Kiedy Katarzyna wychyliła się przez okno, by głębiej odetchnąć świeżym powietrzem poranka i poczuć nieśmiałą jeszcze pieszczotę słońca, Arnold i Bernard wyszli z kaplicy. Obaj mężczyźni byli w pełnym rynsztunku, z wyjątkiem hełmów trzymanych pod pachą. Skierowali się do swych wierzchowców, które masztalerze trzymali za uzdy i stanęli w siodłach.

Arnold chciał zapewne odprowadzić przyjaciela. Kadet Bernard miał już włożyć hełm, gdy zauważył Katarzynę stojącą w oknie i skierował ku niej konia.

- Nie chciałem zakłócać pani snu - krzyknął - ale jestem szczęśliwy, że zobaczyłem panią przed odjazdem. Proszę nie zapominać o mnie!

Zrobię wszystko, żeby pani piękno rozświetliło wkrótce dwór Karola VII.

- Nie zapomnę pana! I będę się modlić o powodzenie pańskiego oręża.

Pod swym czerwono-srebrnym czaprakiem rumak tańczył wdzięcznie jak panienka. Kadet Bernard ukłonił się głęboko, nie spuszczając oczu z Katarzyny, która odkłoniła mu się z okna. Następnie koń się okręcił dokoła i Bernard d'Armagnac ruszył drobnym truchtem, by objąć prowadzenie swej kawalerii. Arnold podążył za nim, a dalej Fortunat, który teraz służył mu jako chłopiec stajenny. Katarzynę ogarnął znów ten dziwny niepokój z ostatniej nocy. Uśmiech Arnolda był przeraźliwie smutny, a jego rysy ściągnięte, jakby w ciągu nocy nie zmrużył oka.

Mimo to Katarzyna oderwała nagle wzrok od męża. Naprzeciwko niej, prawie na tej samej wysokości, stał żołnierz oparty o lśniącą halabardę. Stalowa pelerynka okalała jego oliwkową twarz o małych świńskich oczkach, które były wypukłe jak łebki od szpilek. Mężczyzna śmiał się złośliwie, spoglądając na nią, i wtedy Katarzyna z osłupieniem rozpoznała w nim sierżanta Escorneboeufa, szefa eskorty, którą Xaintrailles dał im w Bourges, a który tajemniczo zniknął z opactwa w Aurillac po tym, jak Arnold go ukarał.

Instynktownie cofnęła się i osłonięta półmrokiem panującym w pokoju, skinęła na Sarę. Wskazała jej nieruchomo stojącego człowieka.

- Patrz. Poznajesz go?

Sara zmarszczyła brew, ale wzruszyła ramionami.

- Wiem od wczorajszego wieczoru, że tutaj jest. Poznałam go. Zdaje się, że przybył do Carlat prosto z Aurillac. Podobno nie ma się czemu dziwić, ponieważ stąd jest blisko do miasta.

- Arnold wie o tym?

- Tak. On niczego nie przeoczy. Ale Escorneboeuf go przeprosił i zwrócił się do hrabiego Bernarda, aby wstawił się za nim. Och, widziałam, że to się nie spodobało wielmożnemu panu Arnoldowi, nie mógł jednak odmówić.

- Przeprosił go... - wymamrotała Katarzyna pod nosem, nie odrywając oczu od olbrzymiego sierżanta. - Nie wierzę w to wcale.

Wystarczyło popatrzeć na złowróżbny uśmieszek tego człowieka, by zrozumieć, że te przeprosiny były tylko zręcznym gestem, skrywającym zapewne głębokie pragnienie zemsty.

- Ja też nie - rzekła Sara. - A jeszcze bardziej niepokojące jest to, że widziałam wczoraj wieczorem Escorneboeufa, jak rozmawiał koło kaplicy z twoją nieprzyjaciółką Marią, i zapewniam cię, że była to ożywiona rozmowa. Gdy tylko mnie zobaczyli, rozstali się. .

- Dziwne! - rzekła Katarzyna, kręcąc w palcach koniec swego warkocza. - Skąd mogliby się znać?

Sara splunęła na ziemię z nieukrywanym niesmakiem.

- Ta dziewczyna zdolna jest do wszystkiego - rzekła. - Wiesz, gdyby się okazało, że jest czarownicą, nie zdziwiłoby mnie to. Odgadła w Escorneboeufie kogoś tak złego, jak ona sama.

Drzwi się otworzyły, choć nikt nie zapukał. Pojawiła się w nich Izabela de Montsalvy odziana na czarno od stóp do głów. Otulona była w długi płaszcz i czarny woal. Strój ten nadawał jej szczupłej twarzy imponującą wyniosłość. Za nią widać było twarz Marii przypominającą pyszczek kuny. Matka Arnolda zatrzymała się na progu i rzekła, nie witając się nawet: - Idzie pani? Zaraz zacznie się msza. .

- Idę - rzekła Katarzyna.

Włożyła płaszcz z kapturem, który nasunęła na głowę, i udała się za teściową, lekko ucałowawszy przedtem czółko Michała, którego Sara położyła między poduszkami na łożu.


Słońce już zachodziło, gdy Arnold wrócił do zamku. Wraz z Fortunatem i dziesięcioma ludźmi objechał okolicę, by się upewnić, że nie dzieje się nic podejrzanego. Następnie zatrzymał się dość długo w miasteczku Carlat, aby rozpytać notabli, zbadać, jakie są zapasy żywności, i spróbować wlać nadzieję w serca tych zniechęconych wieśniaków, którzy od lat żyli w ciągłym pogotowiu, w każdej chwili przygotowani do ucieczki czy walki.

Gdy Arnold wszedł do wielkiej komnaty, dokładnie sprzątniętej i usłanej świeżą słomą, w której zgromadziła się rodzina czekająca na wieczerzę, Katarzynę uderzyły dwie rzeczy. Zatroskany wyraz jego twarzy i fakt, że nie zdjął zbroi. Wydawało się jej, że jest jeszcze bledszy niż rano.

Zaalarmowana wybiegła mu na spotkanie, wyciągając ramiona, by go objąć, ale on odsunął ją łagodnie.

- Nie, nie całuj mnie, kochana! Jestem brudny i czuję, że mam gorączkę. Dokuczają mi zadawnione rany. Musiałem się zaziębić, a ty powinnaś unikać choroby.

- Cóż mi po tym? - krzyknęła wściekła Katarzyna, czuła bowiem za plecami zadowolony uśmieszek Marii.

Arnold uśmiechnął się, uniósł rękę, by położyć ją na głowie żony, ale pohamował ten gest.

- Pomyśl o synku. Karmisz go jeszcze, a on potrzebuje matki zupełnie zdrowej.

Było to logiczne i mądre, lecz Katarzynie ścisnęło się serce. W podobny sposób przeprosił jednak matkę, skłoniwszy się tylko przed nią oraz przed Marią. Izabela przypatrywała się synowi ze zdziwieniem pomieszanym z niepokojem.

- Dlaczego jesteś w zbroi? Chcesz jeść, mając na plecach pięćdziesiąt funtów żelaza?

- Nie, matko. Nie będę jadł... w każdym razie nie teraz. Jestem niespokojny. Chłopi zameldowali o jakichś dziwnych ruchach, jakie miały miejsce w nocy. Widziano ludzi, którzy podchodzili do zewnętrznych murów, inni nawet próbowali się wspinać. Muszę też dokładnie się zorientować, jakie zapasy są w zamku, i zapoznać się z ludźmi. Rozkazałem już, aby ustawiono mi łóżko polowe w wieży Świętego Jana, najbardziej wysuniętej do przodu.

Odwrócił się w stronę Katarzyny. Blada, ze ściśniętym sercem, powstrzymywała się dumnie od skargi cisnącej się jej na usta. Czemu chciał się od niej odizolować, pozbawić ją tego, co było największym jej szczęściem: tych cudownych godzin spędzanych sam na sam?

- Musimy być rozsądni, skarbie. Żyjemy w czasach wojny i spoczywa na mnie poważna odpowiedzialność.

- Jeśli chcesz mieszkać w wieży Świętego Jana, czemu nie miałabym udać się tam razem z tobą?

- Dlatego, że kobieta nie ma nic do roboty w strażnicy! - ucięła sucho matka Arnolda. - Już czas, byś się nauczyła, że żona żołnierza musi przede wszystkim być mu posłuszna!

- Czy żona żołnierza koniecznie powinna mieć kamienne serce albo założyć pancerz na swoją duszę? - rzuciła wzburzona Katarzyna.

- Czemu nie? Kobiety z naszej rodziny nigdy nie były słabe, nawet jeśli było to trudne; zwłaszcza wtedy, kiedy to było trudne! Jest oczywiste, że nie zostałaś wychowana w taki sposób.

W tonie starszej pani zabrzmiała niewątpliwa pogarda, a Katarzyna, już przewrażliwiona rozczarowaniem, jakie przeżyła, odczuła to boleśnie.

Właśnie miała odpowiedzieć, lecz Arnold ją wyręczył: - Zostaw ją, matko! Jeśli nie możesz jej zrozumieć, to przynajmniej nie daj jej tego odczuć! A ty, moja ukochana, będziesz dzielna, bo tak trzeba. Sara będzie z tobą spała. Nie chcę, żebyś została sama.

Odchodząc, zrobił pożegnalny ruch ręką, a Katarzyna z trudem się powstrzymała, by nie wybuchnąć płaczem. Tego wieczoru znowu wszystko zaczynało być absurdalnie beznadziejne. Czy Kadet Bernard zabrał stąd całe poczucie bezpieczeństwa, radość życia i beztroskę? Czy powróci strach i zwątpienie, odrzucone na jakiś czas przez zdrowy rozsądek? Katarzyna doznała bolesnego uczucia, że się dusi. Ściany jak gdyby pochylały się, by ją pogrzebać pod gruzami. Co robiła w tej obcej komnacie między dwiema wrogo nastawionymi do niej kobietami?

Dlaczego Arnold zostawił ją samą? Czy nie wiedział, że bez niego wszystko traci swój smak i barwę? Każda jego nieobecność ciągnęła się długo jak zima... Suchy głos teściowej dotarł do głębi jej samotności.

- Zatem siadajmy do stołu! Na nic się zda dłuższe zwlekanie.

- Proszę mi wybaczyć - rzekła Katarzyna - nie jestem głodna. Wolę wrócić do siebie. Z pewnością moja nieobecność nie będzie przykra dla nikogo. Życzę wszystkim dobrej nocy.

Pospieszny ukłon i opuściła salę. Na schodach przestała się dusić.

Stanowczo lżej się jej oddychało, gdy była daleko od Izabeli i Marii.

Zebrała fałdy sukni, by biec szybciej, wdrapała się na ostatnie stopnie i wpadła prosto w objęcia Sary, która właśnie ułożyła Michała do snu. Drżąc ze zmartwienia i zimna, zawisła na szyi starej przyjaciółki, szukając instynktownie ciepła i pociechy.

- Jeśli będzie mnie stale zostawiał z tymi dwiema kobietami, to nie wytrzymam, Saro, nie będę mogła! Czuję ich nienawiść i pogardę tak, jakby to były rzeczy namacalne. Jutro zobaczę się z Arnoldem, powiem mu, że musi dokonać wyboru, że musi...

- Będziesz siedziała cicho! - ucięła stanowczo Sara. - Powinnaś się wstydzić, że się zachowujesz jak mała dziewczynka. I dlaczego? Dlatego, że twój mąż ma inne obowiązki i nie może spędzać czasu na gruchaniu z tobą? Co za dziecinada! On jest mężczyzną, wiesz o tym, i musi prowadzić życie mężczyzny. A twoją rzeczą jest mu pomagać. Czasami jest to trudne, bardzo trudne. Trzeba mieć odwagę.

- Odwagę, odwagę! - narzekała Katarzyna. - Czy nadejdzie dzień, w którym przestanie się wymagać jej ode mnie? Ja już nie mam odwagi.

- Właśnie że masz!

Sara objęła macierzyńskim ruchem młodą przyjaciółkę. Jasna główka wtuliła się natychmiast w jej ramię.