Przekroczywszy próg, zanurzyła się w gęstym mroku kościoła. Stopnietworzyły rodzaj tunelu, w którego głębi aż do samego prezbiteriummigotały świece. Była to jakby świetlista jutrzenka po wyjściu z ciemnejnocy. Kamienną nawę wypełniał poważny, posępny i monotonny śpiew.

Kiedy w końcu wynurzyła się z mroku, wydawało jej się, że opuściłaten świat, tak dziwną zobaczyła dekorację. Z kamiennego ołtarzawzniesionego między dwiema kolumnami z porfiru koloru krwi spoglądałana nią oczami z emalii Czarna Madonna, otoczona licznymi świecami ilampkami z czerwonego szkła.

Prezbiterium było puste, lecz postacie świętych z freskówbizantyjskich wydawały się ożywać w drżącym świetle świec. Katarzynązawładnął przesądny strach, pierwotny strach przed niebem i piekłemukryty w sercach ludzi. Powoli zgięła kolana i osunęła się na stopnieołtarza, zafascynowana dziwną figurą.

Niewielka i sztywno siedząca w złotym płaszczu wysadzanymcennymi kamieniami, Czarna Madonna miała dostojny i przerażającywygląd bóstw pogańskich. Mówiono, że to krzyżowcy przywieźli ją zZiemi Świętej i że była stara jak świat. Pod złotą koroną połyskiwałaczarna twarz z wymuszonym uśmiechem. Jedynie zbyt białe emaliowaneoczy zdawały się żyć i pod ich spojrzeniem Katarzyna zaczęła drżeć,przytłoczona barbarzyńskim majestatem figurki.

Żałobny, posępny śpiew ustał. Kościół spowijała cisza, zakłóconajedynie lekkim migotaniem świec. Wolnym ruchem Katarzyna zdjęła zszyi skórzany woreczek, wyjęła z niego diament i wyciągnęła w złożonychdłoniach w stronę Madonny. Odwieczny gest ofiary rozpalił krwawe błyskiw przeklętym kamieniu. Nigdy nie błyszczał tak jak w tym sanktuarium,gdzie czuło się boską moc. W rękach Katarzyny wyglądał jak czarnesłońce zwrócone ku boskości.

- Dziewico Wszechmogąca - wyszeptała młoda kobieta. - Przyjmijten kamień bólu i cierpienia. Zabierz go i spraw, aby zniknął z niego nazawsze zamieszkujący go demon, zabierz go, aby nieszczęście w końcunas opuściło... aby w końcu do Montsalvy powróciło szczęście. Abym odnalazła mego małżonka.

Powoli położyła kamień u stóp figurki i padła na twarz bez strachu,lecz opanowana nowym wzruszeniem.

- Oddaj mi go - wyszeptała błagalnie. - Oddaj mi go, Madonnomiłosierna. Nawet jeśli przyjdzie mi jeszcze cierpieć, spraw, abym nakońcu tej drogi go odnalazła. Pozwól przynajmniej, abym mogła gozobaczyć... chociaż jeden, jedyny raz, żebym mogła mu powiedzieć, że gokocham, że nigdy nie przestałam do niego należeć i że nikt... nigdy niezajmie jego miejsca. Ulituj się!... Ulituj się! Pozwól mi go odnaleźć. Potembędziesz mogła zrobić ze mną, co ci się spodoba.

Ukryła twarz w dłoniach, które szybko stały się mokre od łez, ipozostała tak przez dłuższy moment, modląc się za swoje dziecko i zaSarę, płacząc cicho i czekając podświadomie na jakąś odpowiedź nażarliwą modlitwę.

Nagle usłyszała:- Kobieto, nie trać nadziei. Jeśli twoja wiara jest wielka, będzieszwysłuchana.

Podniosła głowę. Przed nią stał mnich w długiej, białej szacie z pełnądobroci twarzą. Z tej białej postaci emanował taki spokój, że urzeczonaKatarzyna pozostała przed nim na kolanach ze złożonymi rękami jak przedzjawą. Mnich wyciągnął bladą rękę w stronę połyskującego kamieniależącego przy złotym płaszczu Madonny, ale go nie dotknął.

- Skąd masz, córko, ten bajeczny klejnot?

- Należał do mego zmarłego małżonka, wielkiego skarbnikaBurgundii.

- Jesteś wdową?

- Już nie, lecz mężczyzna, którego poślubiłam, zaraził się trądem iwyruszył do grobu świętego Jakuba błagać o wyleczenie, a ja chcę się udaćna jego poszukiwanie.

- Czy zostałaś włączona do grupy pielgrzymów? Musisz miećpoświadczenie spowiedzi oraz zgodę od przewodnika grupy. Wyruszająjutro.

- Wiem... Ale dopiero co przybyłam. Sądzisz, mój ojcze, że nie jestza późno? - zapytała Katarzyna z obawą.

Pełen dobroci uśmiech rozjaśnił twarz mnicha.

- Bardzo pragniesz udać się na tę pielgrzymkę, prawda?

- Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie!

- Więc chodź. Wysłucham twojej spowiedzi i dam ci poświadczenie,a następnie napiszę ci liścik do przeora.

- Możesz więc sprawić, aby przyjęto mnie w ostatniej chwili?

- Nigdy nie jest za późno, aby zbliżyć się do Boga. Nazywam sięWilhelm de Chalencon i jestem biskupem tego miasta. Chodź, moja córko.

Z sercem przepełnionym nadzieją Katarzyna ruszyła w ślad za białąpostacią prałata.

Opuszczając kościół, czuła się tak, jakby wyrosły jej skrzydła.

Odżyła w niej nadzieja i nie było dla niej rzeczy niemożliwych.

Wystarczyło tylko mieć odwagę, a teraz miała jej w nadmiarze.

Przy wejściu do przytułku, którego gotycka brama strzeżona przezkamienne lwy wychodziła na stopnie katedry, natrafiła na czekającego nanią brata Euzebiusza, który siedział na kamieniu i spokojnie odmawiałróżaniec. Kiedy podeszła, spojrzał na nią z nieszczęśliwą miną.

- Pani Katarzyno, nie ma już wolnych miejsc w dormitorium.

Pielgrzymi śpią nawet na dziedzińcu, lecz nie znalazłem wolnychsienników. Ja mógłbym przespać się w klasztorze, ale co będzie z tobą?

- Ze mną? To nie ma znaczenia. Prześpię się na dziedzińcu razem zinnymi. Zresztą, bracie Euzebiuszu, czas najwyższy, abym wyznała ciprawdę. Nie powrócę z tobą do Montsalvy. Wraz z innymi pielgrzymamiwyruszę jutro do Composteli. Nic nie może mi w tym przeszkodzić. Proszęcię o wybaczenie za kłopoty, jakie będziesz miał z mojego powodu. Opat...

Szeroki uśmiech rozpromienił okrągłą twarz brata Euzebiusza. Spodsutanny wyciągnął zwój pergaminu i podał go Katarzynie.

- Nasz czcigodny opat - przerwał - kazał mi przekazać ci tendokument, pani Katarzyno. Miałem ci go oddać, kiedy spełnisz swojeślubowanie. Czy to uczyniłaś?

- Uczyniłam.

- Oto dokument.

Katarzyna wzięła zwój z wahaniem, zerwała pieczęć i rozwinęła go.

Zawierał tylko parę słów, ale przeczytawszy je, poczuła ogromną radość.

Odejdź w spokoju - napisał opat Bernard de Calmont - i niech Bóg Cię prowadzi. Będę czuwał nad Twym dziecięciem i nad Montsalvy. Spojrzała z radością w stronę brata furtiana. Szczęśliwa, ucałowałapodpis na liście, który następnie wsunęła do sakiewki, a potem wyciągnęłarękę do swego towarzysza podróży.

- Tak więc rozstajemy się. Wracaj do Montsalvy, bracie Euzebiuszu,i powiedz czcigodnemu opatowi, że wstyd mi, iż nie okazałam muzaufania, ale mu dziękuję. Oddaj też muły, nie będą mi potrzebne.

Przebędę drogę na piechotę wraz z innymi.

Potem odwróciła się i odeszła na drugą stronę ulicy, gdzie kołysał siępiękny szyld przedstawiający pielgrzyma w wielkim kapturze, z kosturemw ręku. Był to szyld sklepiku mistrza Croizata z artykułami niezbędnymi wczasie pielgrzymki.

* * *

Na pielgrzymkę wyruszało około pięćdziesięciu mężczyzn i kobietprzybyłych z Owernii, z Franche-Comte i nawet z Niemiec. Grupowali sięregionami, ale kilka osób pozostawało samych, decydując się na własnetowarzystwo.

Katarzyna wysłuchała wraz z nowymi towarzyszami mszywielkanocnej. Zobaczyła przechodzącego kilka kroków od niej królaKarola VII, który zajął wysoki fotel, ustawiony dla niego w prezbiterium.

Rozpoznała również stojącą obok króla rosłą sylwetkę Artura deRichemonta. Konestabl Francji w czasie Wielkanocy odzyskiwał oficjalnieswoją rangę i przejmował obowiązki. Widziała, jak w jego mocnychrękach lśni wielki miecz ozdobiony złotymi liliami burbońskimi. Widziałarównież królową Marię, a wśród ludzi Richemonta rozpoznała wysokąpostać Tristana Eremity. Miała wielką chęć przerwać otaczający ją,milczący krąg i podejść do nich.

Nie, nie należała już do tego połyskującego, kolorowego,zbytkownego świata. Między nimi a nią było teraz wczorajsze ślubowanieoraz biała szata duchownego celebrującego mszę w oświetlonymprezbiterium. Katarzyna nie chciała przerywać tej niewidzialnej barierydzielącej ją od dworu, do którego jeszcze formalnie należała. Przyszłośćbyła gdzie indziej i Katarzyna starała się ukryć za plecami swych towarzyszy, brodatego, śpiewającego donośnym głosem chwata oraz chudej,bladej kobiety z fanatyzmem wpatrującej się w lśniący ołtarz. Katarzynaspoglądała na nią jednocześnie z litością i odrazą, powątpiewając, czy tanajwyraźniej chora i zanosząca się suchym kaszlem kobieta będzie wstanie znieść trudy pielgrzymki.

Co do niej, któż mógłby rozpoznać księżnę de Montsalvy, pięknąwdowę z Chinon, w kobiecie odzianej w lnianą koszulę, suknię z grubejwełny, solidne buty i grubą opończę mającą ochronić przed deszczem iwiatrami? Na głowie miała wielki, czarny, pilśniowy kapelusz. W zawieszonej u pasa sakiewce znajdowały się złoto i sztylet Arnolda, wiernytowarzysz trudnych i niebezpiecznych chwil. W prawej ręce dzierżyła znakpielgrzyma, słynny pielgrzymi kostur - długi kij, na którego końcuuczepiona była okrągła manierka... Nie, nikt nie rozpoznałby tak odzianejKatarzyny, i to jej odpowiadało. Była tylko pielgrzymem pośród wieluinnych. .

* * *

Ceremonia dobiegała końca. Poważny głos biskupa życzyłodchodzącym szczęśliwej drogi. Teraz poświęcił kostury pielgrzymie,które uniosły się w jednakowym geście. Księża z wielkim, procesyjnymkrzyżem, mający odprowadzić pielgrzymkę aż do bram miasta, podnieślisię z miejsc. Katarzyna spojrzała po raz ostatni na króla, konetabla orazbogato ubrany dwór, chroniony przez żołnierzy. W dali, nad ich głowami,połyskiwał przeklęty diament Garina, leżący u stóp małej Madonny.

Brama otwarła się i ukazało się bladoniebieskie, zachmurzone niebo.

Stojąc na progu, Katarzyna nabrała w płuca powietrza. Miaławrażenie, że bramy otworzyły się ku nieskończoności i ku nadziei.

Za mnichami wysypali się pokrzykujący radośnie pielgrzymi. Po obustronach ulicy tłoczyli się ludzie przyglądający się odchodzącym.