Katarzyna poczuła budzące się pożądanie, które przyszło jak burza w jej zbyt długo uśpionym ciele. Zawsze darzyła Waltera głęboką czułością, a przed chwilą, podając mu usta, myślała tylko, że musi spowodować wstrząs, który przywróciłby mu pamięć. Jednak w miarę jak budziło się pożądanie w tym ciele przyciśniętym do jej ciała, w niej także zrodziło się pożądanie. Przez jej mózg przebiegła jak błyskawica myśl o mężu, lecz odepchnęła ją z gniewem. Nie, nawet obraz męża nie powstrzyma jej! A czyż jego powstrzymał obraz ich miłości przed oddaniem pocałunków i uścisków obcej kobiecie? Nadeszła pora zemsty, potęgująca uczucie oczekiwanej rozkoszy. Czuła niewprawne ręce Waltera szamocące się ze skomplikowanym zapięciem jej sukni. Odepchnęła go łagodnie.

– Poczekaj! Nie śpiesz się tak!

Zgrabnym ruchem bioder wyprostowała się i wstała. Skąpy blask świecy wydał się jej niewystarczający. Nie chciała oddać się ukradkiem, w ciemności. Chciała dużo światła, na twarzy i na ciele, kiedy będzie ją posiadał... Chwyciwszy świecę, pobiegła zaświecić dwa kandelabry stojące na kufrze przy ścianie. Walter siedząc na brzegu łoża przyglądał się jej, nie rozumiejąc, co czyni.

– Po co to wszystko? Chodź do mnie... – prosił wyciągając niecierpliwe ręce, gotowy rzucić się na nią.

Katarzyna jednak powstrzymała go wzrokiem.

– Zaczekaj – powiedziała, po czym chwyciwszy leżący na stole nóż, jednym ruchem rozcięła sznurówki sukienki i zrzuciła ją z radosnym pośpiechem, następnie pozbyła się halki z białej satyny i cienkiej koszulki. Walter śledził chciwie każdy jej ruch, ześlizgując się wzrokiem po nagim ciele Katarzyny. Czuła jego płonące spojrzenie na swych piersiach, na brzuchu i udach, rozkoszując się nim jak pieszczotą. Kiedy opadła z niej ostatnia sztuka bielizny, przeciągnęła się jak kot w ciepłym świetle świec, wskoczyła do łóżka i otworzywszy ramiona wyszeptała: – A teraz chodź! Wtedy Walter skoczył...

– Katarzyno...! – krzyknął w chwili największej rozkoszy, a teraz, dysząc, patrzył rozwartymi oczami na słodką twarz, którą trzymał w dłoniach.

– Katarzyno – powtórzył. – Pani Katarzyno! Czy ja śnię?

Fala radości zalała Katarzynę. Hamza miał rację! Obudzona miłość uczyniła cuda... Mężczyzna, którego obejmowała, nie był już obcym człowiekiem, ciałem o nieobecnej duszy. Znowu był sobą... a ona już dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Teraz chciał się odsunąć, lecz ona mocniej przyciągnęła go do siebie.

– Zostań!... Tak, to ja... To nie sen, ale nie opuszczaj mnie!... Później ci wyjaśnię! Zostań i kochaj mnie... Tej nocy należę do ciebie.

Walter na powrót oddał się pieszczotom. Spełniło się jego stare marzenie, by zdobyć tę uwielbianą kobietę. Upajał się nią jak mocnym winem z zachłannością człowieka, który cierpiał z pragnienia przez wiele nie kończących się dni. A Katarzyna, szczęśliwa i zaspokojona, oddawała się z niekłamanym entuzjazmem huraganowi namiętności.

W środku nocy zdarzyło się jednak coś dziwnego. W pewnej chwili zdawało się jej, że ktoś próbuje otworzyć drzwi. Wyprostowała się, nasłuchując przez chwilę i dając znak Walterowi, by nic nie mówił. Świece dogasały, ale dawały dosyć światła, by stwierdzić, że drzwi się nie ruszają. Nie było słychać żadnego dźwięku... Wreszcie Katarzyna pomyślała, że coś się jej przywidziało, i z powrotem przytuliła się do kochanka.

Walter zasnął nad ranem. Zapadł w ciężki, głęboki sen, wypełniając wieżę potężnym chrapaniem. To były istne trąby triumfalne. Katarzyna patrzyła, jak śpi spokojny i odprężony z półotwartymi, miękkimi ustami. Jego potężne, leżące bezwładnie w poprzek skotłowanego łóżka ciało miało w sobie coś dziecięcego. Poczuła głęboką czułość. Jego miłość do niej, wiedziała o tym, była wyjątkowej jakości. Walter kochał ją dla niej samej, niczego nie żądając dla siebie, i ta miłość rozgrzała jej zziębnięte serce.

Pochyliwszy się nad śpiącym, pocałowała go w zamknięte powieki, następnie szybko założyła ubranie, zamierzając wrócić do swych apartamentów przed świtem. Nie było to łatwe; rozcięte sznurówki sukienki nie dawały się związać, jednak w końcu jakoś się z tym uporała. Wyślizgnęła się na zewnątrz bez butów, żeby nikogo nie zbudzić i zeszła na palcach po kamiennych schodach. Nad zamkiem pojaśniało już niebo. W korytarzach, jedno po drugim, dogasały łuczywa, wydzielając kłęby dymu. Tu i ówdzie spali strażnicy oparci na pikach. Wreszcie dotarła do swej komnaty i z rozkoszą wsunęła się do czystej pościeli, zrzuciwszy sukienkę, którą przez całą drogę musiała przytrzymywać rękami. Czuła miłe zmęczenie po płomiennej nocy, jednocześnie pozbyła się majaków i była prawie szczęśliwa. Oczywiście, nie było to wspaniałe upajające unicestwienie, jakie tylko Arnold potrafił jej dać. W ramionach jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała, Katarzyna zapominała o całym świecie, rezygnowała z własnej osobowości i własnej woli, tworząc z nim jeden umysł i jedno ciało. Jednak tej nocy jej czułość dla Waltera, jej gorące pragnienie, by wyrwać przyjaciela ze szponów niepamięci i bolesny głód własnych zmysłów zastąpiły doskonale prawdziwą pasję. Odkryła, jak wielkie uspokojenie dla ciała i ducha może dać kobiecie mężczyzna zakochany i gorący... tak że nawet niepokojący obraz Fray Ignacia rozmył się i prawie przestał się liczyć.

Katarzyna nie chciała myśleć, jakie zmiany przyniosą najbliższe dni po wypadkach ostatniej nocy. Nie teraz... Później... Jutro! Na razie była taka zmęczona, zmęczona... Tak bardzo chciało jej się spać! Jej powieki opadły i wkrótce pogrążyła się w błogim niebycie.

Kiedy już smacznie spała; zbudził ją lekki dotyk ręki przebiegający po piersiach i udach. Było jeszcze dosyć wcześnie. Za oknem zaledwie wstawał dzień. Rozchyliwszy nieco powieki ujrzała siedzącą na brzegu łóżka postać. Nie mogła jej rozpoznać. Jednak świeżość poranka i coraz bardziej natarczywy dotyk dłoni brutalnie przywróciły jej świadomość. Zerwana z łóżka pościel i nakrycia leżały na podłodze, odkrywając jej nagie, drżące ciało. Równocześnie postać poruszyła się, pochylając się nad nią. Z przerażeniem ujrzała twarz Tomasza de Torquemady, choć z trudem można było go rozpoznać, gdyż w tej chwili przypominał demona. Z wytrzeszczonymi oczami i pianą na wargach zgrzytał zębami. Chciała krzyknąć, lecz brutalna ręka zatkała jej usta. Chciała ją zerwać. Na próżno. Gwałtowny cios kolana zmusił jej nogi, by się rozwarły, a nagie, pokryte zimnym i lepkim potem ciało zwaliło się na nią.

Nieprzytomna z obrzydzenia, starała się odepchnąć pazia, lecz ten wymierzył jej taki policzek, że aż jęknęła.

– Po co to udawanie, nierządnico!... – syknął tuż nad jej uchem. – Widziałem cię tej nocy w wieży z twoim sługą! Z jakąż rozkoszą mu się oddawałaś! Lubisz mężczyzn, nieprawdaż? No, dalejże, pokaż mi, co potrafisz!... Teraz moja kolej... Pocałuj mnie, mała ladacznico!

Swoje obelgi przerywał wilgotnymi pocałunkami, od których zrobiło się Katarzynie niedobrze. Stękał przy tym i sapał, co było równie odrażające. Trzymając Katarzynę w żelaznym uścisku, starał się gorączkowo posiąść swoją ofiarę, ale nie udawało mu się. To gryzł jej usta, to przyciskał je kościstą ręką. Katarzyna wytężyła wszystkie siły, by odepchnąć to wilgotne obrzydlistwo, ten koszmar wywołujący mdłości. Demon rozpusty, jaki opanował chłopca, był gorszy i bardziej odpychający niż sam Gilles de Rais.

Kiedy jego ręka znów ciężko opadła na jej usta, Katarzyna z wściekłością wbiła weń zęby; Tomasz krzyknął i odruchowo wyszarpnął rękę. To wystarczyło, by krzyknęła z całych sił, by zawyła jak ranne zwierzę... Tomasz zaczął okładać ją na oślep, lecz nie potrafił jej uciszyć i sam teraz krzyczał głośniej niż ona, opanowany gorączką nienawiści. Na wpół ogłuszona Katarzyna usłyszała walenie do drzwi, a potem trzask łamanego drewna i pękanie zamków, które z hukiem potoczyły się po posadzce. Zobaczyła Jossego odrzucającego precz potężny pal, którym wyważył zamknięte przez Tomasza na klucz drzwi. Stary włóczykij rzucił się na łoże, chwycił Tomasza i zaczął go okładać bez opamiętania. Schowana za zasłonami łoża Katarzyna zamknęła oczy, słysząc tylko głuche dudnienie pięści Jossego i stek najoryginalniejszych paryskich obelg.

Jeszcze ostatni cios pięści, ostatni kopniak wymierzony w chudy tyłek młodego satyra i Tomasz, nagi jak go pan Bóg stworzył, wyleciał z hukiem na korytarz. Zaledwie dotknął posadzki, zerwał się jak oparzony i uciekł w popłochu. Tymczasem Josse wskazał Katarzynę służącym, które przybiegły usłyszawszy krzyki.

– Zajmijcie się panią Katarzyną. Ja tymczasem udam się do don Alonsa, żeby mu powiedzieć, co myślę o jego cennym paziu! Czy kto kiedy widział podobne śmierdzące ścierwo? Nic ci się nie stało, pani? Walił na oślep, kiedy przybiegłem.

Spokojny głos Jossego dodał Katarzynie odwagi.

– Muszę mieć spore siniaki – odparła, siląc się na uśmiech. – Ale to nic... Dziękuję ci, Josse! Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ty... Co za koszmar! Taki młody chłopiec! Nieprędko uda mi się to zapomnieć... – dodała tłumiąc łzy.

– Młodość nie ma tu nic do rzeczy! – odparł Josse. – Myślę, że ten Tomasz jest opętany przez szatana. Wystarczy na niego spojrzeć, aby domyślić się, że ma okrucieństwo we krwi... i niezłe zadatki na zboczeńca. Współczuję klasztorowi, do którego chce wstąpić... współczuję samemu Panu Bogu! Co za przeraźliwy sługa!

Josse zamyślił się, zmarszczył brwi i dodał: – Spuściłem paziowi porządne lanie, pani Katarzyno, lecz myślę, że co rychlej musimy stąd wyjeżdżać. Jak tylko Walter dojdzie do siebie...

– Sądzę, że już doszedł do siebie – przerwała Katarzyna. – Odzyskał pamięć.

Josse uniósł brwi, rzucając na nią spojrzenie pełne szczerego zdziwienia.

– Wyzdrowiał?... A jeszcze wczoraj, kiedy poszedłem do niego przed gaszeniem świateł, był ciągle w takim samym stanie.