Kiedy podeszli do wnęki okiennej, Bernard przystanął i poważnymgłosem zapytał:- Gdzie on jest? Co się z nim stało? Zbladła i spojrzała na niego zprzestrachem.

- Arnold? Ależ... czy nie wiesz, panie? Jego już nie ma.

- Nie wierzę w to ani trochę - odrzekł. - W Carlat wydarzyło się coś,czego nie rozumiem. Hugo Kennedy, z którym się spotkałem, milczy jakryba. Każdy przysięga, że Arnold nie żyje, ale ja jestem pewien czegośzupełnie przeciwnego. Powiedz mi prawdę, Katarzyno, mam prawo wiedzieć.

Potrząsnęła głową ze smutkiem, odsuwając machinalnie czarnywelon.

- To prawda, Bernardzie, prawda gorsza od śmierci i dlategochciałabym, abyś nie stawiał pytań. Jest tak straszna! Wiesz przecież,panie, że dla całego świata mój małżonek nie żyje.

- Dla całego świata, ale nie dla mnie, Katarzyno. Jestem w podobnejjak ty sytuacji. Dopiero od kilku dni zostałem na nowo przyjęty na dwór.

Do niedawna walczyłem na północ od Sekwany w towarzystwie La Hire'ai Xaintrailles'a. Oni również nie wierzą w niewytłumaczalną śmierć Montsalvy'ego.

- Jak to się dzieje, że nie ma ich tutaj - zapytała Katarzyna, starającsię zmienić temat. - Chciałabym się z nimi spotkać.

Ale książę de Pardiac nie zamierzał odstąpić od tematu.

Odpowiedział krótko:- Walczyli przeciw Robertowi Willoughby nad rzeką Oise. Gdybymnie był z nimi, wróciłbym do Carlat. To moje włości, pamiętaj o tym, pani,i potrafiłbym wyrwać prawdę od tych z zamku, nawet gdybym musiałuciec się do tortur.

- Tortury! Tortury! Czy wszyscy musicie się posługiwać tą strasznąmetodą? - odpowiedziała Katarzyna z drżeniem.

- Metody są, jakie są - odpowiedział spokojnie - liczy się wynik.

Mów, Katarzyno, wiesz, że wcześniej czy później i tak się dowiem. Daję cisłowo szlachcica, że twój sekret będzie dobrze strzeżony. Wiesz przecież,pani, że nie pytam przez próżną ciekawość.

Patrzyła na niego przez chwilę. Jakże mogłaby wątpić w szczerośćjego słów po tym wszystkim, co dla nich zrobił? Zrobiła pełen rezygnacjiruch.

- Powiem ci, panie.

W krótkich słowach opowiedziała Bernardowi straszną prawdę natemat Arnolda. A kiedy zamilkła, książę gaskoński był trupio blady.

Brzegiem brokatowego rękawa starł spływający po twarzy pot. Naglepoczerwieniał ze złości i rzucił na młodą kobietę wściekłe spojrzenie.

- A ty, pani, zostawiłaś go w tym wiejskim lazarecie pośródpospólstwa, aby powoli konał? Jego, najbardziej godnego z naswszystkich?

- Cóż mogłam zrobić? - wykrzyknęła Katarzyna z rozdrażnieniem. Byłam sama przeciw całemu garnizonowi, przeciw całej wiosce... Tak byćmusiało. On sam tego chciał. Zapominasz, że nie mieliśmy już nic,żadnego innego schronienia oprócz Carlat, które zawdzięczaliśmy tobie?

Bernard d'Armagnac odwrócił głowę, wzruszył ramionami, a następnieobrzucił Katarzynę niepewnym spojrzeniem.

- To prawda. Wybacz mi, pani... ale on tam nie może zostać. Czy niedałoby się umieścić go w jakimś ustronnym zamku i dać mu do dyspozycjikilku oddanych służących?

- Któż odważyłby się służyć choremu na trąd? - szepnęła Katarzyna.

- Ale może dałoby się coś załatwić. Tylko gdzie? On nie chce się zbytoddalać od Montsalvy.

- Coś wymyślę i dam ci znać, pani. Boże Wszechmogący, nie mogęznieść myśli, że on się teraz znajduje w takim miejscu.

Katarzynie łzy napłynęły do oczu.

- A ja? Czy sądzisz, że mogę to znieść? Od miesięcy ta myśl mnieprześladuje. Gdybym nie miała syna, pojechałabym z nim, niezostawiłabym go samego. Cóż znaczyłoby umrzeć na tę straszną chorobę,gdybym była razem z nim? Ale mam Michała... i Arnold mnie odepchnął.

Miałam zadanie do wykonania, ale to już zrobione.

Kadet Bernard popatrzył na nią z zainteresowaniem, zagryzająccienkie wargi.

- Więc co teraz będziesz robiła, pani?

Nim zdążyła odpowiedzieć, wysoka postać odziana w błękitny strójstanęła obok nich, a ostry głos zapytał:- Czyżbyś wywołał łzy u pani de Montsalvy, książę panie? W tychoczach są łzy.

- Widzę, że masz dobry wzrok, panie - odpowiedział wyniośleBernard, niezadowolony, że im przeszkodzono. - Mogę zapytać, co cię toobchodzi?

O ile wtargnięcie pana de Brezego zaskoczyło Bernardad'Armagnaca, o tyle ton Bernarda wydał się nie podobać panuandegaweńskiemu.

- Żaden z przyjaciół pani Katarzyny nie lubi oglądać smutku na jejtwarzy.

- Takim przyjacielem jak ja, ty nigdy nie będziesz, panie de Breze, aco więcej, jestem przyjacielem jej małżonka.

- Byłeś, panie - sprostował Breze. - Czyż nie wiesz, że szlachetnyArnold de Montsalvy odszedł w chwale?

- Twoja postawa, panie, pełna troski o.. wdowę pozwalaprzypuszczać, że cię to wcale nie martwi. Co do mnie...

Katarzyna, przestraszona wiszącą w powietrzu kłótnią, wtrąciła:- Panowie! Proszę! Nie chcecie chyba uczcić mego powrotu do łasksprzeczką? Co na to powie król, co powiedzą królowe?

Agresywna postawa Bernarda zdziwiła ją. Wiedziała jednak, że oddawna istniała rywalizacja między panami z północy i południa. Ci dwaj zpewnością nienawidzili się, a ona stanowiła jedynie pretekst. Obydwajmężczyźni zamilkli, lecz spojrzenia, jakie wymienili, świadczyły o ichwściekłości. Katarzyna zrozumiała, iż płoną chęcią kontynuowania zwady,i wiedziała, że nie powstrzyma ich na długo. Odruchowo zaczęła szukaćwokół siebie pomocy i dostrzegła Tristana Eremitę trzymającego sięskromnie na uboczu. Dała mu wzrokiem znak, więc nadbiegł uśmiechniętyi uprzejmy.

- Królowa Jolanta szuka cię, pani Katarzyno. Czy mogę cię do niejzaprowadzić?

Piotr de Breze chciał jednak zachować Katarzynę dla siebie.

Uśmiechnął się więc chłodno do Tristana.

- Sam ją odprowadzę - rzekł żywo.

Słysząc to, Kadet Bernard otworzył usta, a zasmucona Katarzynazrozumiała, że wszystko zacznie się od nowa. Umierała z chęciporozmawiania z Piotrem. Wracał z Montsalvy, musiał mieć wiele rzeczydo opowiedzenia. Ale jak ukryć się wraz z nim przed nieufnymspojrzeniem Kadeta Bernarda, który zdawał się uważać za obrońcę prawArnolda? Na szczęście, dokładnie w tej chwili zbliżył się do nich wielkimistrz ceremonii.

- Życzeniem naszego pana jest, abyś spożyła wieczerzę przy jegostole, pani. Pozwól więc, że cię tam zaprowadzę.

Z piersi Katarzyny wydobyło się westchnienie ulgi. Skierowała wstronę księcia pełen wdzięczności uśmiech i przyjmując dłoń podaną przezstarego szlachcica, pożegnała krótko obu przeciwników, kierując się dosali bankietowej.

Królewska wieczerza była dla Katarzyny wielkim triumfem, azarazem próbą. Triumfem, bo siedząc po prawicy królowej Marii, była wcentrum zainteresowania. Pośród tych jasnych atłasów i tych mlecznychciał podkreślonych głęboko wyciętymi dekoltami, kaftanów haftowanychw kwiaty, jej uroda otulona czarnym, surowym strojem lśniła niczymzłowrogi diament połyskujący wśród klejnotów Garina. Król spoglądał nanią nieustannie. Kazał jej podawać jadło ze swoich półmisków, a królewskipodczaszy nalewał jej to samo wino, które pił król, wino z Andegawenii,które lubił najbardziej. Ale była to też ciężka próba, gdyż widziała złespojrzenia, jakie wymieniali siedzący blisko Bernard d'Armagnac i Piotr deBreze. Radość Katarzyny psuła obawa, że nawet obecność króla niepowściągnie ich gniewu. Wydawało się jej, że siedzi na beczce prochu,toteż ucieszyła się z zakończenia wieczerzy i powrotu wszystkich doWielkiej Sali, gdzie zaczęły się tańce. Żałoba zwalniała ją z dalszegouczestnictwa w zabawie, zwróciła się więc do królowej Marii i królowejJolanty z prośbą, by pozwoliły jej odejść, na co zgodziły się bez słowa.

Dwaj służący z pochodniami odprowadzili ją do nowego miejscazamieszkania. Opuściła salę z wysoko podniesioną głową, odprowadzonaspojrzeniami pełnymi podziwu.

Komnata, którą jej przydzielono, znajdowała się w wieżySkarbniczej; Sara czekała już tam na nią z całym majdanem. Stroskanamina Katarzyny zaniepokoiła Cygankę.

- Byłaś królową dzisiejszego wieczoru, czemu więc przypisać tenniepokój na twarzy?

Opowiedziała Sarze o wszystkim, wyjawiając, że miała wielkąochotę porozmawiać przez chwilę z Piotrem i że książę d'Armagnacprzeszkodził jej w tym.

- Chciałabym się przecież dowiedzieć, jak czuje się mój syn! wykrzyknęła. - Nie sądziłam, że to może być powodem do pojedynku.

- Są chwile, kiedy nie zastanawiasz się zbytnio - stwierdziła Sara. Sądzisz, że książę de Pardiac jest głupi? Dlaczego tak wielki pan jak deBreze jechał dzień i noc, aby przywieźć stary, pożółkły pergamin?

Wystarczyłoby przecież wysłać któregoś z jeźdźców królewskich zrozkazem kanclerza. Ta wyprawa to wyznanie miłości, podobnie jak teczarno-białe wstęgi, które młody de Breze obnosi wszędzie z taką dumą,jakby nosił sam wizerunek Pana Boga.

- Cóż z tego? - zaprotestowała niezadowolona Katarzyna. - Jeślinawet Piotr głosi się moim rycerzem i afiszuje swoją miłość, nie wiem, coto mogłoby obchodzić pana Bernarda d'Armagnaca. Fakt, iż jest kuzynemkróla, nie daje mu prawa do wtrącania się w sprawy innych.

Oczy spoglądającej na Katarzynę Sary zwęziły się.

- To nie kuzyn króla miesza się do twoich spraw. To przyjacieltwojego małżonka z lat dziecięcych. Już raz cię ostrzegałam przedskłonnościami młodego de Brezego. Teraz robisz się niewdzięczna. Niezarzucałaś Kadetowi Bernardowi, że miesza się do nie swoich spraw, kiedyzgasił stos pod tobą i Montsalvym, kiedy dał ci Carlat na siedzibę.

Przypomnij sobie, jak wielka przyjaźń łączy go z panem Arnoldem. Tenczłowiek nie zgodzi się nigdy, abyś należała do innego. Ma instynkt psa,który pod nieobecność pana strzeże jego własności. Należysz do jegoprzyjaciela i każdy musi o tym pamiętać.

- Jeśli taka jest moja wola, nikt inny nie ma nic do powiedzenia przerwała Katarzyna.