– Ambasador musi być ostrożny... dla zasady! – odparł Van Eyck uśmiechając się nieznacznie. – Masz jednak rację, pani: możemy porozmawiać. O czym pragniesz mówić?

Katarzyna nie odpowiedziała natychmiast. Powoli podeszła do prostego kominka, w którym już dogasał ogień. Miłe ciepło przeniknęło każdą cząstkę jej ciała. Lubiła ogień za to, że – w zależności od okoliczności, – jednym razem był najlepszym przyjacielem, drugim zaś najgorszym wrogiem człowieka. Ogień ogrzewający zziębnięte ciało, ogień pieczący chleb, ogień oświetlający drogę w środku najciemniejszej nocy, lecz także ogień niszczycielski i pustoszący, który dręczy i zabija... Katarzyna lubiła być blisko ognia, kiedy zanosiło się na jakąś bitwę.

Jan Van Eyck nie przerywał jej milczenia. Jego oczy artysty przykuwał widok szczupłej, czarnej sylwetki odcinającej się długim cieniem na gorejącym tle. W tej kruchej kobiecie ubranej w obcisłą, przylegająca do zgrabnego ciała sukienkę, w jej delikatnym profilu z długimi rzęsami ukrywającymi fiołkowe oczy było coś wzruszającego. Wydała mu się jeszcze piękniejsza, niż wtedy, przed laty... Życie i cierpienia zatarły w niej oznaki pierwszej młodości, lecz uczyniły jej urodę bardziej doskonałą i delikatną...

Jeśli książę ją ujrzy, będzie się tarzał u jej stóp jak niewolnik... albo ją zabije! – pomyślał Van Eyck. Sam przed sobą bał się przyznać, jakie są jego własne uczucia. Wśród natłoku myśli jedna była pewna: przemożna chęć uwiecznienia na obrazie raz jeszcze tej kobiety pięknej aż do bólu. Na myśl o namalowaniu nowej Katarzyny ostatnie dwa jego obrazy przedstawiające młodego Arnolfini i jego piękną żonę, z których był taki dumny, wydały mu się teraz mdłe i bez znaczenia... Był tak pochłonięty swymi myślami, że aż podskoczył na dźwięk głosu Katarzyny.

– Powiedz prawdę, Janie... dlaczego tu przybyłeś? – spytała i nie odwracając głowy od żaru na kominku, pośpiesznie dodała: – Tylko nie zadawaj sobie trudu i nie kłam, proszę! Ja wiem to i owo... Wiem, że Ermengarda czekała na ciebie i że ja mam coś z tym wspólnego. Chcę się dowiedzieć co!

Katarzyna odwróciła się od kominka i stanęła twarzą w twarz z Van Eyckiem. Utkwiła w nim pytające spojrzenie, pod siłą którego malarz znowu zadrżał.

– To nie na mnie czekała hrabina, Katarzyno, lecz na... posłańca z Burgundii. Przypadek zaś sprawił, że jestem nim ja...

– Przypadek? Czyżbyś sądził, że całkiem zapomniałam o przyzwyczajeniach księcia Filipa? Jesteś jego ulubionym tajnym wysłannikiem... a nie jakimś tam pierwszym lepszym! Mów, co miałeś przekazać hrabinie!

– Nic! Zupełnie nic!

– Jak to... nic?

Van Eyck uśmiechnął się z rozbawieniem i dodał: – Nic, piękna pani! Nie mam jej nic do przekazania!

– Czy... w takim razie masz coś do przekazania... mnie?

– Być może... Lecz na razie nic ci nie powiem, pani!

– Dlaczego?

– Ponieważ jeszcze nie nadszedł czas!

Malarz widząc, że Katarzyna zmarszczyła brwi, podszedł do niej i wziął ją za ręce.

– Katarzyno, wiesz dobrze, że zawsze byłem twoim przyjacielem... i że moim najskrytszym marzeniem było, żeby być kimś więcej... Przysięgam na honor szlachcica, że nadal jestem twoim sługą i że za nic w świecie nie pozwoliłbym ci uczynić krzywdy. Czy możesz mi zaufać?

– Zaufać? Wszystko to wydaje się takie dziwne i niejasne. Skąd wiedziano w Burgundii, że jestem z hrabiną de Châteauvillain? Czyżby książęcy astrolog wyczytał to z gwiazd?

Słysząc te słowa, malarz roześmiał się.

– Nie wierzysz mi ani trochę i masz rację! To pani Ermengarda wysłała swego posłańca z nowiną do Burgundii...

Katarzyna przerwała z gniewem jego słowa: – Ermengarda! Jak ona śmiała?... I mieni się moją przyjaciółką!

– Jest twoją przyjaciółką, pani! Lecz tylko twoją, a nie mężczyzny, którego nazwisko nosisz. Widzisz, hrabina myśli szczerze i zawsze myślała, że stąpasz pani złą drogą i że nigdy nie znajdziesz szczęścia, zmierzając w obranym przez siebie kierunku. Musisz przyznać, pani, że los oddawał zbyt często rację hrabinie...

– Jednak nie do niej należy rozstrzygać o nim! Jest coś, czego ona nigdy nie zrozumie: mojej miłości do męża! Wiem, że na dworze księcia Filipa nazywa się miłością różne uczucia, wśród których najwięcej miejsca zajmuje pożądanie. Ale moja miłość jest inna. Arnold i ja jesteśmy jednością, jedną duszą i jednym ciałem! Cierpię, kiedy on cierpi i gdyby nawet krojono mnie na kawałki, to każdy fragment mego ciała krzyczałby, że kocham Arnolda. Niestety, ani Ermengarda, ani książę nie są w stanie zrozumieć takich uczuć!

– Tak sądzisz, pani? Możliwe... W hrabinie więcej jest uczuć macierzyńskich, a ciebie, pani, kocha jak własną córkę. Ciebie zaś dręczy to, że podobnym uczuciem darzy księcia Filipa. Co prawda, nigdy nie oszczędziła mu najsroższej krytyki ani najgorszej prawdy, jednak kocha go jak matka i jej serce krwawi, że jest potępiona z powodu własnego syna za to, że wyciągnął broń przeciw Filipowi. Sądziła, że posyłając mu wieści o tobie, zrobi mu przyjemność i udowodni, że nadal darzy go czułością... Co zaś się tyczy księcia...

Katarzyna zawrzała z gniewu i podnosząc dumnie swą jasną głowę krzyknęła: – Co każe ci sądzić, panie, że mam ochotę słuchać o księciu? Van Eyck jednak, jakby udając, że nie słyszy tych słów, odwrócił się, odszedł nieco na bok i rzekł głuchym głosem: – Twoja ucieczka, Katarzyno, rozdarła mu serce i wierzaj mi, że jeszcze krwawi! Ale nie pytaj o nic więcej, gdyż nic więcej ode mnie nie usłyszysz! Zapomnij o wszystkim, co cię dręczy, i pamiętaj o jednym: jestem tylko twoim przyjacielem i jako przyjaciel pojadę jutro za panią. Nie doszukuj się niczego poza tym! Życzę spokojnej nocy, piękna Katarzyno!

Zanim Katarzyna zdążyła powiedzieć choć słowo, Van Eyck otworzył drzwi i zniknął.

Rozdział czwarty

RONCEVAUX


Przez dobre osiem mil stara rzymska droga ciągle pięła się pod górę. Wąska i śliska z powodu pokrywającej ją cienkiej warstwy lodu, wznosiła się wśród coraz bardziej nieprzyjaznego chłodu wysokich gór, zatracając się w mroku nieprzychylnych szczytów okrytych mgłą. Katarzyna i jej towarzysze wybrali jednak właśnie ten szlak za radą namiestnika hrabiego, gdyż niestety łatwiejszy, prowadzący przez dolinę Val Carlos, był opanowany przez herszta rozbójników Viviena d’Aigremonta, dowodzącego dzikimi bandami Basków i rabusiów z Nawarry.

Co prawda burgundzkim rycerzom pani de Châteauvillain, jak i tym z eskorty Jana Van Eycka nie brakowało odwagi, jednak to, co opowiadano o bestialskim okrucieństwie ludzi Viviena d’Aigremonta i ich niespotykanej liczebności, czyniło z nich niebezpiecznego przeciwnika. Dlatego wybrano trudniejszą drogę.

W miarę jak posuwano się do góry, chłód stawał się bardziej przenikliwy.

Wiał dokuczliwy wiatr przyganiający i odpędzający na przemian długie i gęste smugi lodowatej mgły, zasłaniającej widoczność na wyciągnięcie ręki.

Od kiedy wyruszono o świcie, nikt nie wypowiedział ni słowa. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, ostrożnie prowadząc konie za uzdę, żeby nie spaść z oblodzonej skarpy. Długi szereg niezbyt wyraźnych w szarym świetle i powoli poruszających się wzdłuż zbocza góry postaci sprawiał wrażenie pochodu dusz potępionych.

Katarzyna usłyszała, jak wlokąca się z wielkim trudem z tyłu Ermengarda, wspomagana przez Gillette i Margotkę, narzeka głośno: – Pieski kraj i pieska pogoda! Czyż nie mogliśmy, za przykładem Karola Wielkiego, jechać dołem! Ta dobra dla kozic droga jest gorsza od rozbójników! W moim wieku skakać ze skały na skałę jak jakaś koza, to przechodzi ludzkie pojęcie! Gdyby chociaż to miało jakiś sens!...

Katarzyna, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, odwróciła się i powiedziała: – Droga Ermengardo, nie narzekaj! Sama przecież tego chciałaś! Do tej pory nie pisnęła ani słowa starej przyjaciółce na temat swojej rozmowy z Van Eyckiem. Bo i po co? Ermengarda i tak nie zrozumiałaby, że jej postępowanie to była istna zdrada. Oczywiście, hrabina miała dobre zamiary, myślała, że działa dla dobra przyjaciółki... A wreszcie malarz i jego świta stanowili uzupełnienie ich skromnych sił w tej niebezpiecznej okolicy. I niezależnie od tego, jaką wiadomość przekazałby jej Van Eyck, gdyby kiedyś zdecydował się mówić, „kiedy nadejdzie odpowiednia chwila”, Katarzyna postanowiła, że nigdy nie da się sprowadzić z raz obranej drogi! A jednak tajemnica Van Eycka intrygowała ją.

Skąd bowiem to oficjalne posłannictwo, skąd silna eskorta, jeśli chodziło o zwykłe przekazanie wiadomości? Pozostawało uzbroić się w cierpliwość... Lecz jeśli od samego rana maszerowała nie odzywając się, przybita smutkiem, to nie z powodu Van Eycka, lecz dlatego, że rozmyślała o Walterze... To tutaj, wśród tych niebotycznych szczytów, zawrotne przepaście musiały pochłonąć tego olbrzyma, który wydawał się jej niezniszczalny. Jaki bowiem człowiek z krwi i kości byłby silniejszy od tych kamiennych i lodowych olbrzymów? Katarzyna do tej pory w głębi serca łudziła się, że jej wierny sługa wyszedł zwycięsko z tej walki i że odnajdzie go. Jednak teraz zrozumiała, że cud nie może się stać... Ciągnąc konia za uzdę nie myślała o sobie, lecz wydawało jej się czasem, że spostrzega we mgle twarz wiernego towarzysza ciężkich chwil, jego szare oczy, w których czasem płonął ślepy gniew starych nordyckich bogów północy, niekiedy zaś wyglądała z nich niewinność dziecka...

Gdy znikał cień Waltera, pojawiała się twarz Arnolda i powracał tak dojmujący żal, że miała ochotę położyć się na oblodzonych głazach i czekać na śmierć...

Kiedy doszli do przełęczy Bentarté, zapadł zmierzch. Zerwał się lodowaty wiatr, którego silne podmuchy prawie nie pozwalały wędrowcom posuwać się do przodu. Na szczęście podchodzenie do góry skończyło się i droga wiodła teraz poszarpanymi szczytami. Ciężkie niebo wisiało tak nisko nad głowami, że wydawało się, iż można go dotknąć. Z tyłu za nią ktoś powiedział: – Przy ładnej pogodzie widać stąd morze i granice trzech królestw: Francji, Kastylii i Aragonii...