Grube łzy spływały po policzkach młodej kobiety i opadały na zieloną tkaninę jej sukni. Ta niema rozpacz miała w sobie coś tak dojmującego, że Sara chciała jej ulżyć.

- Niepotrzebnie tak się dręczysz, Katarzyno, na próżno starasz się zrozumieć to, czego zrozumieć się nie da. Czemu nie czekasz spokojnie do jutra?

- Do jutra? A co przyniesie mi jutro, jeśli nie większy ból? Tak, tak, wiem o tym! Czuję to tutaj! - rzekła, wskazując palcem na serce. - Chcę tylko wiedzieć, co się stało, czemu Arnold tak raptownie się zmienił.

Kochał mnie, jestem tego pewna. Och, jak on mnie kochał! I nagle odwrócił się ode mnie, jakbym stała mu się obca. Byliśmy jednym ciałem, jedną duszą... a teraz?

- Teraz - rzekła Sara łagodnie - puszczasz niepotrzebnie wodze wyobraźni. Czy twój mąż powiedział ci, że cię już nie kocha?

- Pokazuje mi to, co jest jeszcze gorsze!

- I o mało nie udusił Marii, ponieważ mówiła potworności na twój i Waltera temat? I kazał szukać wszędzie tej przeklętej kanalii Escorneboeufa, żeby go powiesić... który zresztą przepadł jak kamień w wodę? Jeśli to nie jest zazdrość, to...

- Ma poczucie własności, a to coś zupełnie innego!

Sara westchnęła i podeszła do okna. Na chwilę przed zgaszeniem świateł widziała, jak pani de Montsalvy udała się do kaplicy zapewne po to, by odmówić ostatnią modlitwę. Było to co najmniej trzy godziny temu, a teraz widziała wysoką postać starszej pani stamtąd powracającej.

- Twoja teściowa wyszła dopiero teraz z kaplicy - powiedziała. Zastanawiam się, co ona mogła tam robić tyle czasu. Och! Chodź tu i zobacz!

Katarzyna niechętnie, jako że nie obchodziło jej teraz nic, podeszła do Sary i wyjrzała na dziedziniec. Zachowanie Izabeli było dziwne.

Zataczała się, jakby była pijana. Wiatr łopotał jej szerokim płaszczem. Jej woal uleciał gdzieś, ale ona nie troszczyła się o to. Uniosła rękę do czoła, jakby poczuła zawrót głowy. Gdy dotarła do domu, światło palące się w wartowni ukazało jej odbitą w szybach, pomarszczoną twarz. Była blada, a jej oczy - błędne. Izabela wczepiła się w mur i oparła się o niego.

- Powinnaś pójść i pomóc jej - rzekła Katarzyna. - Chyba jest chora.

Starsza pani zniknęła już jednak w drzwiach. Chwilę później w sąsiednim pokoju zaskrzypiało łóżko. Potem dał się słyszeć rozpaczliwy szloch. Katarzyna i Sara słuchały w osłupieniu, stojąc naprzeciw siebie.

- Idź do niej! - rozkazała Katarzyna. - Coś się tam dzieje...

Sara wyszła bez słowa i wróciła chwilę potem. Była ponura, a między jej brwiami zarysowały się głębokie zmarszczki. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Katarzyny odparła ze wzruszeniem ramion: - Ona nie chce nic powiedzieć! Przypuszczam, że to reakcja na strach, jaki dopiero co przeżyła. Myślała, że w kościele znajdzie ukojenie, ale, według mnie, to nie zdało się na nic. .

Mówiła cicho, co pozwalało nadal słyszeć wszystkie odgłosy zza ściany. Izabela de Montsalvy wciąż płakała w swoim pokoju... Katarzyna raptem przestała się tym interesować. W końcu powód tych łez był jej obcy. Każdy za siebie, a Bóg za wszystkich! Sama miała wystarczająco dużo zmartwień. Powoli wróciła na swoje miejsce przy kominku.

Przechodząc, nachyliła się przelotnie nad kołyską Michała. Mały spał jak aniołek... Serce matki napełniło się słodyczą, a zarazem w jej duszy wykrystalizował się pewien plan. Jeśli Arnold nie zechce oddalić Marii, to ona wyjedzie, jak zapowiadała. Wróci do siebie, do Burgundii!

Gdy słowo to pojawiło się w jej umyśle, zdumiała się. Burgundia!

Była tak mocno związana z mężem, tak dalece przyswoiła sobie jego myśli i nienawiści, że Burgundia stała się dla niej wrogą krainą. . A przecież to tam mieszkali jej matka, siostra i wuj Mateusz. Nie widziała ich trzy lata i nagle poczuła, jak jej ich brakuje. W tym zamku smaganym wichrami, przypomniała sobie na chwilę sklep przy ulicy Griffon, w cieniu wież Notre Dame z Dijon, domek przytulony do wzgórków Marsannay, wśród szeroko rozciągających się winnic. Przypomniała sobie też szarobłękitne niebo Dijon, po którym tak szybko przepływały chmury w kierunku równiny Saony, zmienne niebo Burgundii, ku któremu Dijon wznosiło wspaniale najeżone czarne, niebieskie i złote dachy, wieże i spiczaste zwieńczenia kościołów.

Katarzyna przymknęła oczy, ujrzała znów łagodną, jasną twarz matki, szeroką, czerwonawą twarz wujka Mateusza ukrytą pod założonym na bakier kapeluszem, jasny profil siostry Ludwiki, zakonnicy z klasztoru w Tart. I spod jej przymkniętych powiek zaczęły płynąć łzy. Ogarnęło ją gorące pragnienie, by zobaczyć ich wszystkich, by wrócić do bezpiecznego schronienia w objęciach matki. Co teraz myślała Jakubina Legoix, która od tak dawna nie miała wiadomości od córki? Pewnie często modliła się i płakała... Za tym czule wspomnianym cieniem ukazał się drugi - szczupły, wysoki i twardy, nieugięta postać księcia Filipa. Był to człowiek sprawiedliwy, ale miał w sobie tyle dumy! Czy umiał stłumić urazę porzuconego mężczyzny do tego stopnia, by nie obrócić jej przeciwko niewinnym? Młoda kobieta miała taką nadzieję, ale raptem zapragnęła wszystkiego się dowiedzieć... Pojawiły się też inne postaci, zaludniając noc owernijską, postacie drogich przyjaciół - grubej Ermengardy de Chateauvillain, przerażającej i wspaniałej w purpurowych sukniach, które sama sobie szyła, elegancka sylwetka Jakuba de Roussaya, młodego kapitana straży zakochanego w Katarzynie, Jana van Eycka, malarza, który nigdy nie przestawał malować, a także Jana de Saint-Remy'ego z olśniewającym pióropuszem, mistrza Złotego Runa, burgundzkiego króla zbroi. Z cienia wyszła teraz szczupła figura w szacie z błękitnego jedwabiu, mająca olbrzymi turban wielkości i koloru dyni oraz dwoje żywych oczu nad śnieżnobiałą bródką - najmilszy chyba przyjaciel wszystkich, lekarz arabski Abu-al-Khayr... Miał zawsze w zanadrzu jakąś prawdę filozoficzną, jakąś poetycką myśl, podkreślającą każdą chwilę istnienia. Co powiedział jej w oberży przy drodze do Flandrii, gdy wychodziła zmaltretowana i rozczarowana z tego pierwszego spotkania z Arnoldem? Coś, co ją uderzyło i co pewnie zachowało ważność aż do dzisiaj... Ach tak! Powiedział jej: „Droga miłości jest ciernista. Idziesz nią, więc unieś suknię"...! O, Boże! Jakaż może być trudniejsza droga niż droga jej miłości! Ile ran, ile krwi! A jaka jeszcze rana czeka ją dzisiaj z rąk człowieka, dla którego opuściła wszystkich i wszystko i którego nie mogła przestać wielbić?

Katarzyna znużonym ruchem odsunęła z twarzy opadającą gęstwę włosów i uniosła ku obserwującej ją Sarze błyszczące od łez oczy.

- Saro! - szepnęła. - Chciałabym wrócić do domu! Chciałabym zobaczyć mamę, wujka Mateusza i innych. .

- Nawet... księcia Filipa?

W jednej chwili młoda kobieta znalazła się na podłodze obok stóp Sary i ukryła głowę na jej kolanach z rozpaczliwym łkaniem.

- Nie wiem! Nie wiem już nic!... Ale tak mnie to boli, rozumiesz?

Chciałabym już nie cierpieć, stać się taka jak przedtem... jak przedtem!

Sara nie odpowiedziała. Słuchała i tych łkań u jej stóp, i tamtych, za dębowymi drzwiami; były podobne: ten płacz matki i płacz żony. Obie płakały z powodu tego samego mężczyzny i Sara wiedziała dlaczego.

Wiedziała, że łzy Izabeli były powodem łez Katarzyny, znała tajemnicę Arnolda. Pewnej nocy powierzył jej swój ból, ale kazał przysiąc na wieczne zbawienie, że nie powie tego nikomu. Gdyby wolno jej było rozmową ulżyć Katarzynie, znalazłaby w sobie tyle spokoju, by to uczynić, ale wiedziała dobrze, że ten ból zmieni się w jeszcze większą rozpacz.

Lepiej było zostawić rzeczy własnemu biegowi, żywiąc nadzieję, że nie zranią zbyt okrutnie jej ukochanej wychowanicy.

- Boże - modliła się w duchu. - Boże, który jesteś sprawiedliwością i dobrocią, ona nigdy nie uczyniła nic złego, tylko kochała tego mężczyznę, kochała go ponad wszystkich i ponad wszystko, bardziej niż siebie samą. .

bardziej niż Ciebie, Panie! Oszczędź ją!

Wiatr zawył w tej samej chwili i wleciał do kominka tak gwałtownie, że rozproszył płomienie, aż Sara musiała się odsunąć. Jej przesądny umysł widział w tym odpowiedź na jej modlitwę. To zły znak! Przeżegnała się pospiesznie, ale jednocześnie nie przestawała pieścić drugą ręką głowy Katarzyny, leżącej przed nią w całkowitej prostracji.


Kiedy nadszedł dzień, blady i chłodny, oświetlił zrujnowany burzą pejzaż. Fortunat zapukał cichutko do drzwi Katarzyny. Sara otworzyła.

Drobny Gaskończyk wsunął się do pokoju z czapką w ręku i podszedł na palcach do Katarzyny, jakby zbliżał się do ołtarza. On także chyba nie spał za wiele. Na jego opalonej twarzy widać było szarawe refleksy, w kącikach ust zarysowały się zmarszczki znużenia, a powieki opadały stale, jakby nie miał siły trzymać ich otwartych. Z trudem ugiął kolano przed Katarzyną.

- Pani - rzekł - jaśnie pan przysyła mnie z wiadomością, że może spotkać się z panią w porze tercji, po mszy, i prosi o odpowiedź, czy ta pora pani odpowiada.

Ta uroczysta forma wywołała gorzki uśmiech na wargach Katarzyny.

Więc do tego doszli - wysyłali do siebie umyślnych. Słaba nadzieja, którą obudziły w niej słowa Sary, znowu znikła.

- Dlaczego nie miałaby mi odpowiadać? Ta czy inna... Gdzie mam się spotkać z moim małżonkiem? Czy przyjdzie tutaj?

Skrępowana mina stajennego nie uszła uwagi młodej kobiety.

Opuścił twarz i miął czapkę w dłoniach.

- Nie. Przyśle mnie po panią. Już od świtu coś dziwnego dzieje się we wsi. Jaśnie pan nie chce opuszczać fortyfikacji.

Ten uprzejmy i oficjalny dialog wywołał wściekłość Sary. Złapała Fortunata za ramiona i potrząsnęła nim energicznie.

- Dość tych ceremonii, mój chłopcze! Teraz mam do ciebie parę pytań. Przypuszczam, że nie opuściłeś swego pana od wczoraj?