- Chyba żeby natrafili na nasz - przerwała Sara.

- Nie natrafią, gdyż wdrapiecie się na to drzewo i przeczekacie tamukryci, aż pościg się oddali. Możecie się nie obawiać, potrafię odciągnąćich wystarczająco daleko, abyście mogli spokojnie iść w swoją stronę.

Katarzynie zdawało się, że nagle magiczne piękno lasu zniknęło.

Rozstać się z przyjacielem, a na dodatek wiedzieć, że narażony jest naniebezpieczeństwo, umierać z niepokoju o jego los? Łatwiej jestpokonywać niebezpieczeństwo razem...

- A jeżeli cię dogonią i...

Nie dokończyła, z jej oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach,błyszcząc w blasku księżyca. Na szerokiej twarzy olbrzyma ukazał sięradosny uśmiech.

- ...i zabiją? Czyż tak? - spytał łagodnie. - Nic nie mogą mi zrobić,Katarzyno! Widziałem łzy w twoich oczach... nic nie może mi się stać! Ateraz róbcie, co kazałem! Na drzewo!

Pochwycił Katarzynę w talii i bez żadnego wysiłku posadził ją nagałęzi. Potem przyszła kolej na Sarę, w końcu na mnicha. Siedząc takjedno koło drugiego, wyglądali niczym trzy przerażone wróble. Walterwybuchnął śmiechem.

- Podobni jesteście do wystraszonych piskląt! Ale nie obawiajcie się.

Drzewo jest pochyłe. Wejdźcie jak najwyżej i zachowujcie się cicho. Jeślisię nie mylę, za godzinę będą tu żołnierze. Pamiętajcie, nie wolno wamzejść, póki nie odjadą! No, odwagi!

Siedząc nieruchomo, patrzyli, jak Walter ubija śnieg wokół drzewa, apotem robi ślady prowadzące w przeciwnym kierunku. W końcu pożegnałich jednym ruchem dłoni i ruszył żwawo w stronę Montsalvy. Dopierokiedy zniknął im z oczu, spojrzeli po sobie.

- Tak więc - przerwał ciszę brat Stefan - czyńmy, jak kazał. Iprzebacz mi, Katarzyno, lecz muszę zakasać habit.

Co mówiąc, podwinął fałdy okrycia i wcisnął za przepasujący gosznur, który zacisnął mocno na brzuchu, ukazując chude, żylaste łydki iszerokie, gołe stopy w sandałach. Z galanterią pomagał Sarze wspinać sięna konary. Katarzyna zaś, odnajdując dawną zwinność, bez trudu wdrapywała się sama. Wkrótce znaleźli się wśród takiej gęstwiny konarów, naktórych ostały się pożółkłe i wyschnięte liście, że stali się zupełnieniewidoczni.

- Teraz musimy uzbroić się w cierpliwość - powiedział spokojniebrat Stefan, sadowiąc się wygodnie. - Ja tymczasem zmówię różaniec zatego dzielnego chłopca. Czuję, że przydadzą mu się modlitwy, mimo że wnie nie wierzy.

Katarzyna także próbowała się modlić, lecz jej pełne obaw myślipodążały za Walterem. Nie miała odwagi przyznać się przed sobą, co byczuła, gdyby Normandczykowi przytrafiło się coś złego. Stał się jej drogi,a przez swoje poświęcenie i wierność podbił część jej serca. Wraz z Sarąbył tym, co najmocniej łączyło ją z przeszłością. Jego pewność siebie ijasny umysł pozwalały nie bać się życia, nie bać się bólu. Ale teraz, kiedypotężna sylwetka Waltera zniknęła za drzewami, poczuła się kruchą ibezbronną istotą.

- Boże, spraw, żeby nic mu się nie stało! - modliła się w duszy,starając się dostrzec kawałek nieba pomiędzy konarami. - Jeśli odbierzeszmi ostatniego przyjaciela, co mi pozostanie?

Tymczasem do uszu zbiegów doszedł tętent końskich kopyt, szczękbroni, pokrzykiwania ludzi i ujadanie psów. Najwyraźniej ludzie VilliAndrada odkryli kierunek ucieczki. Brat Stefan i Sara uczynili znakkrzyża.

- Widzę ich - wyszeptał mnich. - Nadjeżdżają...

Katarzyna odruchowo ścisnęła duchownego za ramię.

Pośród gałęzi zalśnił żołnierski hełm. Śnieg tłumił kroki, lecz słychaćbyło trzaskające pod ciężarem zbroi gałęzie. Torowali sobie drogę wśródzarośli, tnąc szpadami na lewo i prawo. Uciekinierzy wstrzymali oddech. .

Żołnierze szli powoli, jakaś dziesiątka łuczników z bronią naramieniu, a za nimi tyleż samo żołnierzy w siodłach. Byli to Kastylijczycyi Katarzyna nie rozumiała ich języka, ale ponieważ robiło się coraz jaśniej,mogła dostrzec oliwkowe, niewzbudzające zaufania twarze i długie, czarnewąsy. Z przerażeniem zauważyła, że jeden z nich miał przytroczony dosiodła wianek ludzkich uszu. Człowiek ten, jakby poczuł czyjąś obecność,zatrzymał się tuż pod dębem i coś krzyknął zachrypniętym głosem. Najego wołanie nadbiegł drugi żołnierz i wtedy serce Katarzyny zamarło.

Lecz wkrótce sprawa się wyjaśniła: jeździec chciał, żeby kompan pomógłmu zacisnąć końską uzdę. Gdy to zostało zrobione, ruszyli w dalszą drogę.

Chwilę później pod drzewem nie było już nikogo. Z piersi zbiegówwydobyło się zgodne westchnienie ulgi. Pomimo mrozu brat Stefan musiałwytrzeć sobie spocone czoło i odrzucił kaptur habitu na plecy.

- Boże, ile strachu się najadłem! - rzucił jednym tchem. - Ale, ale, nieruszajmy się jeszcze.

Zbiegowie odczekali parę chwil, zgodnie z instrukcjami Waltera.

Kiedy w lesie nie było słychać już żadnego odgłosu oprócz dalekiegopiania spóźnionego koguta, mnich przeciągnął zdrętwiałe członki, ziewnąłszeroko, po czym obdarował towarzyszki niedoli zachęcającymuśmiechem.

- Sądzę, że teraz możemy już zejść. Ci poczciwcy tak solidniezdeptali cały śnieg w okolicy, że nasze ślady nie mogą nas już zdradzić!

- Słusznie - podchwyciła Katarzyna, ześlizgując się z gałęzi na gałąź.

- Lecz czy zdołamy odnaleźć dobry kierunek?

- Zaufaj mi, pani. Tak się składa, że znam tę okolicę, w młodościbowiem przebywałem przez kilka miesięcy w opactwie w Aurillac. Proszęiść za mną. Kierując się słońcem, musimy dotrzeć do przeorstwa w Vezac,gdzie znajdziemy odpoczynek, a jak zapadnie noc, ruszymy w dalsządrogę.

Pierwsze nieśmiałe promienie słońca dodały otuchy obydwukobietom. Kiedy znalazły się pod drzewem, które posłużyło im zakryjówkę, Katarzyna wybuchnęła śmiechem, przyglądając się ichniezwykłym kostiumom.

- Wiesz, do czego jesteśmy podobne? - powiedziała do Sary. - DoGedeona, papugi, którą podarował mi książę Filip w Dijon.

- To całkiem możliwe - odparła z niezadowoleniem Cyganka. - Iwierz mi, że sama wolałabym być teraz Gedeonem i grzać się przykominku u wuja Mateusza!

Ruszono więc w drogę i wkrótce przewidywania brata Stefana sięspełniły. Las się skończył, a ich oczom ukazała się niewysoka dzwonnicaprzeorstwa w Vezac wyłaniająca się z porannej mgły nad doliną.

* * *

O świcie dnia następnego Katarzyna, Sara i brat Stefan dotarli dobram Aurillac na chwilę przed ich otwarciem. Z murów rozległo się granierogu, do którego wkrótce dołączyło walenie młotków kotlarzy. Pomimorześkiego, czystego powietrza czuło się mdlące wyziewy z okolicznychgarbarni. Nad brzegiem Jordany stało mnóstwo mężczyzn, którzy pochylalisię nad piwnymi, pochyłymi stołami, przez które lała się lodowata woda.

- Woda w tej rzece niesie złoto - wyjaśnił brat Stefan. - Ci ludzieprzepuszczają ją przez gęste sita, na których zatrzymują się kawałeczkidrogocennego kruszcu. Proszę zauważyć, że są nadzorowani.

W istocie, uzbrojeni strażnicy nie spuszczali oczu ze zbieraczy złota.

Stali w pobliżu robotników, opierając się na pikach. Zbieracze byli chudzii odziani w nędzne, dziurawe łachy, spod których przeświecały zsiniałe odmrozu ciała. Strażnicy i zbieracze stanowili takie przeciwieństwo, że toKatarzynę wprost uderzyło. Szczególnie jeden ze zbieraczy zwrócił jejuwagę. Był stary, zgarbiony i ledwo trzymał się na nogach, a jegopowykręcane reumatyzmem palce wczepiały się rozpaczliwie w sito. Drżałz zimna i wyczerpania, co zdawało się szczególnie bawić jednego zestrażników. Kiedy stary próbował wyjść na brzeg, wymierzył mu ciosrękojeścią lancy. Stary stracił równowagę, zachwiał się i upadł. Wywołałoto wybuch śmiechu wśród wszystkich strażników.

Widząc to, Katarzyna zapałała gniewem. Jej dłoń zacisnęła sięnerwowo na rękojeści sztyletu Arnolda. Zanim brat Stefan zauważył, co sięświęci, wyciągnęła broń zza pasa i rzuciła się na człowieka z lancą, niezdając sobie sprawy z własnej słabości ani z przewagi przeciwnika.

Zaskoczenie było całkowite. Ostrze sztyletu przeszyło ramię strażnika,który zawył i tracąc równowagę, runął na ziemię, a Katarzyna, jakwściekła lwica, opadła na niego.

- Ty łotrze! Nie pozwolę, abyś zabijał starców! - krzyczała, ciągleuderzając na oślep, a strażnik kwiczał jak zarzynana świnia i nawet się niebronił.

Gniew dodawał Katarzynie sił. Tymczasem kompani strażnika,widząc, co się dzieje, opadli na nią gromadą jak rój much.

- Dalejże, na Szkota! - zawył jeden z nich. - Bij! Zabij!

Ten krzyk uratował Katarzynę, gdyż z drugiego brzegu odpowiedziałinny głos:- Naprzód! W imię świętego Andrzeja!

I do spienionej wody rzuciła się grupa jeźdźców, która zewzniesionymi szpadami zaatakowała strażników.

Katarzyna poczuła nagle, że ręce, które ją trzymały, słabną. Wstała.

Jej własne dłonie były pełne krwi, a człowiek, którego napadła, nie dawałznaków życia. Leżał nieruchomo w śniegu zmieszanym z błotem i miałotwarte oczy. Katarzyna zrozumiała, że go zabiła, lecz nie poczuła aniwyrzutów sumienia, ani obrzydzenia. Z zimną krwią zanurzyła sztylet wnurtach Jordany, po czym zatknęła go spokojnie za pasek. Wokół niejtrwała walka pomiędzy strażnikami z Aurillac a jej nieoczekiwanymiwybawicielami, wśród których rozpoznała Waltera, walczącego ramię wramię z wielkim Szkotem. Wokół nich wymachiwało szpadami kilkunastuludzi: był to Maclaren i jego rycerze. Serce kobiety wypełniło się radością.

- Bogu niech będą dzięki! Odnalazł ich!

Idąc wzdłuż brzegu, dotarła do Sary i brata Stefana, którzy schronilisię za zburzonym po części murem. Sara rzuciła się na przyjaciółkę jaklwica, która odnalazła swoje małe, wyściskała ją, po czym wymierzyła jejsiarczysty policzek.

- Chyba oszalałaś! Chcesz, żebym przez ciebie umarła?

Katarzyna zachwiała się od uderzenia i chwyciła się za piekącypoliczek, lecz Sara już była u jej stóp, błagając o przebaczenie i wylewającmorze łez. Katarzyna pomogła jej wstać, przycisnęła biedną kobietę doserca i łagodnie gładziła po głowie. Wtedy jej spojrzenie napotkało wzrokmnicha.