- Brrr! - rzekł, wskazując palcem ciało. - Mam wrażenie, że to nie jest niedźwiedzica?

- To była czarownica! - splunął Normandczyk. - Niech piekielne Norny* mają w opiece jej potępioną duszę!


* Norny - w mitologii nordyckiej trzy boginie przeznaczenia, przędą- ce nić ludzkiego życia.


Ale Katarzyna pochyliła się nad swą martwą przeciwniczką i przypatrywała się fioletowym plamom rozkładu. Śmierć nadała Marii de Comborn straszliwą twarz, na której widok Katarzynę przeszył dreszcz.

Odruchowo przeżegnała się i pozostała na kolanach, nie mogąc ani się podnieść, ani uczynić żadnego mchu. Spojrzała jednak na Waltera.

- Kto ją zabił? Domyślasz się czegoś?

W odpowiedzi wyciągnął spod skórzanej tuniki sztylet o długim ostrzu, poplamiony jeszcze krwią, i rzucił go na kolana młodej kobiety.

- To tkwiło w jej piersi, pani Katarzyno. Ten, kto zadał cios, wiedział, że jest to akt sprawiedliwości!

Katarzyna dostrzegła na czarnym aksamicie sukni lśniący wciąż mimo trzech dni przebywania w wilgotnym lesie - srebrny krogulec Montsalvych. Jej oczy zrobiły się ogromne. Ostatnim razem, gdy widziała tę broń, znajdowała się ona w dłoni Arnolda, na galerii... bawił się tym sztyletem, mówiąc, że kocha swą kuzynkę i chce z nią wyjechać. A mimo to Maria była martwa i zginęła od sztyletu Montsalvych!

- Arnold! - szepnęła. - Ja chyba śnię! To nie może być on!

- Ależ tak! - zapewniła Sara, która się do niej zbliżyła.

- To on ją zabił, nie możesz w to wątpić.

- Ale dlaczego? On sam mówił, że ją kocha...

Sara pokręciła głową, wzięła z ręki Katarzyny krwawy sztylet i przez chwilę obracała go w palcach.

- Nie! Nigdy jej nie kochał! - rzekła łagodnie. - Chciał, żebyś w to wierzyła! Ale pewnie zanadto napawała go odrazą, żeby mógł dłużej znosić jej widok! Nie miał odwagi dłużej czekać! Zadał jej cios!

Jednym skokiem Katarzyna zerwała się z miejsca. Złapała Sarę za ramiona i miotana tajemną siłą zaczęła trząść nią mocno.

- Co przede mną ukryłaś? Co wiesz? Co przemilczałaś wtedy, gdy ja umierałam z rozpaczy? Po co ta potworna komedia, z której powodu oszalałam? Mów, mówże wreszcie! Wyrwę ci z gardła te słowa, choćbym miała...

Zamilkła mimo gniewu, uprzytomniwszy sobie ze wstydem, co chciała powiedzieć. Tak, groziła Sarze, swojej starej Sarze, najwierniejszej przyjaciółce! Jakiż obłęd wywoływało w niej samo imię Arnolda, że doprowadzona była do granic zdziczenia! Sara opuściła głowę w poczuciu winy.

- Rób, co chcesz - szepnęła. - Nie mam prawa mówić... Przysięgłam na Matkę Boską i na zbawienie mojej duszy.

- I dotrzymałaś słowa, Saro... Dziękuję!

Usłyszawszy ten nieoczekiwany głos, Katarzyna krzyknęła i odwróciła się, ale musiała złapać się oparcia swego fotela, by nie upaść. Na progu ukazał się Arnold de Montsalvy, blady i wychudły, w swym odzieniu z czarnego zamszu... W krtani młodej kobiety zamarł krzyk.

Myślała, że to duch, ale ten duch był żywy... Powoli zbliżał się ku niej, a z jego ciemnych oczu mogła wyczytać całą dawną miłość do niej. Nigdy jednak nie patrzył na nią z taką rozpaczliwą czułością.

- To ty! - szepnęła. - To ty! Bóg mnie wysłuchał! Pozwolił, żebym cię znów zobaczyła!

Wszystko przestało dla niej istnieć: ten pokój, w którym umierała z miłości, Walter, Szkot, Sara i nawet zwłoki jej rywalki. Nie było nikogo, tylko on, mężczyzna, którego kochała ponad wszystko! Cóż jej po innych?

Chciała rzucić się do niego z wyciągniętymi ramionami, oszalała ze szczęścia, tak jak przedtem o mało nie oszalała z rozpaczy, ale on i teraz ją zatrzymał.

- Nie, nie, moja ukochana.. nie zbliżaj się! Nie możesz mnie dotknąć, nigdy, nigdy więcej. Panowie, czy zechcecie zostawić nas samych? Dziękuję za wszystko, co uczyniliście.

I znów Kennedy zamiótł podłogę piórami czapli, Walter przykląkł i wbił spojrzenie swoich szarych oczu w tego, który był tak smutny, a którego dopiero teraz uznał za swego pana.

- Wielmożny panie Arnoldzie - rzekł - wymierzył pan sprawiedliwość? Niech mi pan wybaczy, że zwątpiłem w pana. Od tej pory jestem pańskim sługą!

- Dziękuję - rzekł Montsalvy melancholijnie. - Ale twoja służba będzie niedługa. I żałuję, kolego, że nie mogę ci teraz podać ręki.

Kennedy i Walter wyszli. Sara opuściła pokój, by udać się do Michała, który był z babką. Katarzyna i Arnold zostali sami. Młoda kobieta wpatrzyła się w swego męża.

- Dlaczego - zaczęła zduszonym głosem - dlaczego mówisz, że nie powinnam... nigdy cię dotknąć? I co znaczy cała ta potworna komedia?

Dlaczego kazałeś mi wierzyć, że kochasz kobietę, której nienawidziłeś, dlaczego kazałeś mi tak cierpieć? - Musiałem to zrobić. Musiałem za wszelką cenę oderwać cię od siebie. Nie mam prawa kochać cię, Katarzyno... a przecież nigdy jeszcze cię tak mocno nie kochałem.

Przymknęła oczy, by rozsmakować się w boskiej muzyce tych słów, których miała już nigdy nie usłyszeć. Boże Wszechmogący! Boże Miłościwy! Kochał ją! Ogarnięty był tym samym płomieniem namiętności, którym i ona płonęła! Ale skąd te dziwne słowa, czemu odsuwa ją tak uparcie? Katarzyna przeczuwała, że niebawem przeniknie tę tajemnicę, ale teraz czuła lęk i drżała tak, jakby stała na progu przepaści.

- Nie masz już prawa mnie kochać? - zapytała z wysiłkiem. - Ale kto może ci w tym przeszkodzić?

- Zło, które noszę w sobie, moja ukochana! Zło, które tak bardzo chciałem przed tobą ukryć, bo nade wszystko obawiałem się wzbudzić w tobie przerażenie. Ale zrozumiałem, że jeszcze bardziej boję się twojej nienawiści, twej pogardy. Bałem się, tak bardzo się bałem, że odejdziesz, że wrócisz do tamtego! Wiedzieć, że jesteś w jego rękach, wyobrażać sobie twoje ciało w jego ramionach, twoje usta przy jego ustach... to było piekło!

Nie mogłem tego ścierpieć. Lepiej było wrócić... i wszystko ci powiedzieć!

- Ale co? Na miłość boską, przez wzgląd na naszą miłość, Arnoldzie, mów! Mogę wszystko wytrzymać... wolę wszystko, niż stracić ciebie.

- A jednak, Katarzyno, już mnie straciłaś! Noszę śmierć w sobie i jestem już na wpół martwy.

- Ależ co mówisz? Oszalałeś? Straciłeś rozum? Dlaczego martwy?

Nagle odwrócił się do niej plecami, jak gdyby nie mógł znieść niepokoju na kochającej twarzy.

- Lepiej byłoby, gdybym już naprawdę był martwy, a Bóg okazałby mi miłosierdzie, pozwalając mi polec, jak wielu innym, w bitwie pod Azincourt czy pod murami Orleanu...

Katarzyna, napięta jak łuk, krzyknęła: - Mów, przez litość!

I wtedy przemówił! Trzy słowa, trzy potworne słowa, które przez wiele miesięcy miały powracać w jej snach, budzić ją nagle skąpaną w pocie i rozbrzmiewać rozgłośnym echem między ścianami pustego pokoju.

- Jestem trędowaty... TRĘDOWATY!

Potem odwrócił się, spojrzał na nią i stłumił okrzyk bólu. Nigdy nie widział u niej takiego cierpiącego wyrazu twarzy. Przymknęła oczy i grube łzy spływały powoli po jej bladych policzkach. Stała wyprostowana, z rękami przy ustach i wydawało się, że utrzymuje się na nogach dzięki cudowi. Była taka krucha, taka bezbronna, że odruchowo wyciągnął ramiona... i prawie od razu je opuścił. Odmówiono im nawet tej ostatniej radości, jaką jest płacz w ramionach najdroższej osoby. Dyszała lekko jak goniona łania, która straciła już wszelką nadzieję. Usłyszał szept: - To niemożliwe! Niemożliwe!

Krzyk ptaka, który przemknął na niebie i przerwał ciszę tego pokoju, przywrócił ich do rzeczywistości. Katarzyna otworzyła oczy i Arnold oczekujący z niepokojem na moment, w którym te ukochane fiołkowe źrenice znów na nim spoczną, poczuł, że jego serce topnieje. W tych oczach nie było ani odrazy, ani przerażenia.. tylko bezgraniczna miłość, nieskończona jak szerokie przestworza nieba. Jej piękne usta rozchyliły się w uśmiechu promieniejącym czułością.

- Jakież to ma dla mnie znaczenie? - rzekła łagodnie. - Od lat śmierć na nas czyha, więc wszystko jedno, w jaki sposób nas zabierze! Twoja choroba będzie moją: jeśli jesteś trędowaty, ja będę trędowata, tam, gdzie ty pójdziesz, pójdę i ja, i jakikolwiek los nas czeka, będziemy mu przychylni, jeśli tylko nas nie rozłączy! Arnoldzie, ty i ja, razem, na zawsze... odcięci od świata, przeklęci, objęci anatemą, ale zawsze razem!

Jej uroda, odmieniona miłością, zajaśniała w tej chwili takim blaskiem, że olśniony Arnold przymknął oczy. Nie widział, jak podbiega do niego z wyciągniętymi ramionami. Dopiero wtedy, gdy przywarła do niego i objęła ramionami jego szyję, oprzytomniał i chciał ją odepchnąć, ale ona trzymała się go mocno, zmuszając, by cierpiał katusze, mając tak blisko siebie ukochaną twarz.

- Moja słodka - wyszeptał złamanym głosem - to niemożliwe!

Gdybyśmy byli sami na świecie, otworzyłbym szeroko ramiona i usłuchał głosu mej samolubnej miłości, zabrałbym cię w jakieś odludne miejsce, tak opustoszałe, że nikt nigdy by nas nie znalazł. Ale mamy dziecko. Michał nie może zostać sam na świecie.

- Ma babcię!

- Ona jest stara, słaba i samotna. Nie może dla niego nic zrobić, tylko płakać nad jego nieszczęściem. Teraz ty, Katarzyno, jesteś ostatnią z rodu Montsalvych i jego jedyną nadzieją. Jesteś dzielna, jesteś silna... Będziesz umiała walczyć dla swego syna, odbudujesz Montsalvy.

- Bez ciebie? Nigdy nie będę w stanie! A ty? Co z tobą będzie?

- Ja?

Odwrócił się, podszedł do otwartego okna, spoglądał przez chwilę na dolinę, którą zawładnęła wiosna. Wyciągnął ramiona w stronę południa.

- Tam - rzekł - w połowie drogi do Montsalvy kanonicy z Aurillac wznieśli niegdyś leprozorium, gdzie mieszkają ci, którzy odtąd będą moimi braćmi. Dawniej było ich wielu, teraz jest ich tylko paru, a opiekuje się nimi benedyktyn. Tam pójdę. Serce Katarzyny przepełnił ból.