– Toteż długo u mnie miejsca nie zagrzeje! – westchnął biskup. – Tomasz pochodzi z dobrego domu, a duszę ma twardą, nieprzejednaną, całkowicie oddaną Bogu. Obawiam się, czy nie ocenia surowo mego stylu życia i mego otoczenia. Jego nie interesują ani nauki, ani piękno, podczas gdy dla mnie są one istotą życia. Nienawidzi Maurów bardziej niż samego szatana, ja zaś cenię wielce ich geniusz.

– Dlaczego więc, panie, zabrałeś go do siebie?

– Jego ojciec jest moim starym przyjacielem. Miał on nadzieję, że u mnie młody Tomasz nabierze nieco dystansu do spraw religii, wydaje mi się jednak, że poniosłem klęskę. Nie śmie prosić mnie o zwolnienie, choć wiem, że gorąco pragnie wstąpić do zakonu dominikanów w Segowii. Możesz być pewna, pani, że nie odmówię mu swej zgody. Jest u mnie dopiero trzy miesiące. Gdy minie szósty, odeślę go! Jest zbyt ponury!

– Jak on się nazywa?

– Tomasz de Torquemada. Jego rodzina podchodzi z Valladolid. Ale zapomnijmy o nim i chodźmy do stołu!

Dawno Katarzyna nie uczestniczyła w podobnej uczcie. Widać było, że spiżarnie arcybiskupa są dobrze zaopatrzone, a jego kucharze znają się na wszelkich wyrafinowanych sztukach kulinarnych Zachodu, jak i na orientalnych przysmakach. Do złożonej z ryb i różnorakiej dziczyzny kolacji usługiwała cała armia służących w czerwonych turbanach, podając grzane, pachnące wina pochodzące z dóbr dostojnika, a na koniec wnosząc górę ociekających miodem ciasteczek. Po skończonym posiłku Katarzyna zapomniała o trudach podróży.

– Pora, byśmy odwiedzili Hamzę! – rzekł don Alonso wstając od stołu. Katarzyna ruszyła za biskupem, przemierzając wiele olbrzymich, urządzonych z wielkim przepychem komnat i zimnych korytarzy prowadzących do środkowej wieży obronnej. Obfita kolacja i opary wina sprawiły, że wejście po stromych schodach, wiodących na samą górę, gdzie don Alonso zainstalował swego nieocenionego medyka, okazało się dość trudnym przedsięwzięciem.

– Hamza bada również gwiazdy – wyjaśnił arcybiskup. – Przeto musiałem umieścić go jak najbliżej nieba.

W rzeczy samej pokój, do którego don Alonso wprowadził Katarzynę, miał wycięcie w dachu i zamiast sklepienia widać było niebo usiane gwiazdami. Na wielkim hebanowym kufrze znajdowały się dziwne przyrządy, słoje, fiolki, zlewki, zakurzone zwoje pergaminu, pęki suszonych ziół i jakieś barbarzyńskie narzędzia. Katarzynie jednak rzucił się w oczy wielki marmurowy stół, na którym leżał Walter, przywiązany mocnymi, skórzanymi pasami. Przy nim stał człowiek cały w bieli – łącznie z turbanem – i golił mu głowę cienkim ostrzem, lśniącym w płomieniu kilku dziesiątek żółtych świec. Wydzielane przez nie ciepło oraz zapach rozgrzanego wosku były nieznośne. Katarzyna jednak interesowała się wyłącznie medykiem, zaledwie zwróciwszy uwagę na stojącego z drugiej strony stołu Jossego. Mauretański medyk był pokaźnej postury i miał białą i jedwabistą brodę, podobną do tej, którą podziwiała często u Abu-al-Khayra. W swoich śnieżnobiałych szatach i z dominującym wzrokiem przywodził na myśl jakiegoś proroka, natomiast jego drobne, zwinne ręce, uwijające się wokół głowy Waltera, przypominały szpony drapieżnego ptaka, wbijające się w ofiarę.

Po wejściu gości medyk nie przerwał pracy, jedynie skinieniem głowy pozdrowił swego pana, a na Katarzynę rzucił obojętne spojrzenie. Zaniepokoił ją widok błyszczących instrumentów leżących przy trójnogu wypełnionym żarem. Don Alonso i Hamza wymienili ze sobą kilka krótkich zdań, których sens biskup przetłumaczył Katarzynie.

– Choroba tego mężczyzny pochodzi od rany na czole. Zauważ, że w tym miejscu kość czaszki jest wklęsła i uciska mózg.

– A więc nie ma szans? – jęknęła Katarzyna.

– Hamza jest zręczny! – zapewnił ją uśmiechając się doń Alonso. – Już nie takie rany w swoim życiu operował!

– Co mu zrobi?

Ku zdumieniu Katarzyny, sam wielki medyk udzielił na jej pytanie odpowiedzi, i to w prawie bezbłędnym francuskim: – Za pomocą tego trepanu* [*Trepan tac. gr., przyrząd do wiercenia otworów i cięcia tkanki kostnej w czasie trepanacji czaszki.] – oznajmił wskazując na coś w rodzaju świdra o końcówce ostrej jak strzała – wytnę część kości czołowej wokół zagłębienia, żeby usunąć uszkodzoną część. Dzięki temu zobaczę, czy nie został naruszony mózg, i być może uda mi się wyprostować uszkodzone kości. Jeżeli nie uda mi się, to zostanie tylko mieć nadzieję we Wszechmogącym... Tak czy owak, poleje się krew, a nie jest to widok dla kobiety. Lepiej, żebyś stąd odeszła! – podsumował rzucając szybkie spojrzenie na młodą damę.

Katarzyna zesztywniała i zacisnęła pięści.

– A gdybym wolała zostać?

– Obawiam się, że mogłabyś stracić świadomość... i utrudniłabyś mi i tak ciężkie zadanie. Wolę, żebyś odeszła! – nalegał medyk spokojnie, lecz zdecydowanie.

– Ten człowiek jest moim przyjacielem i będzie cierpiał tortury pod twoim nożem. Mogłabym ci pomóc...

– Sądzisz, że będzie cierpiał? Naprawdę?... Popatrz, jak smacznie śpi! W rzeczy samej, spętany skórzanymi pasami Walter spał jak dziecię, nie poruszając nawet palcem.

– Obudzi się, gdy zaczniesz ciąć!

– Ten rodzaj snu, w który on zapadł, naigrawa się zarówno z noża, jak płomieni. On nie zapadł w sen pod wpływem jakiegoś narkotyku... on śpi, ponieważ ja kazałem mu zasnąć! Obudzi się dopiero wtedy, kiedy mu każę!

Katarzyna poczuła, że włosy stają jej na głowie. Rzuciwszy na Maura przerażone spojrzenie, przeżegnała się kilka razy. Widząc to wielki medyk roześmiał się.

– Nie, nie sądź, że jestem diabłem, którego wy, chrześcijanie, tak się boicie! Otóż, studiowałem wiedzę medyczną w Bucharze i Samarkandzie. Tamtejsi magowie potrafią używać mocy, zrodzonej z ludzkiej woli i rozprowadzanej przez światło, którą nazywają magnetyzmem. Jest to jednak zjawisko trudne do wytłumaczenia, zwłaszcza... białogłowie! A teraz, będę zaczynać!... Tak więc, musisz odejść!

Wypowiedziawszy te słowa, unieruchomił za pomocą skórzanego pasa głowę chorego, następnie ująwszy w dłoń skalpel o błyszczącym ostrzu, wykonał błyskawicznie okrężne nacięcie skóry. Krew najpierw zaperliła się, po czym trysnęła obficie. Katarzyna pobladła. Don Alonso poprowadził ją delikatnie w stronę drzwi.

– Udaj się do swoich apartamentów, droga córko! Tomasz wskaże ci drogę. Kiedy Hamza skończy, pozwoli ci zobaczyć chorego.

Katarzyna poczuła nagłe zmęczenie. Ciążyła jej głowa. Kiedy znalazła się na schodach wieży, ujrzała chudą sylwetkę pazia, który pojawił się tam nie wiedzieć skąd. Szedł przed nią, nie czyniąc najmniejszego hałasu i nie odzywając się. Miała wrażenie, że podąża za duchem. Wreszcie, kiedy doszli przed niskie drzwi zdobione rzeźbionymi i malowanymi cyprysami, usłyszała, jak paź, usuwając się z drogi, powiedział: – Jesteśmy na miejscu.

Katarzyna zatrzymała się przed młodzieńcem.

– Zawiadom mnie, jak już... będzie po wszystkim! – powiedziała, siląc się na uśmiech.

Jednak spojrzenie Tomasza pozostało tak samo lodowate jak dotychczas.

– Nie, to niemożliwe! Ja już nie wrócę do komnaty medyka! To siedlisko diabła, a cała ta jego medycyna to świętokradztwo! Kościół zabrania przelewu krwi!

– Ale twój pan nie ma nic przeciwko temu!

– Mój pan?

Wąskie, blade wargi młodego Torquemady wykrzywiły się z niewyobrażalną pogardą.

– Moim jedynym panem jest Bóg! Na szczęście, już wkrótce będę mógł mu służyć. Niech będzie pochwalony! Zapomnę o tym siedlisku szatana!

Znudzona uroczystym tonem i fanatyczną dumą, uczuciami tak nienaturalnymi u młodego chłopca, już miała mu przypomnieć o szacunku, jaki jest winien don Alonsowi, kiedy jej uwagę zwróciła nagle postać czarnego mnicha nadciągającego galerią. Był wysoki, kościsty, miał włosy wystrzyżone wokół głowy i wielką tonsurę. Na pierwszy rzut oka w jego wyglądzie nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie czarna przepaska na oku... W miarę jak się zbliżał, Katarzyna poczuła, że w jej żyłach krzepnie krew, a w głowie zawirowały setki wspomnień. Nagle z jej gardła dobył się krzyk trwogi i na oczach zdumionego Tomasza rzuciła się do swego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi i opierając się o nie z całych sił, podczas gdy drżącą ręką starała się rozerwać duszący ją kołnierz. Pod postacią czarnego mnicha z czarną opaską na oku ujrzała wyłaniającego się z mroków przeszłości... Garina de Brazeya...

Stała nieruchomo myśląc, że oszaleje. Wszystko zaczęło się zamazywać: czas, godzina, miejsce. Został tylko ten straszny obraz, ta zapomniana od tylu lat twarz, która ongiś zginęła na zawsze, a teraz pojawiła się nieoczekiwanie...

Katarzyna osunęła się na podłogę ująwszy w dłonie głowę, jakby chciała uciszyć rozpętaną w mózgu burzę. Okrutne obrazy z przeszłości, gorzkie jak cykuta, wróciły z odległych pokładów jej pamięci. Znowu ujrzała Garina w więzieniu, w łańcuchach i kajdanach. Znowu usłyszała, jak błaga ją o truciznę, żeby tylko nie być wleczonym na plecionce i uniknąć hańby. Słyszała też głos Abu-al-Khayra, podającego mu kielich z zatrutym winem: „Zaśnie... i już się nie obudzi”. Potem ujrzała siebie samą, jak następnego dnia z nosem przyklejonym do szyby spoglądała w szarugę deszczowego poranka. Obrazy przewijały się tak dokładne, jakby wyszły spod dłuta; rozwścieczony tłum, wielkie, szarobure konie zaprzęgnięte do plecionki, kałuże brudnej wody oraz atletyczna, czerwona postać kata niosącego na ramieniu nagie, bezwładne ciało mężczyzny... „Nie żyje!” – powiedziała wtedy Sara. Jakże było wątpić w to choć przez chwilę? Tak, to było z pewnością ciało Garina odjeżdżające na plecionce, ponuro wstrząsane nierównościami bruku...

W takim razie... kim był ten na galerii, który miał twarz Garina i takąż samą czarną przepaskę na oku? Czy możliwe, aby wielki skarbnik Burgundii nie zginął i za sprawą jakiegoś niesamowitego cudu uniknął przeznaczenia? Nie, to nie było możliwe! Nawet gdyby Abu-al-Khayr zamiast trucizny podał mu wtedy tylko silny narkotyk, to przecież ciało skazańca zawisło na szubienicy! Żywy czy martwy, Garin został powieszony! Przecież całe miasto, Ermengarda, Sara i wszyscy mieszkańcy Dijon widzieli jego smętne zwłoki wiszące na szubienicy... Wszyscy widzieli... z wyjątkiem niej...