Że też nie pomyślała o nim wcześniej! Przecież Abu, jej stary przyjaciel, mieszkał w Grenadzie! I był przyjacielem sułtana! Abu będzie wiedział, co należy czynić, pomoże jej! Była tego pewna!
Ogarnięta nieoczekiwaną radością, w pośpiechu dokończyła przebierania i zwinąwszy swoje ubranie, pobiegła do Jossego.
– Możemy ruszać! Pośpieszmy się!
Josse popatrzył na nią ogromnie zdziwiony tak nagłą przemianą.
– Na Boga! Pani Katarzyno, wygląda pani jak prawdziwy wojak!
– Bo chcę się bić, drogi przyjacielu, używając w tym celu wszystkich możliwych sposobów! Muszę wyrwać mego męża ze szponów tej kobiety i dopnę swego! Na koń!
Wkrótce dwa tajemnicze cienie wymknęły się z klasztoru. Pod sklepieniem czekały na nich osiodłane konie, którym Josse przezornie poowijał kopyta szmatami. Nowy druh Katarzyny radośnie wzniósł oczy do nieba, na którym zebrały się ciemne chmury, uniemożliwiając promieniom księżyca oświetlenie drogi ucieczki.
– Popatrz, Katarzyno! Niebo jest po naszej stronie! A teraz w drogę! Lecz uważaj, gdyż droga jest wąska i niebezpieczna!
– Nie bardziej niż ludzie w ogólności, a już przyjaciele szczególnie! – zauważyła Katarzyna.
Chwilę później dwaj nocni jeźdźcy zagłębili się w drogę prowadzącą do Pampeluny. Przejeżdżając obok skały Rolanda, którą według legendy rycerz ten przepołowił jednym cięciem szpady z góry na dół, Katarzyna uniosła rękę, by ją pozdrowić gestem, w którym widoczne było wyzwanie.
CZĘŚĆ DRUGA
CIEN PRZESZLOSCI
Rozdział piąty
KLATKA
Josse Rallard zatrzymał konia i zatoczył ręką szeroki krąg.
– Dojeżdżamy do Burgos! Nadchodzi noc. Czy zatrzymamy się w mieście? Katarzyna spojrzała na rozciągające się u jej stóp miasto z uczuciem zawodu. Po bezkresnych przestrzeniach skutych lodem, na których tylko hulał wiatr, widok stolicy królów Kastylii nie wywarł na niej oczekiwanego wrażenia. Wielkie skupisko szarożółtych budowli, otoczone murem obronnym w takim samym smutnym kolorze, i górująca nad wszystkim groźna forteca. Nic szczególnego... Może oprócz potężnej katedry o pięknych kształtach podobnych do drogocennych koronek, która zdawała się sprawować pieczę nad miastem.
W dole rzeka toczyła leniwie swe muliste wody. Widok ten sprawiał przygnębiające wrażenie zimna i wilgoci. Katarzyna wzruszyła ramionami i westchnęła: – Musimy się gdzieś zatrzymać. Ruszajmy!
Dwaj jeźdźcy ruszyli w dół zbocza, kierując się w stronę mostu na rzece, prowadzącego do bramy Santa Maria. Był to dzień targowy i na moście panował wielki ruch; byli tam wieśniacy o niskich czołach i wystających kościach policzkowych, okryci skórami baranimi i kozimi, kobiety w czerwonych lub szarych sukienkach z wełny, niosące często na swych owiniętych szalami głowach gliniane konwie lub wiklinowe kosze, rozczochrani żebracy w plugawych sukniach, wyrostki z bosymi nogami i oczami jak węgielki, osły i muły, krzywe wózki, uwijający się przy zakupach służący tego czy tamtego hidalgo*. [*Hidalgo – hiszpański szlachcic.] Katarzyna i jej towarzysz odważnie wmieszali się w tłum, trzymając konie za uzdy. Cały ten kolorowy i hałaśliwy rozgardiasz nie wzbudził zainteresowania Katarzyny, podobnie jak widok kobiet piorących owczą wełnę w żółtym nurcie rzeki Arlanzon. Od kiedy opuścili klasztor w Roncevaux, nic jej nie obchodziło z wyjątkiem tego, ile mil pozostało im jeszcze do Grenady. Chciała, żeby koń dostał skrzydeł, a ona sama miała tyle sił, żeby w ogóle się nie zatrzymywać. Trzeba było jednak oszczędzać konia i własne siły, chociaż każda godzina dłużyła się jej w nieskończoność.
Zazdrość, którą obudził w jej sercu Fortunat opowiadaniem o zdradzie Arnolda, nie dawała jej spokoju i wywoływała na przemian to gniew, to czarną rozpacz. W nocy często zrywała się ze snu zlana zimnym potem, zdając się słyszeć wypowiadane gdzieś daleko słowa miłości. Rano wstawała z podkrążonymi oczami i zaciskając usta ruszała naprzód bez oglądania się za siebie...
Ani razu nie pomyślała o ewentualnej pogoni, o tych, których zostawiła w Roncevaux. Kim byli dla niej Van Eyck, książę Burgundii czy nawet poczciwa Ermengarda? Jedyne, co się teraz liczyło, to Grenada i ten dziwny Josse Rallard, który robił to, co jego pani. Obiecał jej, że zaprowadzi ją do królestwa sułtanów mauretańskich, i dotrzymywał słowa, nie starając się przebić przez mur ciszy, którym otoczyła się Katarzyna...
Po przekroczeniu bramy Santa Maria wędrowcy znaleźli się na wybrukowanym okrągłymi kamieniami placu, otoczonym z trzech stron domami pod arkadami, którego czwarty bok zajmowała katedra. Tutaj też panowało wielkie ożywienie. Siedzący na ziemi chłopi sprzedawali swoje plony prosto z koszy. Wśród kupujących kręcili się żołnierze i mnisi.
– Niedaleko stąd jest schronisko dla pielgrzymów Santo Lesmes – powiedział Josse. – Czy zechcesz się tam udać, pani?
– Ja już nie należę do pielgrzymów! – odparła twardo Katarzyna.
– Widzę tu jednak oberżę. Chodźmy tam.
Istotnie, kilka kroków dalej, wsparta o mury obronne, stała oberża „Pod Trzema Królami”, otwierając swe podwoje pod niskimi arkadami z czarnego drewna. Katarzyna zsiadła z konia i zdecydowanie ruszyła w stronę wejścia, a za nią Josse trzymając w ręce uzdy obydwu koni. Już mieli wejść do środka, kiedy hałaśliwy co prawda, lecz względnie spokojny tłum zerwał się i ruszył jak nawałnica w stronę bramy miasta z potwornym wyciem. Zamieszanie było tak wielkie, że w końcu zwróciło uwagę Katarzyny. Tymczasem tłum popchnął ich w kierunku bramy Santa Maria, w której pojawił się dziwny orszak. Otoczony grupą jeźdźców z lancami w dłoniach nadjeżdżał prosty chłopski wózek, chybocąc się na wybojach. Na wózku znajdowała się drewniana klatka wzmocniona żelaznymi prętami. W środku widoczny był skuty łańcuchami człowiek...
Klatka była zbyt niska, by dało się w niej stanąć. Człowiek ten siedział więc z głową schowaną w ramionach, żeby osłonić się przed gradem pocisków rzucanych w jego stronę z okrzykami nienawiści przez nędzną hałastrę – kaczany kapusty, odchody końskie, a zwłaszcza kamienie spadały jak deszcz na skazańca, nie czyniąc mu na szczęście większej szkody. Człowiek ten był cały pokryty ceglastym kurzem, spod którego nie było widać koloru skóry ani włosów. Pokrywały go lepkie od brudu strzępy odzienia, a na głowie miał świeżą ranę.
Dzika tłuszcza wrzeszczała coraz głośniej i stawała się coraz bardziej napastliwa, tak że strażnicy musieli użyć lanc, żeby ją odepchnąć, gdyż niechybnie wzięłaby klatkę szturmem. Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tej sceny gwałtu, a jednocześnie w jej sercu narodziło się współczucie dla nieszczęśnika opluwanego przez pospólstwo.
– Mój Boże... – szepnęła – co takiego uczynił ten nieszczęśnik...
– Próżne twe współczucie, młody panie – usłyszała w pobliżu powolny głos o wyraźnym germańskim akcencie. – To tylko jeden z tych przeklętych rozbójników okupujących góry Oca na wschód od miasta... To krwiożercze wilki, rabusie i podpalacze, potrafiący zadręczyć na śmierć swoje ofiary, które nie mogą zapłacić okupu.
Katarzyna odwróciła się w stronę dobiegającego ją głosu i zobaczyła mężczyznę około czterdziestki o energicznej i zarazem otwartej twarzy okolonej rudą brodą, z jasnymi niebieskimi oczami. Mężczyzna był wysoki i postawny. Pod wełnianą tuniką, której brązowy kolor z trudnością można było odgadnąć pod warstwą białego pyłu zdradzającego kogoś pracującego w kamieniu, widać było kłębowisko potężnych muskułów. Jego szczery uśmiech spodobał się Katarzynie.
– Skąd znasz francuski, panie? – spytała.
– Och, nie znam go zbyt dobrze, lecz wszystko rozumiem – odpowiedział nieznajomy. – Nazywam się Hans, Hans z Kolonii i zajmuję się remontem katedry – dodał wskazując na widoczne stąd rusztowania.
– Z Kolonii, powiadasz... A co zagnało cię aż tutaj, tak daleko od twego kraju?
– Arcybiskup Alonso z Kartaginy, którego spotkałem w Bazylei podczas Konsylium, jakieś trzy lata temu zaproponował mi tę pracę... Ale ty, panie, też nie jesteś z tych stron...
Policzki Katarzyny zaróżowiły się lekko. Nie przewidziała tego pytania i nie przygotowała odpowiedzi.
– Nazywam się... Michał de Montsalvy – odparła pośpiesznie, przypominając sobie, że jest przebrana za mężczyznę. – Podróżuję z moim giermkiem, żeby zwiedzić Hiszpanię!
– Powiada się, że podróże kształtują młodość! To świadczy o tym, że nie znasz się na rzeczy, gdyż w tej krainie nie ma nic przyjemnego. Przyroda tu nieprzyjazna, a ludzie na wpół dzicy...
Przerwał, gdyż tłuszcza nagle uspokoiła się i nastąpiła tak wielka cisza, że słychać było głuche jęki człowieka w klatce.
Zbliżała się grupa urzędników magistrackich, na których czele, na dorodnym andaluzie* [*Andaluz – koń andaluzyjski.], jechał groźnie wyglądający mężczyzna cały ubrany na czarno. W świetle otaczających go pochodni jego twarz miała wyraz nieugiętej surowości. Śledzony wieloma spojrzeniami, powoli zbliżył się do klatki.
– To zbrodniczy alkad* [*Alkad – wójt, burmistrz.], don Martin Gomez Calvo! – rzucił z bojaźnią Hans. – Straszny człowiek! Arogancki i bardziej dziki niż rozbójnicy z Oca!
W istocie, tłum rozstępował się przed nim z pośpiechem wyrażającym niemy strach. Żołnierze z jego świty nie musieli nawet wyciągać broni, ludzie sami oddalali się od niebezpiecznej postaci.
Don Martin powoli okrążył klatkę, po czym sięgnąwszy po szpadę dźgnął jej czubkiem więźnia. Ten podniósł głowę, ukazując zarośniętą twarz. Katarzyna zadrżała i bezwiednie zrobiła kilka kroków do przodu, jakby przyciągana magnesem.
– Wody... wody... – jęknął człowiek po francusku. – Chce mi się pić! Prawie równocześnie z jękiem skazańca zgromadzeni usłyszeli krzyk Katarzyny.
"Katarzyna Tom 5" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 5". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 5" друзьям в соцсетях.