– Niebezpieczna? Jak więc mogłeś pozwolić, bym się w niej zanurzyła?

– naigrawała się w żywe oczy, widząc, w jaki ambaras wpędziła nieszczęsnego chłopaka.

– Niebezpieczna! Taak! Ale nie dla ciebie, pani!

– Dalej nic nie pojmuję!

Josse wił się jak piskorz pod obstrzałem pytań, unikając przy tym wzroku Katarzyny, wreszcie nie wytrzymał, odwrócił głowę i wlepiwszy gały w rozbawione oczy Katarzyny, oświadczył z niezwykłą godnością: – Pani Katarzyno! Zawsze byłem człekiem rozumnym, dzięki czemu żyję po dzień dzisiejszy i mam nadzieję dożyć sędziwego wieku! Długo włóczyłem się o pustym żołądku i w potarganych łapciach po paryskim bruku. I nawet gdy przymierałem głodem, a właściwie, zwłaszcza wtedy, z daleka omijałem smażalnie, w których nad ogniem opiekały się, wydzielając niebiański zapach, rzędy tłuściutkich kapłonów, których nie miałem prawa tknąć. Nie wiem, czy dobrze mnie rozumiesz, pani?

– To zupełnie jasne! – odparła Katarzyna wskakując na swe miejsce obok Jossego.

Przestała się uśmiechać, a w spojrzeniu, jakie rzuciła kompanowi, tliło się coś na kształt szacunku i przyjaźni. Po czym, nie siląc się już na uszczypliwość, dodała: – Przebacz mi, Josse! Naszła mnie chętka, żeby ci trochę podokuczać!

– Podokuczać... czy wypróbować?

– Może i jedno, i drugie – przyznała szczerze. – Lecz muszę stwierdzić, że wyszedłeś z tej próby zwycięsko! A teraz, ruszajmy!

Dalsza podróż odbyła się bez sprzeczek. Walter, zagrzebany w słomie, nadal tkwił w swoim półśnie, popadając od czasu do czasu w ten straszliwy stan, który tak niepokoił Katarzynę. Trzeba go było karmić jak niemowlę. Wieczorem, ostatniego dnia drogi, Katarzyna spytała ocierając łzy: – Jeśli ta wędrówka szybko się nie skończy, nie dowieziemy go żywego do mauretańskiego medyka.

– Jutro o zachodzie słońca – obiecał Josse – ujrzymy wieże Koki! Istotnie, następnego dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, mały zaprzęg stanął przed słynnym zamkiem arcybiskupa Sewilli. Na jego widok Katarzynie zaparło dech w piersi: pośrodku czerwonej ziemi wznosiła się kamienna forteca, rzucająca krwawe blaski na okolicę. Prawdziwy pałac z Tysiąca i Jednej Nocy. Fantastyczny klejnot sztuki mudejaru* [*Sztuka mudejaru – sztuka rozwijająca się w chrześcijańskiej Hiszpanii między XE a XVI wiekiem, charakteryzująca się wpływem islamu.], zrodzony w pierwszych latach stulecia w romantycznym umyśle mauretańskiego więźnia. Na jasnym lazurze nieba rysowały się strzeliste, cienkie wieżyczki przylegające do potężnych, ceglanych wież. Wysokie saraceńskie blanki* [* Blanki, arch. – zwieńczenie średniowiecznych murów obronnych w formie szeregu zębatych nacięć, których występy ułatwiały załodze obronę.] przyozdabiały mury i przydawały lekkości kwadratowej wieży obronnej. Forteca przypominała raczej pałac emira, niż siedzibę chrześcijańskiego biskupa, chociaż jej splendor nie pomniejszał wrażenia grozy, jakie sprawiała budowla w zestawieniu z ciągnącą się wzdłuż jednej strony przepaścią. Z drugiej strony, forteca zdawała się przylegać do wzgórza, od którego oddzielona była głęboką fosą.

Katarzyna i Josse w milczeniu podziwiali czerwone zjawisko, tymczasowy cel ich wędrówki. Nagle serce Katarzyny ścisnęło się ze strachu. Nie wiedzieć dlaczego zobaczyła oczami wyobraźni inną fortecę, pod innym niebem, może mniej obcą, lecz za to o wiele groźniejszą ze swoimi czarnymi, gładkimi murami i niebotycznymi wieżami, zamek Sinobrodego, cudowny i zarazem straszny, za którego murami tyle wycierpiała. Dlaczego przypomniała sobie o nim przed fortecą Koki? Przecież tutaj nic jej nie groziło... Przybyła, by prosić o pomoc dla śmiertelnie chorego przyjaciela... A jednak na widok tego zamku zawahała się, jakby przeczuwając jakąś nieokreśloną, ukrytą groźbę...

– A więc, Katarzyno? Próbujemy szczęścia? – spytał Josse nieśmiało.

Zamiast odpowiedzi Katarzyna wzruszyła ramionami, tak jakby chciała zrzucić z nich nieznośny ciężar.

– Nie mamy wyboru! – rzuciła wreszcie.

– To prawda!

Josse zaciął konie i mały zaprzęg ruszył w stronę wąskiej bramy zwieńczonej łukiem arabskim, której broniło dwóch nieruchomych strażników, wtopionych w otaczającą ich dekorację. Pasowali dokładnie do panującej tu pustynnej ciszy, pogłębiając wrażenie nierealności, jakie stwarzał ten niemy zamek. Jedynie proporzec powiewający leniwie na wieży obronnej zdradzał jakie takie oznaki życia. Ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny i Jossego, żołnierze nawet nie drgnęli na widok nadjeżdżającego zaprzęgu. A kiedy Josse, starając się jak najlepiej wyrazić swą myśl po hiszpańsku, oznajmił im, że szlachetna pani Katarzyna de Montsalvy prosi o widzenie z wielebnym arcybiskupem Sewilli, po prostu kiwnęli głowami, wskazując wędrowcom drogę na główny dziedziniec pałacu, którego wspaniałości można było dostrzec już z tego miejsca.

– Niezwykle słabo strzeżony zamek! – zauważył Josse.

– To się jeszcze okaże! – odparła Katarzyna. – Przypomnij sobie minę wieśniaka, którego przed godziną spytaliśmy o drogę do pałacu! Pamiętasz, jak się wystraszył? Posłuchaj tej ciszy! Czyżby w tym zamku nie było żadnego życia? Obawiam się, że zamieszkujące go złe duchy bronią lepiej swej siedziby niż cała armia... Zastanawiam się, czy idziemy na spotkanie sługi bożego... czy samego diabła!

Ciężka atmosfera działała na Katarzynę bardziej, niżby chciała się do tego przyznać, natomiast Jossego, przynajmniej z pozoru, nie ogarniały tego rodzaju obawy.

– Naprawdę nie rozumiem, pani Katarzyno, co mamy do stracenia!

Biskup Alonso de Fonseca okazał się równie niesamowity jak jego zamek, niestety nie tak piękny. Mały, chudy i przygarbiony, przypominał roślinę, którą niedbały ogrodnik zapominał podlewać. Sądząc po jego bladej cerze i zaczerwienionych oczach, nieczęsto wychodził na słońce i prowadził nocny tryb życia. Rzadkie, czarne włosy, rzadka broda i do tego nerwowy tik głowy, którą cały czas potrząsał, dopełniały obrazu. Po dziesięciu minutach rozmowy z nim Katarzyna miała ochotę też potrząsać głową. Miał natomiast delikatne, wypielęgnowane ręce i przyjemny, niski głos.

Bez większego zdziwienia przyjął podróżującą damę, której zarówno wygląd, jak i zaprzęg nie odpowiadały ani jej nazwisku, ani pozycji. Jego kurtuazji nie można było niczego zarzucić. Było ówcześnie w zwyczaju, podczas długiej i znojnej podróży, prosić o gościnę w zamkach czy klasztorach, a gościnność biskupa Sewilli była wręcz legendarna. Jednak kiedy Katarzyna wspomniała o Walterze i o spodziewanej w Koce pomocy medyka, obudziła ciekawość, ale i nieufność biskupa.

– A kto ci powiedział, moja córko, że mam u siebie medyka innowiercę? Jak mogłaś sądzić, że ukrywam pod swym dachem...

– Nie widzę w tym nic dziwnego, wasza wielebność – przerwała Katarzyna. – Ongiś w Burgundii sama znałam wielkiego medyka pochodzącego z Kordoby, który był moim prawdziwym przyjacielem! A powiedział mi o nim kamieniarz z Burgos!

– Ach! Mistrz Hans z Kolonii! Wielki artysta i mądry człowiek. Ale wróćmy do twojego medyka. Jak się nazywał?

– Abu-al-Khayr.

Na dźwięk tego nazwiska biskup aż zagwizdał, dając do zrozumienia, jak jest słynne w jego stronach.

– Wasza wielebność go zna? – spytała.

– Wszystkie co bardziej światłe umysły słyszały o Abu, prywatnym medyku, przyjacielu i doradcy kalifa Grenady. Obawiam się, że mój medyk, choć bardzo zręczny, nie dorównuje mu wiedzą, dziwi mnie więc, moja córko, że przybywasz tutaj zamiast udać się prosto do niego.

– Droga do Grenady jest długa, a mój sługa, panie, jest bardzo cierpiący. Nie mam przy tym pewności, czy wpuszczono by mnie do królestwa kalifa...

– Nie mogę nic zarzucić twemu rozumowaniu – odparł biskup i wstając z wysokiego krzesła, klasnął w dłonie. Na ten znak z zakamarków komnaty wybiegł wysoki, szczupły paź. – Tomaszu! – zwrócił się do niego biskup. – Na dziedzińcu znajduje się wózek, na którym leży ranny. Zdejmiesz go z wozu i najostrożniej, jak tylko potrafisz, zaniesiesz do Hamzy, by go zbadał. Za parę chwil sam przyjdę dowiedzieć się, co mu jest. Następnie dopilnujesz, by pani de Montsalvy i jej giermek zostali rozlokowani z najwyższymi honorami. Tymczasem szlachetna pani pozwoli do stołu.

I z galanterią, której nie powstydziłby się świecki książę, don Alonso podał dłoń Katarzynie, by poprowadzić ją do stołu. Katarzyna zaczerwieniła się, widząc kontrast pomiędzy swoimi skromnymi, zakurzonymi szatami a purpurowymi i lazurowymi brokatami biskupa.

– Nie jestem godna zasiąść przy stole z waszą wielebnością... – tłumaczyła się.

– Jak ma się takie oczy jak twoje, moja droga, jest się godną zasiąść choćby i przy cesarskim stole! A po przebyciu tylu mil po naszych strasznych drogach musisz pani umierać z głodu – rzekł biskup z uśmiechem.

Katarzyna oddała mu uśmiech i w końcu z zadowoleniem przyjęła wyciągniętą dłoń, gdyż mogła odwrócić się od Tomasza, który działał jej na nerwy, od kiedy tylko pojawił się w komnacie. Nie, żeby był brzydki. Chłopiec ten mógł mieć jakieś piętnaście lat, a jego rysy były szlachetne i regularne. Jednak w matowej bladości twarzy i chudości długiego, odzianego na czarno korpusu było coś z wygłodniałego zwierzęcia, a zarazem coś nieugiętego. Jego wzrok zaś, zwłaszcza u tak młodego człowieka, był dla Katarzyny nie do zniesienia. Lodowate, niebieskie oczy pod bezrzęsymi powiekami błyszczały fanatycznym, trudnym do wytrzymania ogniem. Wreszcie jego ponura sylwetka nie współgrała z tymi przepysznymi wnętrzami. Katarzyna przechodząc wraz z biskupem wąską, marmurową, ażurową galerią prowadzącą na główny dziedziniec, nie mogła powstrzymać się od uwagi.

– Czy nie obrazisz się, panie, jeśli powiem, że twój paź nie pasuje do ciebie ani do otaczających nas wspaniałości? – rzekła wskazując dłonią dziedziniec arkadowy cały z marmuru, o murach pokrytych bajecznie kolorowymi kafelkami.