– Gdzie poznałeś owego mauretańskiego medyka? – spytał z zaciekawieniem Hans.
Ogorzała twarz Jossego zaczerwieniła się.
– Och... ja wiele podróżowałem – odpowiedział niedbale.
Nie miał ochoty wyjawić prawdy i Katarzyna wiedziała dlaczego. Kiedyś, w chwili szczerości, Josse zwierzył się jej, że pech życiowy kazał mu spędzić dwa lata na barbarzyńskich galerach, stąd jego zaskakująca wiedza.
– Medyk mauretański...? – zastanawiał się Hans przystępując do ponownego zawijania Waltera, który przestał się rzucać, po czym zaniósł go do powozu przygotowanego przez mnicha. Następnie powtórzył swoim towarzyszom, co opowiadają ludzie w Burgos o dziwnym arcybiskupie Sewilli, Alonso de Fonseca. Chytry, żyjący w zbytku, wielki kolekcjoner drogich kamieni, opętany alchemią, utrzymuje w swej fortecy w Koce dziwaczny dwór, na którym więcej przebywa astrologów i alchemików niż zakonników! Ozdobą tego dworu jest, jak wieść niesie, pewien mauretański medyk znany z ogromnej wiedzy i nadludzkiej wręcz zręczności.
– Kiedy zausznicy konetabla Alvaro de Luna są daleko, ludzie w Burgos szepcą między sobą, że medyk ten czyni cuda. Może byście go odwiedzili? Jeśli udajecie się w stronę Toledo, to nie nadłożycie wiele drogi wstępując do Koki!
– Arcybiskup nie zechce nas przyjąć – odparła powątpiewająco Katarzyna.
– Na pewno zechce. Jego gościnność jest wręcz przysłowiowa, a poza tym, czyż nie wspomniałem już, że kocha drogie kamienie!?
Katarzyna wreszcie zrozumiała. Jeśli nawet nie znajdzie się żaden sposób, by poddać Waltera leczeniu u słynnego maga z Koki, to klejnot królowej Yolandy z pewnością otworzy przed nią bramy fortecy. Dla uratowania Waltera była gotowa na większe poświęcenia, niż to niewielkie nadłożenie drogi czy utrata jakiegoś tam klejnotu, nawet tak drogiego jej sercu jak ten. Podziękowała Hansowi za jego bezinteresowną pomoc z taką żarliwością, że nieszczęsny Niemiec poczerwieniał jak burak. Odruchowo przytknęła usta do jego nie ogolonego policzka.
– Może się jeszcze kiedyś spotkamy, pani Katarzyno?
– Kiedy ty skończysz tutaj swoją robotę, a ja wrócę do dóbr Montsalvych, przyjedziesz do nas wykonać wiele pięknych rzeczy!
– Przysięgam, że przyjadę!
Ostatni uścisk dłoni Jossego, ostatni gest pożegnania i powóz zaczął się toczyć drogą na południe. Z tyłu na sianie ułożono wygodnie Waltera. Josse trzymał lejce poganiając nie przyzwyczajone do jazdy w zaprzęgu konie, które wymagały bezustannej uwagi i mocnej ręki. Katarzynie nie pozostało nic innego jak oglądać pejzaże.
Pomimo jasnego słońca i błękitu nieba, wyschnięta i dzika okolica, bez jednego drzewa, sprawiała wrażenie niesłychanego smutku, który pogłębiały odgłosy dzwonów, bijące zmarłemu pielgrzymowi. Katarzyna myślała o tajemnicy Gerberta, o jego zbrodni, o tym, jak zamknął się w swojej pysze i w swoim cierpieniu niczym w jakiejś spiżowej zbroi. Wreszcie zrozumiała, że pod jego nieczułą powłoką ukryta była cierpiąca dusza, i żałowała, że nie starała się go nigdy lepiej zrozumieć. Ofiarowując mu trochę przyjaźni, może udałoby się otworzyć jego zamknięte serce... Jakiś głos podpowiadał jej jednak, że przyjaźń z tym człowiekiem nie była możliwa. Dla takiego mężczyzny jak Gerbert tylko dwa uczucia wchodziły w rachubę: miłość lub nienawiść. Wolał jej nienawidzić ze strachu przed miłością, a teraz śmierć przyniosła na wieki ulgę jego udręczonemu sercu. Może zamiast potępiać się, należało podziękować Bogu za łaskę?
Następnie myśli Katarzyny skierowały się ku Walterowi, którego stan napawał ją bólem, mogącym osłabić tak potrzebną obecnie odwagę. Nie mogła się rozczulać w chwili, kiedy pojawiła się szansa uratowania przyjaciela. I tak miała szczęście, że go odnalazła, że udało się jej wyrwać go ze szponów najstraszliwszej śmierci, kiedy już myślała, że na zawsze go utraciła. Może mauretańskiemu medykowi arcybiskupa uda się przywrócić mu zmysły i może któregoś dnia, odzyskawszy siły, wkroczy triumfalnie do słynnego królestwa Maurów, by wyrwać zeń Arnolda?
Arnold!... Katarzyna stwierdziła ze zdumieniem, że od kilku dni, zajęta Walterem, ani razu nie pomyślała o mężu. Teraz, kiedy znowu mogła o nim pomyśleć, jej gniew odrodził się nietknięty, może tylko już nie tak palący, od czasu gdy odnalazła Waltera. Tyle cierpień dla męża lekkoducha, który prawdopodobnie w tej chwili, kiedy ona z sercem przepełnionym goryczą przemierza pustkowia starej Kastylii wlokąc ze sobą człowieka, który postradał zmysły, zażywa rozkoszy w ramionach niewiernej w upajających wnętrzach mauretańskiego pałacu...
– Co za okropna kraina! Czy tak jest aż do samej Grenady?
– Na szczęście nie! – odparł Josse uśmiechając się dziwnie.
– Chociaż jeszcze nie koniec pustkowia.
– Gdzie zatrzymamy się na spoczynek?
– Sam jeszcze nie wiem. Jak sama, pani, widzisz, niewiele tu miasteczek, a te nieliczne są opustoszałe i zniszczone. Wielka czarna dżuma zniszczyła w zeszłym stuleciu miasta i spustoszyła wsie.
– Są tu chyba jednak jacyś ludzie! – rozzłościła się Katarzyna.
– Nie starczyło im stu lat, żeby posiać zboże na swej ziemi?
– Gdyby nie la Mesta...
– A co to takiego?
– To związek hodowców baranów. W zależności od pory roku przepędzają swoje potężne stada z regionu do regionu i nic nie jest w stanie ich zatrzymać. W takich warunkach niczego nie można posiać. Popatrz tylko!
Josse rączką bicza wskazał na blady horyzont, na którym zdawała się falować jakaś brązowa, szeroko rozlana plama.
– Jest ich tam co najmniej kilka setek, lecz popatrz, jak są dobrze pilnowane!
W istocie, oprócz zwykłych pastuchów w długich pasterskich płaszczach pojawili się jeźdźcy na mulicach z szerokimi nożami za pasem.
– Barany są prawdziwym bogactwem nielicznych. Większość wieśniaków żyje na skraju nędzy. Ale przy odrobinie szczęścia może napotkamy na swej drodze jakiś zamek czy klasztor.
– Spróbujmy znaleźć jakieś źródło, rzekę lub choćby staw, żebym mogła się umyć.
Josse obdarzył Katarzynę kpiącym spojrzeniem i wzruszył ramionami.
– Nie będzie to łatwe. W tych stronach woda należy do rzadkości, podobnie jak strawa. Katarzyna westchnąwszy opadła z rezygnacją na siedzenie.
– A kiedy dotrzemy do Koki?
– Za pięć dni, jeśli tylko te dwa bydlęta zechcą iść równym krokiem. I ulegając zwodniczej nadziei zaczarowania krnąbrnego zaprzęgu, Josse zaintonował piosenkę biesiadną, fałszując jak się patrzy.
– Na co liczysz, mój panie? – spytała Katarzyna szyderczo. – Że zacznie padać, czy że te bestie w końcu ruszą z kopyta?
Prawdę mówiąc, wcale nie była zła, a nawet zaczęła podśpiewywać razem z Jossem, dzięki czemu dalsza droga wydała się jej mniej monotonna.
Rozdział siódmy
ALCHEMIK Z KOKI
Pomimo wyraźnie złej woli okazywanej przez konie, Josse dotrzymał słowa. Podróż trwała pięć dni. Pięć dni bez kłopotów i mniej dokuczliwych niż obawiała się Katarzyna. W nielicznych miasteczkach, osadach czy od pasterzy udawało się kupić za kilka monet parę sztuk sera, placków gryczanych i mleka. Katarzynie udało się nawet znaleźć wymarzoną rzekę. Przepływała nie opodal małego miasteczka Lerma, gdzie spod każdego dachu zwieszały się bukłaki z koziej skóry schnąc w słońcu. Woda była jeszcze zimna, choć nieoczekiwanie nastała letnia pogoda. Po deszczach i ostrych wiatrach przyszły upały, kiedy brak wody i możliwości umycia stał się jeszcze bardziej nieznośny. Na widok wody Katarzyna prawie oszalała. Ledwo zdążyła powiedzieć Jossemu, żeby się odwrócił, i nie troszcząc się, że ktoś może ujrzeć jej nagość, zerwała z siebie szaty, rzuciła się do wody głową do przodu i za chwilę jej szczupłe ciało zniknęło pod wodą.
Chociaż woda nie była zbyt przejrzysta, kąpiel ta była dla Katarzyny najwspanialszą ze wszystkich, jakie dotąd wzięła. Przepływała z rozkoszą raz w jedną, raz w drugą stronę, po czym schowała się za głazem, aby dokładnie umyć każdy zakamarek swego ciała. W tej chwili wiele by dała za kawałek perfumowanego mydła, jakie ongiś we Flandrii fabrykowano specjalnie dla niej, pięknej kochanki księcia Zachodu. Była to zresztą jedyna rzecz, jakiej żałowała ze swego dawnego życia. Brak mydła nie zniweczył wszakże przyjemności kąpieli. Od czasu do czasu rzucała okiem w stronę Jossego i zaprzęgu. Niegdysiejszy włóczęga wyglądał jak zaklęty; siedząc sztywno na ławce, wpatrywał się uparcie w końskie uszy. Nieposłuszne bestie stały tym razem spokojnie, wyskubując z ziemi rzadkie źdźbła trawy.
Kiedy Katarzyna uznała, że jest wystarczająco czysta, wyszła z wody, narzucając na siebie pośpiesznie koszulę. Nie założyła jednak męskiego stroju. Nie sposób było przy tym upale włożyć wełniane szaty, tym bardziej że lepiły się od brudu. Wyciągnęła ze swego zawiniątka popielatą sukienkę z cienkiej wełny, czystą koszulę i parę pończoch, po czym oddaliła się w ustronne miejsce, by się ubrać.
Kilka chwil później, kiedy sucha i uczesana wróciła do zaprzęgu, stwierdziła, że Josse nie drgnął ani o milimetr.
– No i co tam, Josse? – rzuciła ze szczyptą drwiny. – Nie miałeś ochoty na zimną wodę po tylu znojach i zakurzonych drogach?
– Nie cierpię wody! – odparł z tak ponurą miną, że aż Katarzyna wybuchnęła śmiechem.
– Wiem, nie cierpisz jej pić! Ale do umycia nadaje się doskonale! Dlaczego to nie wykąpałeś się wraz ze mną?
Zadała to pytanie zupełnie bezwiednie i ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że Josse poczerwieniał jak burak. Zaczął odchrząkiwać raz po raz, lecz mimo to jego głos wydawał się dziwnie ochrypły.
– Bardzo dziękuję, pani Katarzyno... ale nie miałem ochoty!
– A to dlaczego?
– Dlatego, że... – Zawahał się na chwilę, po czym nabrawszy powietrza w płuca w końcu wyrzucił z siebie z najwyższą desperacją: – Dlatego że... jest niebezpieczna!
"Katarzyna Tom 5" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 5". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 5" друзьям в соцсетях.