Katarzyny to nie obchodziło, gdyż zmęczenie coraz bardziej dawało się jej we znaki. W tym miejscu widać było setki małych drewnianych krzyży wbitych w ziemię przez pielgrzymów. Na ten widok Katarzyną wstrząsnął dreszcz grozy: zdawało się jej, że jest na cmentarzysku.

Dalsza część drogi aż do przełęczy Ibañeta, i dalej, do schroniska w Roncevaux, była prawdziwą męką, którą zapadająca noc uczyniła jeszcze bardziej nieznośną. Kiedy wreszcie ukazały się zarysy słynnego klasztoru, wybudowanego kilka wieków temu przez biskupa Sanche de la Rose i króla Alfonsa Kłótliwego, wstał księżyc rzucając swój zimny blask na zespół niskich budynków o grubych murach wzmocnionych solidnymi łukami przyporowymi, osadzonych u podnóża przełęczy Ibañeta. Katarzyna zauważyła, że przy zabudowaniach krzątają się ludzie z latarniami... Oznaczały one ciepło i życie. Zacisnąwszy zęby, ostatkiem sił dowlokła się do schroniska i padła bez czucia na dziedzińcu. Prawie zemdloną wnieśli do środka Van Eyck i Josse Rallard. Od dłuższego czasu nie było też słychać narzekań pani Ermengardy, którą musiano wsadzić jak jakiś tobołek na konia.

Siedząc przy kominku w sali pielgrzymów, z nogami otulonymi kozią skórą, i trzymając w drżących jeszcze dłoniach miskę gorącej zupy, Katarzyna powoli wracała do siebie i zaczynała interesować się tym, co się wokół niej działo. Pod niskim i czarnym od sadzy sklepieniem kłębił się tłum pielgrzymów powracających z Composteli z przyszytymi do odzieży tradycyjnymi muszlami. Ich oczy wyrażały dumę ze spełnienia ślubów. Byli tu też pasterze, których przygnał strach przed wilkami i niedźwiedziami. Byli także chłopi z Nawarry w czarnych, często potarganych koszulach, o gołych, brudnych stopach. Byli błędni rycerze w wysłużonych zbrojach. Pośród tego dziwacznego i milczącego skutkiem zmęczenia tłumu krążyli bracia miłosierdzia z wyszytymi na piersiach czerwonymi krzyżami, których szczyt był zakrzywiony jak pastorał, a dół zaostrzony jak czubek szpady, co miało symbolizować ich charakter, zarówno religijny, jak wojskowy.

Nierzadko bowiem się zdarzało, że bracia augustianie musieli sięgać po broń, by wyrwać górskim rzezimieszkom ich ofiary.

Bracia rozdawali zebranym chleb i zupę, nie czyniąc różnicy między biednym i bogatym. Katarzyna pomyślała, że ich twarze wyglądały jak wykute z górskiego granitu i nie przypominały okrągłych twarzy dobrze odżywionych mnichów z dolin. Siedząca obok niej Ermengarda chrapała oparłszy się o bok kominka. Inni, równie zmęczeni, jedli lub spali na podłodze. Od gór dochodziło wycie wilków.

Nagle drzwi otworzyły się na oścież, wpuszczając do środka podmuch zimnego wiatru. Ukazało się w nich dwóch mnichów dźwigających na noszach jakiś ludzki kształt zawinięty w koc. Na ich widok kilka głów uniosło się z podłogi, lecz prawie natychmiast opadło z powrotem: w tych dzikich stronach widok chorego, rannego czy trupa był zwyczajną sprawą.

Mnisi z trudem przecisnęli się do kominka, – Zgubił drogę – powiedział jeden z nich do mnicha, który nadciągnął im na spotkanie. – Znaleźliśmy go w pobliżu wąwozu Rolanda.

– Żyw?

– Żyw, lecz bardzo słaby i w strasznym stanie! Musiał wpaść w ręce zbójników, którzy wszystko mu zabrali i na dodatek okrutnie poturbowali – co mówiąc, ułożyli nosze przy kominku.

Katarzyna ustąpiła im miejsca przysuwając się do Ermengardy i spojrzała odruchowo na leżącego, z którego mnisi zdejmowali koc... Nagle zadrżała, szybko wstała i pochyliła się nad leżącym, przypatrując się uważnie jego wychudzonej twarzy. Nie było wątpliwości!

– Fortunacie! – wyszeptała ze ściśniętym gardłem. – O mój Boże! Jakaś siła, potężniejsza od zmęczenia, rzuciła ją na kolana, gdyż w ciemnościach nocy zalśniła gwiazda nadziei. Fortunat musiał wiedzieć, gdzie jest Arnold!... Ale jeśli umrze, nie zdążywszy jej tego powiedzieć?

Jeden z mnichów spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Czy znasz tego człowieka, moja siostro?

– Ależ tak, na Boga! Nie mogę uwierzyć własnym oczom! To giermek mego męża! Boże, co mogło mu się stać?

– Musimy poczekać, zanim go o to zapytamy. Najpierw damy mu lek na wzmocnienie, ogrzejemy go i nakarmimy. Musi przyjść do siebie. Pozwól nam działać, siostro!

Katarzyna z przygnębieniem odsunęła się od rannego. Jan Van Eyck, który był świadkiem tej sceny, podszedł do przyjaciółki i ujął jej drżącą, lodowatą dłoń w swe ręce.

– Czy jest ci zimno, pani?

Katarzyna zaprzeczyła ruchem głowy, zresztą jej błyszczące z podniecenia oczy i czerwone policzki mówiły aż nadto wyraźnie, że nie kłamie. Jej napięcie sięgało zenitu, kiedy tak wlepiała wzrok w to wychudzone ciało, które mnisi nacierali jakimś balsamem. Jeden z nich podetknął mu teraz pod nos buteleczkę.

Szybciej, szybciej! Oni mnie zabiją – myślała.

Energiczne leczenie zaaplikowane Fortunatowi zaczęło szybko przynosić wyniki. Jego szare policzki stopniowo się zaróżowiły, usta zaczęły się poruszać, a oczy otworzyły się, spoglądając ze zdziwieniem po nachylonych nad nim twarzach. Mnich uśmiechnął się do niego.

– Czy czujesz się lepiej, bracie?

– Tak... czuję się lepiej. Co mi się stało?

– Zostałeś napadnięty przez rozbójników i porzucony w ciężkim stanie. Fortunat skrzywił się okropnie, chcąc unieść się z noszy.

– Te bestie waliły na oślep. Myślałem, że mi kości potrzaskają... Och, jestem cały obolały!

– To szybko minie – odparł mnich i pochyliwszy się nad uchem chorego wyszeptał: – Jest tutaj ktoś, kto chce z tobą mówić, mój synu...

Słysząc te słowa, Gaskończyk podniósł głowę i wtedy wśród otaczających go osób rozpoznał Katarzynę. Szybko uniósł się na łokciu i poczerwieniał na twarzy jak burak.

– Pani tutaj?... To niemożliwe!

Katarzyna osunęła się na podłogę u wezgłowia chorego.

– Fortunacie! Ty żyjesz! Bogu niech będą dzięki, a co z panem Arnoldem? Położyła swą dłoń w błagalnym geście na ramieniu Gaskończyka, lecz ten odrzucił ją ze złością, wykrzywiając twarz w diabolicznym uśmiechu radości.

– Czy naprawdę chcesz wiedzieć, pani? A cóż to może ciebie obchodzić?

– Jak to... co to mnie obchodzi? Ależ...

– Cóż panią obchodzi pan Arnold? Zdradziłaś go niecnie, opuściłaś nikczemnie! Lecz czyżby twój kochanek znudził się tobą, że musisz szukać przygód na szlaku? Jeśli tak jest, to dobrze ci tak!

Katarzyna w niemym otępieniu patrzyła na pełną nienawiści twarz Gaskończyka, podczas gdy nad jej głową rozległy się okrzyki oburzenia.

– Zapominasz się, mój synu! Cóż to za język! – krzyczał mnich.

– Ten człowiek zwariował! – krzyczał Van Eyck. – Ja ci wcisnę twoją bezczelność do gardła!

Katarzyna podniósłszy się z klęczek chwyciła za rękę malarza, który już sięgał po sztylet zatknięty za pasem, i odepchnęła mnicha.

– Zostawcie go! – rzekła mocnym głosem. – To moja sprawa i nie mieszajcie się do tego!

Tymczasem Fortunat, widząc twarz malarza blednącą ze złości, rzucił kpiąco: – Jeszcze jeden zalotnik, jak widzę! Twój następny kochanek, pani Katarzyno!

– Dosyć tych impertynencji! – odpowiedziała ostro Katarzyna. – Panie Van Eyck i ty, mój ojcze, odsuńcie się! – Następnie usiłując opanować gniew, zbliżyła się do chorego i spokojnie skrzyżowała ręce. – Ależ ty mnie nienawidzisz, Fortunacie! To coś nowego!

– Tak sądzisz, pani? – odparł, mierząc ją złym wzrokiem. – Dla mnie to nie żadna nowość! Nienawidzę cię od wielu miesięcy! Od tego przeklętego dnia, w którym pozwoliłaś odejść mu z mnichem, jemu, twojemu ukochanemu, jak utrzymywałaś, mężowi!

– Byłam tylko posłuszna jego rozkazom! To on tego chciał!

– Gdybyś go, pani, kochała, zatrzymałabyś go siłą! Gdybyś go kochała, zabrałabyś go w jakieś odludne miejsce, opiekowałabyś się nim, umarłabyś cierpiąc za niego!

– Nie masz prawa oceniać mego postępowania, Fortunacie! Bóg mi świadkiem, że gdybym mogła sobą rozporządzać, niczego bardziej bym nie pragnęła! Mam jednak syna! A jego ojciec żądał, bym się nim zaopiekowała!

– Być może! Lecz w takim razie nie potrzebowałaś udawać się na dwór! A czy także chcąc być posłuszną mężowi pocieszałaś się w ramionach pana de Brézé, łamiąc serce pani Izabeli... i pana Arnolda, za którego przecież wyszłaś za mąż?

– To kłamstwo! Jestem nadal panią de Montsalvy i zabraniam komukolwiek w to wątpić! Pan de Brézé wziął swoje marzenia za rzeczywistość. Czy jeszcze masz mi coś do zarzucenia?

Ponieważ ich głosy stawały się coraz ostrzejsze, przeor postanowił położyć kres sprzeczce.

– Moja córko! Powinniście dokończyć rozmowę w spokoju. Zaprowadzę ciebie i tego człowieka do sali kapitulnej...

– To niepotrzebne! – przerwała dumnie Katarzyna. – To, co chcę powiedzieć, może usłyszeć cały świat, gdyż nic nie można mi zarzucić! A więc, panie Fortunacie, co jeszcze masz mi do powiedzenia?

– Ty nie wiesz, pani, co pan Arnold przez ciebie przeszedł! – rzucił Fortunat głosem pełnym nienawiści. – Od chwili kiedy go odrzuciłaś, jego życie stało się drogą krzyżową! Dni bez nadziei, bezsenne noce, przejmująca myśl, że jest żywym trupem! Ja to wiem, bo odwiedzałem go co tydzień. Był moim mistrzem, najlepszym, najwaleczniejszym i najbardziej lojalnym z rycerzy!

– A kto mówi coś innego? Czy sądzisz, że nie znam zalet ukochanego męża?

– Ukochanego? – parsknął Fortunat. – To mojemu sercu był bliższy.

– Jeśli twierdzisz, że go nie kocham, to powiedz mi, co tu robię? Nie rozumiesz, że go szukam?

– Pani go szuka? – Fortunat nagle zamilkł, przypatrując się Katarzynie złym wzrokiem, po czym wybuchnął dzikim, obraźliwym śmiechem, bardziej obraźliwym niż najgorsze zniewagi. – No to możesz dalej szukać, piękna pani! On dla ciebie jest na zawsze stracony! Rozumiesz! Na zawsze!