- Pożar zgasł niedawno - powiedział. - Kamienie są jeszcze ciepłe.

- Mój Boże - jęknęła Katarzyna słabym głosem. - Tam pod gruzamispoczywa mój ukochany małżonek.. moja miłość.

Uklękła na zgliszczach i próbowała odsuwać kamienie niezręcznymi,drżącymi dłońmi. Walter podniósł ją niemal przemocą.

- Pani Katarzyno, nie możesz tu pozostać. Idziemy. Ale opierała się zniespodziewaną siłą.

- Zostaw mnie. . chcę tutaj zostać! On tu jest...

- Nie sądzę, a i ty, pani, w to nie wierzysz. A nawet gdyby tak było,na co się przyda twoja obecność na tych zgliszczach.

- Mówię ci, że on nie żyje! - krzyknęła wyprowadzona z równowagiKatarzyna. - Tej nocy widziałam jego ducha. Przyszedł w masce do izbymojej teściowej, pochylił się nad nią i zniknął.

- I nie wszedł do twojej izby, pani? Czy pani Izabela spała, czy nie?

- Spała. Nic nie widziała. Sądziłam najpierw, że to sen, ale terazwiem, że nie śniłam, widziałam ducha Arnolda.

Znowu zaczęła szlochać. Walter chwycił ją za ramiona, silniepotrząsnął i zaczął mówić:- Mówię ci, pani, że to nie był duch! Duch zbliżyłby się również dociebie. Z całą pewnością pan Arnold nie wiedział o twoim powrocie, więcdo ciebie nie podszedł.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Katarzyna uspokoiła się natychmiast i popatrzyła na Waltera, jakbynagle zwariował.

- Chcę przez to powiedzieć, że duchy wiedzą wszystko, co się tyczyżyjących. Podszedłby do ciebie, pani. A poza tym, czemu miał na twarzymaskę?

- Sądzisz, że widziałam Arnolda?

- Trudno powiedzieć. Ale dzieją się dziwne rzeczy. Może Fortunatwidział się z panem Arnoldem i powiedział mu, że jego matka jestumierająca? Na łożu śmierci trąd nie jest już niebezpieczny. Może chciał jązobaczyć po raz ostatni. Do ciebie nie podszedł, bo nie wiedział, żewróciłaś. Przecież Fortunat o tym nie wiedział.

- No, to gdzie jest teraz? Co się tutaj stało? Skąd te ruiny, ta cisza?

- Nie wiem - odpowiedział zamyślony Walter - ale spróbuję siędowiedzieć. Może Fortunat mógłby nam powiedzieć, gdzie jest panArnold, może mógłby również wyjaśnić nam, co stało się z Morganą iRolandem.

Powoli odciągnął ją od ruin. Katarzyna szła za nim jak wystraszonedziecko i spoglądała z nadzieją w oczach.

- Naprawdę wierzysz w to, co mówisz?

- Czy kiedykolwiek mówiłem coś innego, niż myślałem? Szczególnietobie, pani?

Bliska łez, uśmiechnęła się do niego, a Normandczyk poczuł, żeogarnia go wzruszenie. Był jej bardzo oddany i nie pragnął niczego innego,jak tylko widzieć ją szczęśliwą. Niestety. Wydawało się, że los uwziął sięna nią, a za chwilę słabości, o którą się oskarżała, czekało ją tyle łezzarówno teraz, jak i w przyszłości!

- Nie rób mi zbyt wiele nadziei - szepnęła błagalnie - jeśli nie chceszmojej śmierci.

- Musisz być silna. Spróbujemy się czegoś dowiedzieć. Jedźmy stąd iposzukajmy kogoś, kto potrafi nam powiedzieć, co się tutaj stało.

Wsiedli na konie i opuszczając wymarłą dolinę, skierowali się wstronę siedlisk ludzkich, w stronę czystego nieba. Teraz jako pierwszyjechał Walter, szukając śladów życia w tym opustoszałym miejscu.

Katarzyna jechała za nim z opuszczoną głową, usiłując jakośuporządkować myśli, w których równe miejsce zajmowały nadzieja ismutek. Nagle wszystko to, co do tej pory było dla niej ważne, przestałoistnieć. Liczyła się tylko jedna sprawa, chciała się dowiedzieć, czy Arnoldżyje. Nie zaznałaby już chwili spokoju, gdyby się tego nie dowiedziała.

Kiedy wyjechali z ciemnego lasu, Walter wspiął się w strzemionach iwyciągnął rękę w kierunku południowym.

- Popatrz, pani. Widzę dym i lepiankę na tym wzgórzu. Stamtąd zpewnością widać dachy przytułku dla trędowatych. To znaczy było widać!

Małą, skromną chatkę pokrywała wyblakła strzecha. Aby nieprzestraszyć mieszkańców, Katarzyna i Walter przywiązali wierzchowcedo drzewa i wspięli się stromą ścieżką, która wiodła aż do wrót. Odgłos ichkroków wywołał na próg starą zgarbioną wieśniaczkę w żółtym czepcu. Wjednej ręce trzymała kądziel, a drugą wspierała się na kiju, jednak oczy,które podniosła na przybyłych, były młode i przenikliwe: dwa bławatki wzwiędłej, usianej zmarszczkami twarzy.

- Nie bój się, dobra kobieto - powiedział Walter najłagodniej, jaktylko umiał. - Nie uczynimy ci krzywdy. Chcemy cię tylko o coś zapytać.

- Wejdźcie, łaskawi panowie, czym chata bogata.

- Nie chcemy ci przeszkadzać - powiedziała Katarzyna - i mamymało czasu.

Tak mówiąc, odwróciła się i spoglądała na krajobraz rozpościerającysię u jej stóp. Rzeczywiście, poza ciemną linią drzew widać było ruinyleprozorium. Wskazała je ruchem dłoni.

- Czy wiesz, co tam się wydarzyło?

Na twarzy starej kobiety pojawił się strach, przeżegnała się parę razyi coś wymruczała, a potem rzekła:- To przeklęte miejsce. . Nie wolno o nim mówić, bo przynosinieszczęście.

- To zależy - powiedziała Katarzyna, wyciągając z sakiewki sztukęzłota i wsuwając ją w pomarszczoną dłoń starej kobiety. - Mów, co wiesz,dobra kobieto, a dostaniesz jeszcze jedną.

Staruszka spojrzała z niedowierzaniem i nagryzła monetę, abyupewnić się, czy jest prawdziwa.

- Złoto! - powiedziała. - Ładniutkie i dobre złoto. Już dawno takiegonie widziałam. Co chcesz wiedzieć, młodzieńcze?

- Kiedy spłonął przytułek dla trędowatych?

Pomimo otrzymanego złota staruszka odwróciła głowę z wyraźnąniechęcią. Zawahała się, zacisnęła pomarszczoną rękę na złotej monecie ipodjęła decyzję.

- Czwartkowej nocy trędowaci zupełnie oszaleli. Dzień wcześniejzmarł od ukąszenia żmii mnich, który się nimi opiekował. Przez cały dzieńsłyszałam, jak płakali, wyli jak potępieńcy! Góry od tego drżały. Jakbynagle otworzyły się czeluści piekieł. Ludzie z wioski się wystraszyli.

Myśleli, że trędowaci wyjdą i ich zaatakują. Pobiegli więc do Carlat prosićo pomoc. Wtedy przybyli zbrojni...

Przestała mówić, rzucając na ruiny wystraszone spojrzenie. Znowusię przeżegnała.

- I co było dalej? - zapytała Katarzyna, oddychając z trudem.

- Przybyli nocą - staruszka ciągnęła opowieść słabnącym głosem. Trędowaci nadal zawodzili z rozpaczy... Ale później.. było jeszcze gorzej!

Katarzyna czuła, że robi się jej słabo. Usiadła na stojącej przy chatceławeczce i otarła rękawem spływający z czoła pot.

- Kończ.. na litość!

- Ci żołdacy to byli prawdziwi barbarzyńcy - powiedziała staragwałtownie. - Zabarykadowali bramę. . a potem podłożyli ogień.

Odpowiedział jej podwójny okrzyk przerażenia. Jak gromemuderzona, Katarzyna wsparła się o ścianę.

- Arnold! - wyjąkała. - Mój Boże!

Stara nabrała rozpędu, mówiła dalej jakby ze złością.

- Żołdacy byli pijani, bo ludzie z wioski nie szczędzili im napitku,aby mieli odwagę udać się do trędowatych. Wrzeszczeli, że trzebazniszczyć to gniazdo potępieńców, że dolina musi zostać oczyszczona. Opółnocy nie było już słychać krzyków, tylko trzask ognia.

Zamilkła i był ku temu najwyższy czas. Katarzyna zasłabła. Walterpochylił się nad nią i ujął ją pod ramię.

- Idziemy - rzekł łagodnie. - Musimy jechać!...

Ale ona pozostawała nieruchoma, jakby nieobecna. Stara patrzyła nanią z zaciekawieniem.

- Młody panicz bardzo cierpi. Czy znał któregoś z tychnieszczęśników?

- To nie panicz, to kobieta - odpowiedział krótko Walter. - Tak, znałajednego z nich.

Katarzyna nic już nie słyszała. Siedziała jak skamieniała, a w głowiekołatała jej tylko jedna myśl.

- Nie żyje! Zabili go!

Zapomniała o wszystkim, co mówił Walter, oczami wyobraźniwidziała tylko płonący nocą stos. Bolało ją serce, jakby stalowe szponyusiłowały je wyrwać z jej piersi.

Stara weszła chyłkiem do chałupy i wyniosła z niej kubek.

- Proszę, szlachetna pani, napij się ziołowego wina. To ci dobrzezrobi.

Katarzyna wypiła i poczuła się lepiej, więc chciała wstać, alestaruszka zaproponowała:- Możecie się tutaj przespać. Zbliża się noc, a drogi nie są pewne.

Jeśli nikt na was nie czeka, zostańcie do rana... Nie ma tutaj wygód... aleofiarowuję gościnę z całego serca.

Walter popatrzył na bladą twarz z trudem utrzymującej się na nogachKatarzyny. Była zbyt słaba, aby wracać tej nocy do Montsalvy.

- Zostajemy - powiedział. - Bardzo dziękujemy za gościnę.

Przez całą noc Walter czuwał u wezgłowia słomianego materaca, naktórym Katarzyna na próżno szukała snu. Przez całą noc usiłował tchnąćnadzieję w duszę młodej kobiety. Powtarzał ciągle to samo. To nie duchawidziała Katarzyna. Z pewnością był to Arnold, któremu udało się ujść zpożaru przy pomocy Fortunata... i obaj mężczyźni musieli uciec, zabierająckonie. Nie chciała jednak mu wierzyć. Dlaczego Arnold miałby uciekać zMontsalvy? Tam przynajmniej znalazłby schronienie u Saturnina, który pomimo strachu przed trądem - na pewno byłby go przyjął... Nie,odpowiadał na to Walter, z pewnością obawiał się, że może zarazić swychbliskich. Zbliżył się do matki tylko dlatego, iż wiedział, że jest umierająca.

Fortunat zawiózł go może do innego leprozorium. Podobno w okolicachConques jest jeszcze jedno.

- Nie rozpaczaj, pani Katarzyno... Pojedziemy do Montsalvy, a zakilka dni powróci Fortunat. Wierz mi.

- Bardzo chciałabym ci wierzyć - westchnęła Katarzyna - ale brak miodwagi. Rozczarowałam się już tyle razy.

- Wiem. Jednak upór i odwaga pozwalają zwalczyć przeciwności.

Któregoś dnia, pani Katarzyno, i do ciebie los się uśmiechnie.

- Nie, nie mów nic więcej. Spróbuję być rozsądna... Spróbuję ciwierzyć...

Ale to jej się nie udawało. Wstający dzień zastał ją wyczerpaną izrozpaczoną. Podziękowała gorąco wieśniaczce za gościnę, a następnie wraniącym jej oczy i serce blasku słońca wyruszyła wraz z Walterem doMontsalvy.