Gdy drzwi się otworzyły, zgromadzony tam wytworny, barwny tłumzamilkł. W pobliżu kominka Katarzyna dostrzegła wysoki królewski tron,osłonięty błękitno-złotym baldachimem. Siedział na nim król, a KarolAndegaweński stał obok, tryskający młodością, w stroju ze złocistego sukna. W jednej z wnęk okiennych zobaczyła królową w otoczeniu dwórek,lecz wzrok jej spoczął na starszym mężczyźnie, który stał przy wejściu dosali i który ruszył w jej kierunku, wspierając się na białej lasce: był toksiążę de Vendome, wielki mistrz królewskiej ceremonii.

Ukłonił się przed nią i podał ramię, chcąc podprowadzić do tronu,gdy nagle między grupkami pochylonych panów i pań przecisnęła sięszybko kobieca postać w żałobie. Przepełniona wzruszeniem Katarzynarozpoznała królową Jolantę. Ta zwróciła się uprzejmie do kłaniającego sięLionela de Vendome'a:- Jeśli pozwolisz, mój kuzynie, ja zaprowadzę panią de Montsalvy dokróla - powiedziała.

- Protokół milknie, kiedy rozkazuje królowa - odpowiedział wielkimistrz z uśmiechem.

Jolanta wyciągnęła rękę do pochylonej w ukłonie Katarzyny:- Chodź, moja przyjaciółko.

Ramię w ramię, wśród głębokiej ciszy, obie kobiety przeszły przezdługą salę; jedna okazała i piękna z koroną na ciemnych warkoczach,druga olśniewająca urodą pomimo surowości żałobnego stroju. Obie byływ czerni, lecz strój Jolanty wykonany był z aksamitu i atlasu, podczas gdyKatarzyna miała na sobie suknię z delikatnej wełny, a jej jasną głowęprzysłaniał żałobny welon. W miarę jak zbliżały się do tronu, Katarzynabladła, a powaga chwili ściskała jej serce. Szczupła postać króla w stroju zciemnoniebieskiego aksamitu delikatnie haftowanego złotem stawała sięcoraz większa i Katarzyna pomyślała z bólem, że ta przyjacielska dłoń,która ją wiedzie, winna należeć do Arnolda. Przeszliby razem pośrodkutriumfalnego szpaleru, bez tego szarpiącego bólu i z pewnością nie wstrojach żałobnych. I właśnie jemu, swojej utraconej miłości, dedykowałatę chwilę.

Znowu stanął jej przed oczami obraz męża, powalonego niczymuderzony piorunem dąb na zgliszczach domostwa zrujnowanego ispalonego na rozkaz tego króla, który tu na nią czekał. Wydawało jej się,że słyszy jeszcze rozpaczliwy szloch tego najdzielniejszego ze wszystkichmężczyzn, i musiała zamknąć oczy, aby powstrzymać łzy.

Kiedy tak szły, panowie i szlachetne damy kłaniali się i przyklękali,a hołd składany królowej rozciągał się również na jej towarzyszkę.

Widziała, jak książęta krwi schylają głowy, a kiedy podeszły do stóp tronu,król wstał. Jego brązowe oczy popatrzyły na nią z uwagą. Katarzynapoczuła, że się rumieni. Mimo że natura nie była dla Karola VII zbytszczodra, z jego wątłej sylwetki i brzydkiej twarzy emanował majestat. Byłprzecież królem, tym królem, dla którego, nosząc nazwisko Montsalvy,ofiarowuje się krew, życie i majątek. Nie spuszczając wzroku z suwerena,Katarzyna zgięła wolno kolana, podczas gdy dał się słyszeć głos królowejJolanty:- Panie mój i synu - powiedziała. - Zechciej przyjąć w swej dobrociKatarzynę, księżnę de Montsalvy, panią Lasu Kasztanowego, któraprzybyła prosić cię o pomoc i naprawę szkód oraz strasznych cierpień,jakich doznała z rąk byłego wielkiego szambelana.

- Panie - dodała Katarzyna gorąco - proszę o sprawiedliwość nie dlasiebie, lecz dla mego małżonka, umarłego w rozpaczy, dla Arnolda deMontsalvy'ego, który zawsze wiernie ci służył. Jestem tylko jego żoną.

Król uśmiechnął się, zszedł do młodej kobiety, ujął ją za ręce ipomógł wstać.

- Pani - powiedział łagodnie - to raczej król powinien znajdować sięu twoich stóp, aby prosić o wybaczenie. Wiem o wszystkichnieszczęściach, jakie stały się udziałem najwierniejszego z moichkapitanów, wstydzę się tego i odczuwam wielki ból. To dla mnie terazbardzo ważne, aby życie pani i jej syna powróciło do normy, żeby zamekw Montsalvy odzyskał swą dawną świetność. Niech przyjdzie naszkanclerz!

Mieniący się tłum rozstąpił się ponownie, aby przepuścić Regnaultade Chartres, arcybiskupa Reims i wielkiego kanclerza Francji. Katarzyna zpewnym zdziwieniem patrzyła na wchodzącego prałata, który byłśmiertelnym wrogiem Joanny d'Arc, a teraz bez wątpienia przez ostrożnośćopuścił obóz pana de La Tremoille'a. Odczuwała do niego instynktownąniechęć, być może z powodu jego wyniosłego spojrzenia i wyrachowanegowyrazu twarzy. Ale nagle zrobiło się jej gorąco. Kilka kroków zakanclerzem szedł człowiek w zakurzonym ubraniu i ze zmęczoną twarzą:był to Piotr de Breze. Uśmiechnął się do niej z daleka, a Katarzyna, idąc zapierwszym impulsem, odwzajemniła uśmiech. Ale nie było czasu na stawianie pytań. Karol VII zwrócił się do Regnaulta de Chartres:- Panie kanclerzu, czy masz to, po co pojechał do Montsalvy pan deBreze?

Za całą odpowiedź arcybiskup wyciągnął dłoń w stronę Piotra;młodzieniec podał mu zwinięty pergamin, brudny i pognieciony. Regnaultde Chartres rozwinął przedziurawiony w czterech rogach pergamin.

Katarzynie odpłynęła z twarzy krew. Poznała ten potargany, brudny,podziurawiony, na wpół starty dokument. Ten sam, który przybitoczterema strzałami na jeszcze dymiących ruinach Montsalvy. Był to edykt,który ogłaszał Arnolda de Montsalvy'ego zdrajcą króla i królestwa,wiarołomcą skazanym na wygnanie. Widziała, jak lekko drży w palcachkanclerza, podobnie jak powiewał na wieczornym wietrze w Montsalvy.

Następnie podszedł człowiek ubrany na czerwono, w którymKatarzyna rozpoznała kata, a za nim dwóch służących niosących naczyniez rozżarzonymi węglami. Zawładnął nią strach, dusiła nieopanowanatrwoga. Ta ponura czerwona postać przywoływała zbyt jeszcze bliskie istraszne wspomnienia. Oprawca nie skierował się jednak do nikogo zzebranych.

Regnault de Chartres podszedł z pergaminem. W ciszy dał sięsłyszeć jego głos:- My, Karol, siódmy tego imienia z łaski Boga Wszechmogącegokról Francji, rozkazujemy, aby edykt mówiący o zdradzie i skazujący nawygnanie potężnego i szlachetnego pana Arnolda, księcia Montsalvy, panaLasu Kasztanowego w kraju owerniackim, jak również jego potomków,został na zawsze unieważniony. Rozkazujemy, aby ten edykt został uznanyza fałszywy, kłamliwy i zdradziecki i aby jako taki został zniszczonydzisiaj na naszych oczach.

Kanclerz wydobył z kieszeni parę nożyc, przeciął czerwoną,zniszczoną wstęgę podtrzymującą Wielką Pieczęć Francji i podał jąkrólowi, ucałowawszy wcześniej z szacunkiem. Następnie wręczyłpergamin katu. Ten chwycił go obcęgami i zanurzył w naczyniu z żarem.

Delikatna materia skręciła się, jakby tkwiło w niej życie, a potemsczerniała i spłonęła, wydając nieprzyjemny zapach, ale dopóki palił sięjeszcze najmniejszy kawałek, Katarzyna nie spuściła z niego wzroku.

Kiedy pergamin spłonął całkowicie, podniosła głowę i napotkała wzrokkróla, który uśmiechnął się do niej.

- Twoje miejsce jest przy nas, Katarzyno de Montsalvy, woczekiwaniu, aż twój syn dorośnie, aby móc nam służyć. Witaj w tymzamku, gdzie zamieszkasz od dzisiaj. Jutro nasz kanclerz da ci dokumentypotwierdzające całkowity zwrot dóbr i włości, a skarbnik wypłaci ci wzłocie należne odszkodowanie za wyrządzone krzywdy. Niestety, złotowszystkiego nie naprawi i król bardzo tego żałuje.

- Panie - szepnęła wzruszonym głosem - jeśli taka jest wola Boga,ród Montsalvych nadal ci będzie służyć, jak to czynił zawsze. Dziękuję, żepozwalasz im czynić to nadal.

- Idź teraz, pani, pokłonić się swojej królowej. Czeka na ciebie.

Katarzyna odwróciła się w stronę Marii Andegaweńskiej stojącej oparę kroków dalej wśród dam dworu, które uśmiechały się serdecznie.

Uklękła u stóp tej brzydkiej i dobrej kobiety, niepozornej z wyglądu, lecznieumiejącej czynić zła. Maria przyjęła powracającą z otwartymiramionami.

- Moja droga Katarzyno - powiedziała, całując ją. - Jestemszczęśliwa, że cię widzę! Mam nadzieję, że zajmiesz miejsce wśród damdworu.

- Tylko na krótki czas, pani... bo muszę wracać do mojego syna.

- Możesz go tutaj sprowadzić. Miejsce dla księżnej de Montsalvy,która do nas wraca!

Przyjęcie, jakie zgotowano Katarzynie, było bardzo miłe. Znała jużkilka dam dworu i z radością odnalazła miłą Annę de Bueil, panią naChaumont, którą spotkała w Angers. Odnalazła też Joannę du Mesnil,którą poznała, kiedy tamta była damą dworu w Bourges, jak również paniąde Brosset, ale nie znała ani pani de La Roche-Guyon, ani księżniczkiJoanny Orleańskiej, córki odwiecznego więźnia Londynu. Zdziwiła się, żenie widzi Małgorzaty de Culan, która była jej przyjaciółką, i poczułasmutek, dowiedziawszy się, że dziewczyna wybrała służbę Bogu. Ale wobecnej szczęśliwej chwili, kiedy odnalazła swoje prawdziwe miejsce, nicnie mogło prawdziwie jej zasmucić. Była jak kamień wyrwany z muruprzez silny huragan, który murarz osadził znowu na swoim miejscu pośródjemu podobnych. Przyjemnie było ponownie zobaczyć miłe, uśmiechniętetwarze, usłyszeć życzliwe słowa po tylu smutnych dniach!

Kilku mężczyzn spragnionych kontaktu z bohaterką dnia podeszło dogrupki kobiet. Oszołomiona zobaczyła, że podchodzą do niej: pięknyksiążę d'Alencon, bastard Orleanu, Jan de Dunois, który kiedyś uratował jąod tortur, marszałek de La Fayette i wielu innych. Nie wiedziała, komuodpowiedzieć, do kogo się uśmiechnąć, a jednocześnie szukała wśródmężczyzn Piotra, który wrócił z Owernii, więc chciała z nim porozmawiać.

Nagle jakiś głos z gaskońskim akcentem zadźwięczał radośnie zaplecami i kazał jej się odwrócić. - Mówiłem, że zobaczymy się na dworze króla Karola. Czyuśmiechniesz się także do starego przyjaciela?

Wyciągnęła do nowo przybyłego obie ręce, walcząc z chęciąrzucenia mu się na szyję.

- Kadet Bernard! - rzekła serdecznie. - Cieszę się, że cię widzę,panie. Nie zapomniałeś o mnie?

- Nigdy nie zapominam o przyjaciołach - odpowiedział Bernardd'Armagnac - szczególnie, jeśli noszą takie nazwisko. Pozwól, pani.

Ujął ją za ramię i odprowadził na bok. Nie przeszkadzano im. Grupkitworzyły się wokół króla i królowej, życie dworskie toczyło się dalej woczekiwaniu na sygnał do wieczerzy. Idąc obok niego, Katarzynaspoglądała na przypominającą fauna twarz księcia de Pardiaca. Brunatneoblicze o brązowych oczach i spiczastych uszach, przebiegłe i bystre,przypominało jej okrutne godziny w Montsalvy. Bernard uratował ją iArnolda od śmierci, ukrywając ich w Carlat. Bez niego Bóg jeden wie, coby się z nimi stało.