- Odwagi, maleńka, musisz mieć jeszcze dużo odwagi, więcej niż myślisz, ale ty się nie załamiesz, bo go kochasz... bo jesteś jego żoną.

Sara gładziła czule pochyloną głowę Katarzyny, która jednak zauważyła, że ciemne oczy Cyganki znów wypełniły się łzami. Nie dosłyszała jednak modlitwy, gorącej modlitwy płynącej prosto z serca starej przyjaciółki, by oddalił od niej ten kielich goryczy, zanim go zakosztuje.

- Jaśnie pani - wyjąkał zadyszany od biegu żołnierz - wielmożny pan Arnold prosi panią! Szybko... to pilna sprawa! On pani potrzebuje... Jest chory!

- Chory?

Katarzyna wypuściła z ręki kądziel, którą przędła przy kołysce Michała, aby zająć czymś ręce, i zerwała się na równe nogi.

- Co mu się stało? Gdzie jest?

- W forcie. Oglądał system obronny na zwieńczeniu muru i nagle upadł... Proszę się pospieszyć!

Katarzyna nie zadawała więcej pytań. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na synka i nie tracąc czasu na przywołanie Sary, która zeszła po coś do kuchni, pobiegła za żołnierzem. Gdy przekroczyła próg domu, uderzył ją niczym bicz - powiew wiatru, przyklejając jej suknię do nóg. W oddali wznosił się fort otoczony pasmami mgły, które wirowały pod wpływem burzliwego wichru. Katarzyna schyliła się instynktownie. Walcząc z wilgotnym powiewem, mając głowę podaną do przodu jak mały byczek, pobiegła przez olbrzymi plac. Pchana do przodu przez niepokój, jednocześnie odczuwała dziwną radość. Wreszcie ją zawołał, wreszcie jej potrzebował!

Wkrótce minąć miał tydzień, od kiedy postanowił sypiać w wieży Świętego Jana. Przez ten czas prawie go nie widywała. Co rano i co wieczór przychodził, by przywitać się z żoną i matką, ale ich nie całował.

Mówił, że boli go gardło i że kaszle. Z tego samego powodu nie chciał dotykać synka. Zaniepokojona Katarzyna zagadnęła Fortunata, a to, czego się dowiedziała, bynajmniej jej nie uspokoiło. Arnold prawie nic nie jadł i nie spał po nocach, krążąc po pokoju całymi godzinami.

- To nienormalne, żeby tak się zachowywać! Można od tego zwariować! - zwierzał się jej Fortunat. - Jaśnie pana gryzie jakiś kłopot, ale nie chce się przyznać.

Kilkakrotnie Katarzyna próbowała znaleźć się sam na sam z mężem, ale z bólem stwierdziła, że uciekał jakby jeszcze bardziej od niej niż od innych. Pilnowanie bezpieczeństwa Carlat i jego mieszkańców było chyba jedyną rzeczą, jaka go obecnie interesowała. Poświęcał się temu zadaniu bez reszty, unikając - jak sądziła Katarzyna - domu, w którym zamieszkałe tam kobiety, skupione wokół kołyski Michała, prowadziły odrębne życie.

Obserwowały się nawzajem, śledziły, czyhały na każdy fałszywy krok czy na chwilę depresji, by uczynić z tego swoją broń. W tej walce zwyciężała Maria, podczas gdy Katarzyna wychodziła z niej okaleczona. Z całego serca pragnęła zrozumieć tę rzecz, może drobną, która wymykała się jej i która oddalała od niej męża. Biegnąc teraz przez dziedziniec zamiatany porywami południowego wiatru, miała nadzieję, że za sprawą tej nagłej niedyspozycji odzyska Arnolda. Teraz ona wczepi się w niego tak mocno, że będzie musiał jej powiedzieć prawdę!

Weszła przez drzwiczki do fortu, następnie popędziła na oślep schodami. Wewnątrz nie paliła się pochodnia, co było wbrew zwyczajom.

Wyczuwało się ostry przeciąg. Wiatr musiał stłumić płomienie, gdy tak dmuchał przez otwory strzelnicze. Stopniowo jej oczy przywykały do prawie całkowitej ciemności panującej na kamiennych schodach, skąpo oświetlonych światłem z wąskich szczelin wykutych w grubym murze.

Katarzynę ogarnęło dojmujące poczucie samotności. Na schodach nie było żywego ducha, natomiast z góry dochodził potworny hałas, jak gdyby pioruny waliły w zwieńczenie olbrzymiej wieży. Wysoko coś rytmicznie uderzało jak olbrzymi bęben. Zauważyła, że żołnierz, który przybiegł ją zawiadomić, zniknął bez śladu. Pochłonięta swymi niepokojami, nie zwracała na niego uwagi, ale wydawało się jej dziwne, że choroba Arnolda nie wywołała poruszenia. I te niekończące się schody.

Ciągle biegnąc, minęła drzwi prowadzące do pierwszej sali, gdy nagle zabrakło jej tchu. Serce waliło jej jak młot, więc stanęła na chwilę i oparła się o oślizgły mur, by zaczerpnąć powietrza. Czekając, aż oddech jej wróci, spojrzała bezwiednie przez otwór strzelniczy... i podskoczyła z wrażenia. Przykleiła spoconą twarz do szczeliny i krzyknęła w osłupieniu.

Daleko w dole zobaczyła wychodzącego na dziedziniec Arnolda, ubranego i uzbrojonego tak jak zwykle. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie zdrowego. Podtrzymywał stąpającego niepewnie pana de Cabanes'a.

Katarzyna zmrużyła oczy, by lepiej widzieć. Ależ nie, pomyłka była wykluczona: to naprawdę był Arnold.

Uniosła oczy ku szczytowi fortu, w którym ucichł rozlegający się przed chwilą hałas. Ta nagła cisza sprawiła, że dosłyszała ciężki, gorący oddech kogoś, kto wchodził po schodach. Zrazu nie zaniepokoiła się tym, wystawiła rękę przez szczelinę i zawołała: - Arnold! Arnold!

Była za daleko, za wysoko! Montsalvy jej nie usłyszał. Nie odwracając głowy, oddalił się z Cabanes'em w stronę kuźni.

Katarzyna wzruszyła ramionami i zaczęła schodzić, pogrążając się w strefę cienia. W pośpiechu potknęła się o schodek, wykręciła stopę.

Katarzyna jęknęła. Musiała zatrzymać się na chwilę, żeby przestać odczuwać ból. I wtedy z ciemnych schodów wynurzyła się twarz Escorneboeufa. Wspinał się ciężko, wyciągnąwszy ręce przed siebie, z nieruchomymi oczami, wstrząsany cichym śmiechem. Katarzyna poczuła, że krew zastyga jej w żyłach. Znalazła się w niebezpieczeństwie. Ogromny tułów Gaskończyka uniemożliwiał całkowicie przejście, przy czym on najwyraźniej nie miał zamiaru ustępować z drogi.

- No - rzekła twardo - proszę mnie przepuścić.

Nie odpowiedział, wspinając się wyżej. Jego świszczący oddech nieprzyjemnie ranił uszy Katarzyny. Te szklane oczy, ten idiotyczny, zły uśmiech! Cofnęła się o jeden schodek. Mężczyzna pochylił się i wyciągnął olbrzymie łapy, żeby ją pochwycić... Ogarnął ją przeraźliwy strach. Zrozumiała raptem, że jest sama w wieży, skazana na tę bestię, której intencje były aż nadto wyraźne. Ze zduszonym krzykiem pobiegła w górę. . Chciała dotrzeć do dużego, okrągłego pokoju, w którym mieszkał Jan de Cabanes, i zamknąć się. Pamiętała, że są tam masywne drzwi i solidne zamki. Nie odzyskała jednak jeszcze tchu. Serce boleśnie tłukło się jej w piersi.

Mężczyzna za nią też zaczął biec. A na schodach było ciemno, tak strasznie ciemno! Czy nigdy nie dotrze do tych zbawiennych drzwi? Z oczu trysnęły jej łzy przerażenia.

Nad głową dał się słyszeć potworny trzask, a po nim nastąpiło wycie.

Katarzyna miała wrażenie, że wieża rozpada się na kawałki. Kilka stopni wyżej drzwi oberwały się z apokaliptycznym hałasem. Na schody wpadło nieco światła. Katarzyna, która miała wbiec do tego cudem otwartego pokoju, odrzucona została w tył tak mocno, że uderzyła ramieniem w mur.

Między nią a wyrwanymi drzwiami, na których progu stał dyszący z wściekłości i pokryty kurzem Walter, była pustka... pustka czarna, przerażająca... Jakaś zbrodnicza ręka wyjęła ruchome drewniane schody, umieszczone na każdym piętrze fortu. Te schodki stanowiły zarazem pułapkę dla napastnika, opóźniając jego wejście na samą górę. Walter nie mógł znaleźć pod stopami nic oprócz ciemności. W każdej chwili groził mu upadek na dno lochu.

Katarzyna zrozumiała, że wyrywając drzwi i wpuszczając strumień światła, Walter ją uratował. Jeszcze tylko krok i wpadłaby w przepaść.

Nikt by jej nigdy nie odnalazł. Wystarczyłoby z powrotem ustawić schody...

Przybita strachem, z zawrotem głowy, niezdolna wymówić słowa, wyciągnęła rękę tonącej do Normandczyka, zaledwie zdając sobie sprawę z jego wyglądu. Szeroka twarz wykrzywiona była w morderczym szale, który dobrze znała. Ręce spływały krwią...

- Niech się pani nie rusza! - szepnął zdyszany. - Zaczynam rozumieć, dlaczego mnie tu zamknięto!

W tej właśnie chwili zjawił się Escorneboeuf. Tak był zajęty pogonią za Katarzyną, że nie od razu zauważył Normandczyka. Z pomrukiem złości miał się już na nią rzucić, gdy Walter zagrzmiał: - Tym razem nie wymkniesz mi się, łotrze!

Katarzyna nie zdążyła przywrzeć do muru. Jednym skokiem Walter przeskoczył przepaść, potrąciwszy ją w przejściu. Otrzymała mocny cios, który na chwilę ją ogłuszył, a tymczasem olbrzym padł całym ciężarem na Gaskończyka, a ten upadł w tył. Obaj mężczyźni, objęci, stoczyli się ze schodów aż do najbliższego podestu.

Dotyk zimnych kamieni, w które Katarzyna się wczepiła, ocucił ją, znajdowała się bowiem o krok od zemdlenia. Zacisnęła zęby i mimo bólu wstała. Trzymając się ściany, na chwiejnych nogach, zeszła do miejsca, na które potoczyli się mężczyźni. Walka trwała nadal - dzika, zaciekła.

Escorneboeuf i Walter tworzyli plątaninę nóg i rąk, spomiędzy których wyrywały się zwierzęce pomruki. Turlali się to w jedną stronę, to w drugą, raz Normandczyk był górą, raz Gaskończyk.

Katarzyna modliła się żarliwie. Pragnęła ze wszystkich sił, by wygrał Walter, bowiem jego porażka oznaczała śmierć zarówno dla niego, jak i dla niej. Gaskończyk, niestety, był tak samo silny jak rywal, a niedawna rana ramienia Normandczyka utrudniała mu zadanie tym bardziej, że musiała się na nowo otworzyć, gdy wyrywał dębowe drzwi... Walczący zagradzali przejście i Katarzyna nie miała żadnego sposobu, by pobiec po posiłki. Nagle przyszło jej do głowy, że może zawołać i krzyknęła: - Na pomoc! Do mnie!

- Cicho! - wystękał Walter. - Diabli wiedzą, kogo pani może tu sprowadzić! Sam sobie poradzę!

I rzeczywiście udało mu się zdobyć przewagę. Złapał nieprzyjaciela za gardło i zaciskał je mimo ciosów pięścią, jakimi bezustannie okładał go Gaskończyk. Escorneboeufowi brakowało powietrza. Jego usta rozwarły się, ciosy straciły na sile i celności. Walter ścisnął go mocniej i podniósłszy głowę Gaskończyka, uderzył nią o ziemię. Wreszcie rozległ się jego charkot.