Nikt nie zauważył, że twarz Waltera na nowo posmutniała.

* * *

Daleko było jeszcze do południa, kiedy jeźdźcy dotarli do Jaleyrac.

Kiedy stanęli na obrzeżu leśnej gęstwiny, ich oczom ukazała się dolinaporośnięta żytem i gryką, a w samym jej środku leżało potężne opactwo zeskromnym miasteczkiem sprawiającym wrażenie niezwykle spokojnego.

Być może spowodowały to słabe promienie słońca, w których błyszczałnieskalanie biały śnieg, być może łagodny odgłos dzwonów, ale było wtym widoku coś niezwykłego. W dodatku mieszkańcy nie zabarykadowalisię jak w innych osadach, a nawet dało się zauważyć spory ruch na jedynejdrodze prowadzącej do przysadzistego klasztoru. Maclaren zatrzymałkonia, aby zrównać się z tym, na którym jechał brat Stefan. Siedzącokrakiem za chudym Szkotem, pulchny mnich zdawał się zadowolony zeswojego położenia.

- Co robią ci wszyscy ludzie? - spytał krótko Maclaren.

- Udają się do kościoła - odpowiedział duchowny. - W Jaleyrac czcisię prochy świętego Meena*, mnicha przybyłego ongiś w te strony z krajuGallów, którego bretońskie opactwo zostało obrabowane i spalone przezNormandczyków. Mnisi pouciekali na cztery strony świata, a święty Meenzajął się trędowatymi.

*Św. Meen - zmarły w 617 r. bretoński święty. To ostatnie słowo uderzyło Katarzynę prosto w serce. Nagle całapobladła i aby nie upaść, musiała wesprzeć się na ramieniu Maclarena.

- Trędowaci... - wyszeptała słabym głosem, który uwiązł jej wgardle.

Tłum nadciągający drogą miał w sobie coś przerażającego. Były toniewątpliwie istoty ludzkie, lecz trudno było odgadnąć, która z nich jestmężczyzną, a która kobietą. Opierając się na kulach w kształcie litery T lubna laskach, wlekli się po śniegu, ukazując swe poczerniałe członki lubkikuty rąk czy nóg. Widać było wśród nich twarze przetrawione przezwrzody i strupy. Okrutne człowieczeństwo jakby wydarte prosto z piekieł,które wśród jęków i śpiewania psalmów wyciągało do sanktuariumpożądliwe szyje i ręce. Odziani w szare habity mnisi, pochylając w ichstronę ogolone głowy, pomagali im wspinać się po drodze prowadzącej doświątyni.

Z drugiej strony osady nadciągała procesja złożona z mężczyznubranych w jednakowe popielate tuniki z naszytym na nich szkarłatnymsercem, z twarzami ukrytymi pod czerwonymi kapturami. Każdy z nichporuszał kołatką, która terkotała ponuro w czystym, zimowym powietrzu.

Tłum chorych rozstąpił się przed nimi z przerażeniem. Nagle te strzępyludzkich istnień zaczęły uciekać najszybciej, jak tylko mogły, w kierunkuklasztoru lub w stronę domów, aby nie zetknąć się z procesją nieczystych,sami będąc nieczyści. Widok ten ożywił zadawniony ból Katarzyny, którystał się znowu tak przeszywający jak pierwszego dnia. Ci nędznicy byliteraz światem jej męża, człowieka, którego nie potrafiła przestać kochać.

Zaniepokojona Sara zauważyła ból przeszywający twarz Katarzyny iłzy spływające po jej bladych policzkach. Cyganka spostrzegła też, że jejpani nie spuszcza oczu z wysokiego zakonnika i nagle zrozumiaładlaczego. Był to bowiem furtian z przytułku dla trędowatych w Calves.

Widać przywiódł tu swoich chorych, aby błagać świętego Meena o ichuzdrowienie. Nagle tok jej myśli został przerwany przez coś, na conieświadomie czekała od dłuższej chwili: rozpaczliwy krzyk Katarzyny.

- Arnoldzie! Arnoldzie! - rozległo się po dolinie.

Człowiek idący blisko brata furtiana, wysoki i szczupły, który z jakąśdziwną lekkością dźwigał na swych szerokich ramionach brzemięnieszczęścia, nie mógł być nikim innym jak Arnoldem de Montsalvym.

Bardziej dzięki swej miłości niż spojrzeniu Katarzyna rozpoznałamęża. I zanim skamieniała ze zgrozy Sara zdążyła ją powstrzymać,ześlizgnęła się na ziemię i unosząc w dłoni końce długiej sukni, ruszyłabiegiem po śniegu. Walter i brat Stefan rzucili się za nią. Normandczykdzięki swoim długim nogom wkrótce wyprzedził mnicha, lecz Katarzyny,unoszonej siłą uczucia, nie udało mu się dogonić. Nic nie mogłopowstrzymać jej szaleńczego pędu, ani głęboki śnieg, ani wyboista droga.

Niemal frunęła w powietrzu, a za nią łopotał na wietrze czarny woal.

Kierowała nią tylko jedna uparta myśl: zobaczyć go, pomówić z nim!

Szczęście silne jak górski strumień owładnęło jej duszą.

Radość Katarzyny przeraziła Waltera, gdyż wiedział, że nie możeona trwać długo. Co zobaczą jej oczy, kiedy Arnold odsłoni twarz? Czyprzez te miesiące, które spędził w przytułku, nie zmienił się? Czy też ujrzyoblicze zniekształcone przez chorobę? Przyśpieszył biegu i krzyknął:- Katarzyno! Na Boga! Poczekaj!

Jego silny głos poniósł się tak daleko, że dotarł do pochodutrędowatych. Zakonnik odwrócił się, a wraz z nim jego towarzysz.

To był Arnold! Radość przepełniła nadzieją serce Katarzyny, którajuż zaczynała tracić oddech. Może stanie się cud? Może Bóg zlituje się nadnią i wysłucha jej modlitw szeptanych w bezsenne noce?... Jeszcze tylkoten jeden wysiłek i ujrzy go!

Wyciągając przed siebie ręce, starała się biec szybciej i szybciej,głucha na nawoływania Waltera, który nie mógł jej dogonić.

Arnold rozpoznał ją również. Katarzyna usłyszała, jak krzyknął:- Nie, nie! - odpychając ją zawczasu obiema rękami odzianymi wrękawiczki.

Potem szepnął coś zakonnikowi, który natychmiast ruszył naspotkanie młodej kobiety i zagrodził jej drogę. Rzuciła się ślepo na niego,lecz napotkała tylko rozpostarte ramiona zagradzające jej drogę.

- Przepuść mnie! Przepuść! - jęknęła. - To mój mąż. . Muszę się znim zobaczyć!

- Nie, moja córko, nie zbliżaj się! Nie masz do tego prawa... on tegonie chce...

- Kłamiesz! - zawyła. - Arnoldzie! Powiedz, żeby mnie przepuścił!

Kilka kroków od nich nieruchomo stał Montsalvy. Jegowykrzywiona od bólu twarz wyrażała okropne cierpienie.

- Nie, Katarzyno, nie, moja miłości... Odejdź! Nie wolno ci sięzbliżyć! Pomyśl o naszym synu. - Kocham cię - jęknęła zrozpaczona kobieta. - Nie potrafię cię niekochać! Pozwól mi się zbliżyć.

- Nie mogę! Bóg mi świadkiem, że ja też cię kocham! I że chciałbymwyrwać sobie tę miłość z serca, bo mnie zabija! Jednak musisz odejść!

- Święty Meen czyni cuda!

- Nie wierzę w to!

- Mój synu - wtrącił zakonnik, nie puszczając Katarzyny - niebluźnij!

- Nie bluźnię, lecz czy ktoś widział w tym miejscu chociaż jednocudowne ozdrowienie? Nie! Nie ma nadziei! I jeśli zgodziłem się udać dotego miejsca, to uczyniłem to bardziej ze względu na towarzyszy niedoliniż na siebie!

Mówiąc te słowa, odwrócił się i ciężkim krokiem odszedł w ichkierunku.

Katarzyna zaszlochała.

- Arnoldzie! Nie odchodź! Posłuchaj...

On jednak nie słuchał. Podpierając się długim kosturem wędrownym,szedł przed siebie, nie oglądając się do tyłu. Tymczasem Walter dogoniłKatarzynę, delikatnie odsunął ją od zakonnika i przycisnął jej ciałowstrząsane rozpaczliwym szlochem do swej piersi.

- Odejdź, bracie, odejdź szybko!... I powiedz panu Arnoldowi, żebysię nie smucił.

Zakonnik ruszył przed siebie, a tymczasem dołączyli, ledwo dysząc,Sara i brat Stefan. Za nimi nadciągnęli Szkoci na koniach. Ostatnimwysiłkiem Katarzyna wyrwała się z uścisku Waltera, lecz łzy zalewającejej twarz przesłoniły wszystko i zobaczyła tylko dwa oddalające siępunkciki, szary i czerwony. Normandczyk bez trudu przyciągnął ją dosiebie.

Scenę tę przerwał zimny głos Maclarena.

- Podsadź ją na mojego konia i ruszajmy! Nie traćmy czasu!

Walter jednak, spojrzawszy na Szkota z nienawiścią, podniósłKatarzynę i posadził ją na własnym koniu, którego jeden z ludzi Maclarenatrzymał za uzdę.

- Za pozwoleniem, teraz ja zajmę się panią de Montsalvy, czy ci sięto podoba, czy nie! Nawet gdyby mój koń miał paść! Ty nic nie rozumiesz,panie, nie pojmujesz jej boleści!

Maclaren chwycił za szpadę, wyciągnął ją do połowy i rzuciłwściekle:- Milcz, chamie! Powinienem ci odciąć ten plugawy język!

- Na twoim miejscu, panie, nie próbowałbym tego! - odpaliłNormandczyk z groźną miną, kładąc dłoń na trzonku topora zatkniętego upasa.

Maclaren nie odpowiedział, lecz spiąwszy nerwowo wierzchowca,ruszył przed siebie.

* * * Wieczorem stanęli w małej oberży w dolinie Dordonii. Katarzynazdawała się niczego nie widzieć przez spuchnięte powieki. Ogarnęło jązupełne zobojętnienie. Nie czuła nic oprócz czarnej rozpaczy, takiej samejjak tego dnia, kiedy Arnold został wyrwany ze świata żywych. Tonieoczekiwane spotkanie było dla jej udręczonego serca znakiem Boga,odpowiedzią na jej nieustanne prośby, było znakiem nadziei. Przekreślonezostały dni naznaczone cierpieniem, a jej zranione serce, które, być może,zaczynało się goić, teraz krwawiło silniej niż przedtem.

Przez cały dzień, wtulona w pierś Waltera jak chore dziecko,poddawała się miarowemu kołysaniu konia, nawet nie otwierając oczu.

Potem zaniesiono ją po krzywych schodach do małej klitki, w której stałozwykłe drewniane łóżko. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Saraułożyła ją w posłaniu jak małe dziecko. Katarzyna zwinęła się w kłębek.

Stać się jak najmniejszą... schować się przed wrogim, okrutnym światem...

zniknąć...

Przypływ energii, który wyrwał ją z jej wegetacji, wyczerpał się.

Miała dosyć walki, dosyć życia... Michał nie potrzebował jej tak bardzo;miał babcię, a brat Stefan z pomocą królowej Jolanty wyprosi u króla łaskędla Montsalvych... Nie może dłużej żyć z tą pustką, którą zostawił w jejsercu i życiu Arnold, nie może dłużej żyć z tą raną, która dzisiaj jeszczebardziej się zaogniła...

Z trudem podniosła powieki. W pokoju było niemal tak cicho iciemno jak w grobowcu. W skąpym świetle rzucanym przez prawie jużwygasłe węgielki zobaczyła swe szaty, na których położyła sztyletArnolda... Wystarczy jeden ruch i wszystko się skończy...