ma tu ani jednego domu bożego, jedynie meczety, w których te niedowiarki modlą się do własnego boga. Wstań szybko! Gdyby ktoś cię zobaczył...

Nie bawiąc się dłużej w ceregiele, Josse podniósł ją z klęczek. Katarzyna uśmiechnęła się do niego zza czarnej chusty zasłaniającej twarz.

– Przebacz mi, Josse! Masz rację, zapomniałam o tym. Tutaj wszystko jest takie piękne! Czy ta kraina nie jest rajem na ziemi? I to mnie właśnie przeraża, przyjacielu. Kiedy się żyje wśród takich wspaniałości, wspomnienia muszą się zacierać. Człowiek nie może już oddychać z dala od tych gór, tych strumieni i tych ogrodów. A mój mąż, zanim opuścił nasz kraj, znał tylko okropieństwa przytułku dla trędowatych, jakbym więc mogła mu mieć za złe, że nie będzie chciał stąd odjechać?

– Pan Arnold nie przepada za łatwym życiem i kwietnymi ogrodami – przerwał Walter. – Nie wyobrażam go sobie grającego na lutni ani wąchającego róże na poduchach z jedwabiu czy satyny. Szpada i kolczuga, oto, co miłuje, a nade wszystko surowe obozowe życie i szerokie pola. Co zaś do tego, jak powiadasz, raju...

– Dziwnego raju! – przerwał szyderczo Josse. – Ten zamek, a raczej miasto-zamek nazywany Alhambrą, czyli „czerwonym zamkiem”, jest podobny do róży. Pod jej pachnącymi płatkami ukryte są ostre kolce. Popatrzcie zresztą sami!

Paryżanin chudą dłonią wskazał najpierw na szczyty górskie najeżone fortami, których mury nie miały w sobie nic łagodnego. Żadnych kwiatów, żadnych drzew, których zielone pióropusze poruszałby wiatr pachnący kwiatem pomarańczy, żadnych szemrzących palm – zamiast nich w otworach strzelniczych ponury błysk stali i połyskliwe, spiczaste hełmy mauretańskich żołnierzy. Następnie ręka Jossego skierowała się w stronę podwójnego muru obronnego Grenady, wskazując na filary parapetu, na których zatknięto jakieś dziwne kule.

– To obcięte ludzkie głowy! – wyjaśnił.

Katarzyna zadrżała, lecz nie opuściła jej odwaga. Pułapka była czarująca, ukwiecona i z pewnością niebezpieczna, a mimo to nie wahała się gołymi rękami, mając jedynie swą miłość za broń, stawić jej czoło.

– Ruszajmy! – rzuciła krótko.

Łachmany dla całej trójki Josse zdarł z trupów napotkanych w górach. Były tak brudne, że Katarzynie zrobiło się niedobrze, kiedy je zakładała, lecz tylko w takim stroju mogła czuć się bezpiecznie. W kraju, gdzie kobiecie nie przystało pokazywać niczego oprócz oczu, można było łatwo się ukryć.

Nie spuszczając oczu z masy zieleni, na tle której wyróżniały się ciepłe tony murów Alhambry, Katarzyna dała się prowadzić z sercem wezbranym nadzieją i obawą. Ongiś krzyżowcy musieli odczuwać coś podobnego u wrót Jerozolimy... Wmieszana w hałaśliwy i żywo gestykulujący tłum, zalatujący jaśminem i zjełczałą oliwą, przekroczyła pierwszy rząd zniszczonych murów obronnych i znalazła się na placu tak zaludnionym, jakby to był dzień targowy. Handlowano tutaj ziarnem, paszami i przyprawami. Worki z towarem ustawione były wprost na ziemi, a siedzący przy nich muzułmanie w ziemistych dżellabach krzykiem zachwalali swój towar. Wokół wałęsały się osły, muły, barany i leniwe wielbłądy. Dalej handlowano drewnem na opał i węglem, gdzie indziej słomą, sianem i zielonkami. Po przekroczeniu drugiej bramy oczom wędrowców ukazały się stosy mirtu, bazylii, estragonu i liści laurowych, sąsiadujących z koszami oliwek, cytryn, pistacji i kaparów, a także z bukłakami z koziej skóry wypełnionymi stopionym masłem i miodem... To czerwone miasto, którego białe serce, składało się z domów o płaskich dachach i ścianach pobielonych wapnem, było jak olbrzymi róg obfitości, z którego spływał dobrobyt, naznaczając ten koniec Europy pazurem olbrzymiej, tajemniczej i płodnej Afryki, rozciągającej się nie opodal za wielkim morzem. Z hiszpańskich podbojów strasznych sułtanów z dynastii Almorawidów i Almohadów, ludzi o obliczach zasłoniętych czarnymi woalami, którzy dotarli tu z wielkiego Atlasu czy słynnego Marakeszu, nie pozostało wiele: królestwo Grenady o niewielkiej powierzchni, czerwone i słodkie jak owoc, którego imię nosiło i w którym streszczał się cały Orient i cała Afryka.

– Co za wspaniały kraj! Jakie bogactwa! – szepnęła olśniona Katarzyna.

– Nie należy mówić po francusku – wtrącił Josse. – Nasz język jest mało znany wśród Maurów. Czy orientujesz się, gdzie możemy odnaleźć twego przyjaciela, medyka?

– Powiedział, że jego dom stoi nad rzeką...

Nagle przerwała wytrzeszczając oczy. Wąską uliczką, wijącą się wśród białych domów bez okien, zbliżał się orszak, poprzedzany przez biegaczy, którzy kijami przepędzali z drogi wędrownych handlarzy, wypełniających powietrze swymi krzykami i dźwiękiem dzwoneczków. Za nimi jechali rycerze w białych burnusach* [*Burnus, arab. – długie, szerokie okrycie z kapturem, zwykle z grubej białej wełny, noszone w krajach arabskich.]. Wreszcie nadciągnęła grupa sześciu niewolników czarnych jak heban i nagich do pasa, niosących na ramionach złoconą lektykę, która unosiła się nad głowami w turbanach jak karawela na falach morskich. Katarzyna i jej towarzysze w porę przywarli do muru jakiegoś domu i uniknęli kijów. W chwili gdy lektyka mijała Katarzynę, muślinowe zasłony uniósł podmuch wiatru, ukazując na moment wsparte na złotych poduszkach wiotkie i szczupłe stworzenie, spowite w niebieskie jedwabie, z czarnymi, długimi włosami usianymi złotymi cekinami, które pośpiesznie zasłoniło twarz woalką. Katarzyna zauważyła, że kobieta jest bardzo piękna, spostrzegła jej dumny profil i ogromne czarne oczy, ocienione długimi rzęsami, a także piękne klejnoty zdobiące jej szyję.

– Kim jest ta kobieta? – spytała ze strachem.

Josse żebraczym tonem powtórzył jej pytanie stojącemu obok nosiwodzie. Usłyszawszy odpowiedź, Katarzyna zbladła. Josse nie potrzebował jej tłumaczyć słów mężczyzny, gdyż od czasu przekroczenia Pirenejów, wykorzystywał każdą wolną chwilę, by uczyć Katarzynę arabskiego. Opanowała go już w takim stopniu, że zrozumiała, co powiedział nieznajomy.