Katarzyna nałożyła chłopięcy strój, który miała na sobie,opuszczając Angers. Lubiła wkładać męskie odzienie, w którym czuła sięswobodniej. Z nogami wygodnie ułożonymi w strzemionach, spoglądała namiasto, jakby widziała je po raz pierwszy. Odniosła w nim zwycięstwo,którego pragnęła, i jeszcze inne, nieoczekiwane - nad samą sobą. Chinonstało się jej bardzo drogie w momencie, kiedy je opuszczała.

Poczciwi ludzie zaczynali dzień. Ze wszystkich stron słychać byłotrzask odmykanych okiennic, otwierano sklepiki i stragany. Wczorajszasilna ulewa obmyła drobny bruk. Kiedy przybyli do wielkiegoskrzyżowania, Katarzyna dostrzegła w pobliżu studni kilkunastoletniądziewczynkę, która, siedząc na cembrowinie, wiązała bukiety róż. Te różebyły takie świeże... i przypominały Katarzynie inny bukiet, którywrzucono jej któregoś wieczoru przez okno w oberży imć Baranka.

Zatrzymała konia tuż obok kwiaciarki.

- Twoje róże są piękne. Sprzedaj mi jeden bukiet. Dziewczynkapodała jej najpiękniejszy.

- Należy się pięć centymów, szlachetny panie - powiedziała,kłaniając się z uśmiechem, ale zaraz poczerwieniała jak wiśnia, biorączłotą monetę, którą dostała w zamian za kwiaty, i wykrzyknęła radośnie: Och! Dziękuję, szlachetny panie!

Katarzyna ruszyła w dalszą drogę, kierując się w stronę mostufortecznego na rzece Vienne. Zanurzyła twarz w kwiatach i z zamkniętymioczami wdychała cudowny zapach. Tristan zaczął się śmiać.

- Długo już nie zobaczymy takich róż. W tej biednej Owernii nierosną wcale. Ich dom jest tutaj, w Turenii.

- Dlatego je kupiłam. Będą przywoływać tę słodką krainę nad Loarą ijeszcze inne wspomnienia... wspomnienia, które może odejdą, kiedy tekwiaty zwiędną.

Zbrojny oddział przekroczył most, pozdrawiany przez żołnierzy zestraży, którzy rozpoznali ludzi konetabla. Po drugiej stronie rzeki konieruszyły galopem. Katarzyna i jej eskorta zniknęli w tumanie kurzu.

Część trzecia

Droga świętego Jakuba

Rozdział czternasty

Ludzie z Montsalvy

Było już dobrze po dziesiątej wieczór i dawno zapadł zmrok, kiedyKatarzyna i Tristan Eremita wraz z eskortą zaczęli zbliżać się doMontsalvy, kresu wyczerpującej podróży. Słońce osuszyło drogi z błota,zamieniając je w kurz. Na szczęście dobra pogoda pozwalała na spanie podgołym niebem i długą jazdę. Wzięli dużo żywności na drogę, więc wzajazdach zatrzymywali się rzadko. W większości zresztą nie można byłonic dostać.

W miarę jak się zbliżali do celu, niecierpliwość Katarzyny zdawałasię rosnąć, a dobry humor całkiem ją opuścił. Niewiele mówiła igodzinami jechała z oczami utkwionymi gdzieś przed siebie, jakby gnał jągorączkowy pośpiech. Tristan obserwował ją z boku, nie ośmieliwszy sięzadawać pytań. Pędziła najszybciej, jak to było możliwe, wzdychając zezłością, kiedy trzeba było się zatrzymać. Ale konie potrzebowaływypoczynku.

Kiedy jednak przejechali przez Aurillac, Katarzyna kazała zwolnić,jakby obawiając się zbliżyć do tych gór, wśród których nadal biło serceArnolda. A kiedy oczom ich ukazały się, niczym ciemna korona, mury iwieże Montsalvy, zatrzymała konia i stała przez chwilę nieruchomo, ześciśniętym sercem, spoglądając na pejzaż, z którym nie miała czasu sięoswoić.

Zaniepokojony Tristan podjechał do niej.

- Co się z tobą dzieje, pani Katarzyno?

- Nie wiem... przyjacielu Tristanie, nagle poczułam strach!

- Strach przed czym?

- Nie wiem - powtórzyła. - Jakby jakieś... przeczucie.

Nigdy jeszcze nie czuła czegoś podobnego: dławiącego lęku przedtym, co czekało ją za tymi niemymi murami. Próbowała sobiewytłumaczyć, że nic się nie dzieje. Przecież tam był Michał, Sara, Walter.

Jednak nawet obraz synka nie odsunął tego uczucia. Zwróciła wzrok wstronę Tristana.

- Jedźmy - powiedziała w końcu. - Ludzie są zmęczeni.

- Ty również, pani - rzekł Flamandczyk. - W drogę!

O tej porze bramy były już zamknięte, więc Tristan wyciągnął zzapasa róg i zatrąbił trzy razy. Po chwili zza blanki wychylił się człowiek zlatarnią.

- Kto tam?

- Otwieraj - krzyknął Tristan. - Szlachetna pani Katarzyna deMontsalvy wraca do dworu. Otwieraj!

Strażnik wydał nieartykułowany dźwięk. Światło znikło, a w chwilępóźniej ciężka brama otworzyła się ze zgrzytem. Człowiek pojawił sięponownie i podszedł do koni, podnosząc latarnię.

- To rzeczywiście nasza pani - powiedział uradowany. - Niech Bógcię błogosławi, bo przybywasz w porę. Posłałem po zarządcę, abyprzywitał cię godnie.

Rzeczywiście, jedyną, wąską, uliczką grodu biegła kołysząca siępostać. Uradowana Katarzyna poznała starego Saturnina. Biegł tak szybko,jak pozwalały mu stare nogi i wykrzykiwał:- Pani Katarzyna! Powróciła pani Katarzyna! Powróciła nasza pani.

Dzięki ci Wszechmogący!

Był bardzo zdyszany. Wzruszona i lekko rozbawiona Katarzynachciała zeskoczyć z konia, aby go powitać, lecz on rzucił się w jej stronę.

- Zostań w siodle, pani. Stary Saturnin chce cię poprowadzić doopactwa, jak niegdyś prowadził cię do swego folwarku.

- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, Saturninie, i że jestem wMontsalvy.

- Zobacz, szlachetna pani, jak wszyscy cieszą się z twego powrotu.

Rzeczywiście, jakby za sprawą czarów, wszędzie otwierały się okna idrzwi, a z nich wychylały się postacie dzierżące w rękach łuczywa. Wjednej chwili uliczka rozświetliła się, a zgodny chór radosnych głosów jąłwykrzykiwać:- Wróciła nasza pani!

- Zazdroszczę ci - szepnął Tristan. - Takie powitanie musi cię bardzoradować.

- To prawda. Nie spodziewałam się tego, przyjacielu Tristanie.

Jestem taka szczęśliwa... Taka szczęśliwa!

Miała w oczach łzy. Sztywny z dumy Saturnin ujął konia za uzdę iprowadził powoli ulicą. Katarzyna przejechała wzdłuż dwóch szpalerówludzi; płonące łuczywa rozświetlały ich radosne twarze. Widać byłojedynie błyszczące oczy i otwarte usta, z których wydobywały się okrzykiradości.

- Czegóż się więc obawiasz, pani? - szepnął Tristan. - Wszyscy ciętutaj uwielbiają.

- Chyba tak. Nadal nie wiem, czego się bałam. To jest cudowne! Tojest...

Słowa zamarły na jej ustach. Zbliżyli się do otwartej bramy opactwa.

Katarzyna zobaczyła na progu olbrzymią postać Waltera. Spodziewała się,że też podbiegnie do niej, jak to zrobił Saturnin. Ale olbrzym ani drgnął.

Co więcej, skrzyżował ramiona, jakby broniąc przejścia. Jego twarz byłajak z granitu. Nie malował się na niej ani cień uśmiechu. Katarzynazadrżała, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się z lodowatym spojrzeniem jegooczu.

Zsiadła z konia przy pomocy Saturnina i podeszła do Normandczyka.

Patrzył na nią, nie czyniąc najmniejszego ruchu, nie robiąc w jej stronęnajmniejszego kroku. Próbowała się uśmiechnąć.

- Walterze! - krzyknęła. - Cieszę się, że cię widzę! Ale żadne słowopowitania nie wydobyło się z zaciśniętych ust. Zapytał sucho:- Czy przybywasz pani sama?

- Jak to? - spytała ze zdziwieniem.

- Pytam, czy jesteś, pani, sama? - powtórzył niewzruszenieNormandczyk. - Nie ma z tobą tego bawidamka, którego zamierzaszpoślubić? Z pewnością pozostał w tyle, abyś mogła wjechać do grodu.

Katarzyna poczerwieniała gwałtownie, trochę z upokorzenia, atrochę ze złości. Bezczelność Waltera nieco ją zmieszała. Ośmielał sięatakować ją gwałtownie przed wszystkimi. Nie chciała stracić twarzy,musiała więc działać. Podeszła zdecydowanym krokiem w stronę bramy.

- Z drogi! - powiedziała chłodno. - Kto ci pozwolił zadawać mipytania?

Walter ani drgnął. Jego olbrzymia sylwetka nadal zagradzałaprzejście. Tristan zmarszczył brwi, podniósł rękę do miecza. AleKatarzyna powstrzymała go szybkim gestem.

- Zostaw, przyjacielu Tristanie. To moja sprawa. No, no - rozkazałatwardo - daj mi przejść! Czy to tak wita się panią powracającą do domu?

- To nie jest twój dom, to dom opata. A ty, Katarzyno, czy jesteśjeszcze tego godna, aby być tutaj panią?

- Cóż za zarozumiałość! - wykrzyknęła wyprowadzona z równowagi.

- Czy to przed tobą mam się tłumaczyć? Chcę zobaczyć moją teściową.

Walter odsunął się z niechęcią. Katarzyna przeszła sztywno obokniego i weszła na dziedziniec opactwa. Wtedy on rzucił chłodno:- Śpiesz się, pani! Ona już długo nie pożyje.

Katarzyna zatrzymała się gwałtownie. Przez chwilę stałanieruchomo, a następnie odwróciła w stronę Normandczyka wystraszonespojrzenie.

- Jak to? - wyjąkała. - Co powiedziałeś?

- Że umiera. Ale chyba nie przeszkadza ci to specjalnie. Znikniejeszcze jedna kłopotliwa więź.

- Nie wiem, kim jesteś, przyjacielu - rzucił z wściekłością Tristan ale twoje zachowanie jest dość szczególne. Czemu zachowujesz się takniegrzecznie wobec swojej pani?

- A ty kim jesteś, panie? - zapytał pogardliwie Walter.

- Tristan Eremita, koniuszy Jego Wysokości konetabla, zobowiązanyprzez króla do przywiezienia księżnej de Montsalvy do domu i doprzypilnowania, aby nie spotkało jej nic złego. Czy jesteś zadowolony?

Walter potwierdził ruchem głowy. Wyrwał pochodnię płonącą podsklepieniem i poprowadził podróżnych w stronę domu gościnnegoopactwa. Po ruchu, jaki panował w wiosce, cisza w klasztorze byłazaskakująca. Mnisi spali już w celach, opata nie było widać. Paliło siętylko kilka świeczek. Na progu nie było nikogo i Katarzyna schwyciłaWaltera za ramię.

- Co z Sarą? Czy ona tutaj jest? Popatrzył na nią zdumiony.

- Dlaczego miałaby tutaj być? Nigdy cię nie opuszczała...

- A jednak mnie opuściła - powiedziała Katarzyna ponuro. Zamierzała wrócić do Montsalvy. Nie wiem nic ponad to, że nie spotkałamjej na drodze.