- Łaski... Nie zabijaj mnie!
- Odpowiedz najpierw na moje pytania, a potem się zobaczy. Kto mnie zamknął w sali na górze?
- Ja! Poproszono mnie o to!
- Kto?
- Panienka... Maria de Comborn!
- A więc ją znasz? - spytała Katarzyna, której powróciła przytomność umysłu.
Ściśnięta między dłońmi Waltera twarz Escorneboeufa miała kolor wina. Łapał powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Normandczyk rozsunął kciuki. Escorneboeuf sapnął dwa czy trzy razy.
- Tak - powiedział wreszcie. - Służyłem niegdyś u jej brata, w Comborn, jako najemnik. Obiecała mi. . klejnoty matki... i że mi się odda...
jeśli was zabiję obydwoje!
- A więc - warknął Walter - kto zdjął schody?
- To też ja! Skorzystałem z tego, że pan Arnold i pan Jan robili obchód. Wtedy je zdjąłem. Potem... posłałem żołnierza do pani Katarzyny.
Kiedy zobaczyłem go biegnącego w stronę fortu, poszedłem za nią!
Chciałem... Nie! Litości!
Ostatnie słowa wyrwały mu się z przerażenia. Wykrzywiona wściekłością twarz Waltera okryła się purpurą. Gaskończyk poczuł, że wokół jego szyi palce zaciskają się coraz mocniej.
- Chciałeś ją popchnąć, czy nie tak? W razie gdyby jakimś cudem zobaczyła pod stopami dziurę...
Escorneboeuf usłyszał śmiertelną groźbę we wzburzonym głosie przeciwnika i niemal dziecinnym gestem złożył ręce. Nie mógł już mówić.
- Poprosił o łaskę... - zaczęła Katarzyna. Walter spojrzał na nią ogromnie zaskoczony.
- Na Odyna! Pani się nad nim lituje! Co więc mam z nim zrobić?
Katarzyna już chciała odpowiedzieć, ale zdziwienie rozluźniło uścisk palców Waltera, z czego Escorneboeuf zdał sobie sprawę, mimo że był bliski utraty przytomności. W odruchu człowieka niemającego nic do stracenia szarpnął się z całej siły, popchnął Waltera, który stracił równowagę i upadł na bok. W okamgnieniu na wpół uduszony mężczyzna poderwał się i zbiegł ze schodów. Słychać było odgłos jego kroków, a potem trzaśnięcie drzwiami. Walter tymczasem wstał mamrocząc: - Wymknął mi się! Ale go złapię... Katarzyna przytrzymała olbrzyma z całej siły.
- Nie... proszę cię! Zostaw go... Nie. . nie zostawiaj mnie samej! Ja się tak bałam!
W skąpym świetle dnia jej twarz wyglądała jak jasny kwiatek. Drżała na całym ciele. Normandczyk dosłyszał, jak dzwonią jej zęby. Oparła się o niego, instynktownie szukając schronienia. Strach, jaki przeżyła, wywołał u niej tę reakcję. Palce Katarzyny natrafiły na zranione ramię. Cofnęła się pospiesznie i spojrzała ze zgrozą - jej dłoń była poplamiona krwią.
- Twoja rana... - powiedziała.
- To nic takiego! Zasklepi się! Zniosę panią na dół! Nigdy nie zejdzie pani z tych przeklętych schodów sama.
Uniósł ją z ziemi. Przytuliła się do piersi olbrzyma niczym bojaźliwe dziecko.
- Uratowałeś mnie - westchnęła. - I tym razem zawdzięczam ci życie.
Zaczął się śmiać, zadowolony.
- Po to tu jestem - rzekł. - Przecież pani wie, co mówi Maria. Jestem pani psem łańcuchowym.
Katarzyna nie odpowiedziała, ale niejasny impuls, który od dawna domagał się wyjaśnienia, pchnął ją do nieprzemyślanego gestu. Gdy Walter zaczął schodzić, otoczyła ramionami jego mocną szyję i przycisnęła wargi do ust olbrzyma. Zatrzymał się nagle. Początkowo jego usta pod ustami Katarzyny pozostały nieruchome. Ten nieoczekiwany pocałunek przeszył go jak błyskawica. Ale to była tylko chwila. Gdy młoda kobieta chciała się odsunąć, przycisnął ją do siebie i oddał jej pocałunek z namiętnością, która ją poruszyła. Jego zmysłowe wargi były gorące i miękkie jak u dziecka. Katarzynę ogarnęło dziwne uczucie. Ten pocałunek miał dla niej nieoczekiwany smak. Był taki czuły, jak gdyby namiętność mężczyzny powściągana była czcią. Odnalazła w nim świeżość pierwszej miłości.
Katarzyna przypomniała sobie nagle Landry'ego, swego przyjaciela z lat dziecinnych, który z rozpaczy wstąpił do zakonu. Landry kochał ją właśnie w taki sposób. W Walterze rozpoznawała ten sam rodzaj człowieka, tę samą rasę, do której i ona należała. Kochał ją w sposób pozbawiony pychy, ale bez reszty. Jego miłość była pewnie tak naturalna jak zapach pól czy lot ptaka...
Nagle postawił ją na ziemi i odszedł na bok. Dzięki otwartym drzwiom fortu ujrzała jego twarz skurczoną z bólu, którego nie zrozumiała.
W szarych oczach Normandczyka i przytłumionym brzmieniu jego głosu było cierpienie.
- Niech pani nigdy tego nie robi.. przez litość! Niech pani nigdy więcej tego nie robi!
- Ja tylko chciałam ci podziękować, żebyś wiedział, jak...
Potrząsnął prostą czupryną, zgarbił się i odwrócił.
- Pani może mnie w ten sposób doprowadzić do szaleństwa i pani dobrze o tym wie.
Oddalił się w podmuchach wichru, który rozszalał się teraz ze zwielokrotnioną siłą. Zaczął też padać deszcz, smagając twarz Katarzyny.
Popatrzyła za Walterem oddalającym się w stronę stajni, na jego zgarbione plecy i zdała sobie sprawę z tego, że go zraniła. Nie zrozumiał instynktownego gestu Katarzyny, zresztą jak miałby go zrozumieć, skoro ona sama go nie rozumiała? Pomyślał chyba, że to jałmużna dla jego cichej miłości. Przypomniała jej się strofa dziwnej piosenki, którą lubił jej śpiewać, tę balladę Haralda Walecznego, która przypłynęła z pomroki dziejów: Moje okręty są postrachem ludów, wyryłem w morzach głębokie rowy, a jednak dziewczyna z Rosji mną wzgardziła. Walter był jej bliski, należał bowiem, podobnie jak ona, do dumnych i cierpliwych ludzi zaludniających Francję. Ale czy któregoś dnia zdoła naprawdę zrozumieć tego syna normandzkich lasów?
Tak rozmyślając, wracała do domu. W głowie miała pustkę, szła więc z twarzą wystawioną na deszcz, tak jakby chciała zmyć z siebie zwątpienia i obawy. Co teraz robić? Trzeba bezzwłocznie znaleźć Arnolda i zmusić go, żeby jej wysłuchał. Jeśli naprawdę chce ją przy sobie zatrzymać, Maria de Comborn musi opuścić Carlat jeszcze przed zachodem słońca.
- Nie będę z nią mieszkała ani jednego dnia dłużej - powtarzała z zaciśniętymi zębami. - Będzie musiał wybierać!
Przeszył ją dreszcz na myśl o tym, co mogło się z nią stać. Gdyby nie Walter, leżałaby teraz na dnie śmierdzącego lochu, z połamanymi kośćmi, zakrwawiona...
Zacisnęła pięści i przygryzła wargi. To, co nie udało się dziś, może udać się jutro. Cudem uniknęła śmierci, ale co będzie jutro? Pod jaką postacią śmierć przybliży się do niej podstępnie, w cieniu?
Z jej ust wyrwał się okrzyk gniewu. O kilka sążni przed nią Maria wybiegła z domu i obróciwszy się, by sprawdzić, czy ktoś za nią nie podąża, pospieszyła w ten kąt dziedzińca, gdzie znajdowała się łaźnia.
Katarzyna chciała iść za nią, ale przypomniała sobie, że zostawiła Michała samego, gdy ją wezwano na ratunek Arnoldowi. Zapewne weszła do niego Sara albo teściowa, jeśli wróciła z miasteczka, dokąd się udała, by rozdać jałmużnę. Lepiej rzucić na niego okiem, zanim podąży za Marią.
Dziewczyna była właściwie uwięziona - podobnie jak Katarzyna - w fortecy, więc się jej nie wymknie. Z uśmiechem podszytym urazą powiedziała sobie, że zawsze zdąży ją znaleźć... Wbiegła szybko na górę do swego pokoju, gdyż było jej spieszno zobaczyć dziecko. Chciała też zdjąć tę przemoczoną deszczem suknię, która nieprzyjemnie kleiła się do ciała i krępowała ruchy. Weszła do pokoju, skierowała się do dębowej kołyski i nagle zastygła, a serce jej zamarło. Dziecka nie było widać. Jakaś zbrodnicza ręka naciągnęła kołderkę na jego główkę. Z łóżeczka nie dobiegał żaden odgłos. .
Wycie, które wydobyło się z ust Katarzyny, przypominało ryk zwierzęcia, wilczycy, która zastała swoją jamę pustą. Krzyk ten odbił się echem w wielkich pustych komnatach i wstrząsnął w posadach domostwem. Sara aż zadygotała w kuchni, drgnęli wartownicy, a wieśniak, który przywiózł wózkiem słomę, przeżegnał się. Tam, na górze, Katarzyna rzuciła się na kołyskę, zerwała kołderkę, wyjęła Michała. Twarz dziecka była sina. Mała główka opadła bezwładnie do tyłu... Katarzyna padła na kolana.
- Boże mój! Nie! Nie to! Nie to!
Łkała, okrywając pocałunkami twarzyczkę dziecka... Tym razem zdarzyło się to najgorsze!
Potworność tej zbrodni zalewała ją falą takiej zgrozy i cierpienia, że nie mogła tego znieść... Krzyknęła jeszcze raz, a potem znowu... Sara wbiegła, zobaczyła ją złamaną, z dzieckiem w ramionach. Wyrwała jej małego.
- Co się stało?
- Zabili go... Zabili mi go... mojego malutkiego! Ktoś go udusił w łóżeczku! Mój Boże! O mój Boże!
Ale Sara już nie słuchała. Rozwijała dziecko, obcinała tasiemki, którymi były przymocowane pieluszki, obnażała małe, bezwładne ciałko, podobne do wypchanej trocinami laleczki. Kilkakrotnie klepnęła dziecko w pośladki, potem ułożyła je na łóżku matki, otworzyła dziecku usteczka i zaczęła w nie dmuchać powolutku... Katarzyna patrzyła na nią z wytrzeszczonymi oczami, zamieniona w posąg.
- Co... co robisz? - wybełkotała.
- Próbuję go przywrócić do życia. Kiedyś widywałam często, jak się ożywia dzieci, które przychodzą na świat z pępowiną okręconą wokół szyi.
Wyglądają wtedy tak, jak twój synek. Akuszerki zawsze tak robiły...
Pochyliła się na nowo nad małym Michałem. Katarzyna stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Była niezdolna do żadnego ruchu. Tylko jedna rzecz była w niej żywa, oprócz zbolałego serca - spojrzenie, które wpijało się w każdy ruch Sary. Jakaś czarna góra stanęła nagle przed jej oczami, a rozgniewany głos Izabeli de Montsalvy krzyknął: - Co robisz, wariatko! Co robisz z moim wnukiem? Potrząsnęła ramieniem Sary.
I wtedy Katarzyna nagle ożyła. Poniosła ją wściekłość, skoczyła do teściowej, złapała ją za ramiona i brutalnie odsunęła od Sary. Nie zważając na osłupienie starszej pani, krzyczała w furii: - Ona próbuje go ratować! I rozkazuję pani zostawić ją w spokoju!
"Katarzyna Tom 3" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 3". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 3" друзьям в соцсетях.