- To prawdziwa piękność! Kim ona jest?

- To moja żona! Ale pomóż mi. . Musimy zabrać tego człowieka rzekł, wskazując Waltera, który jeszcze nie odzyskał przytomności. - Jest ranny.

Właśnie podeszli do nich żołnierze i wyręczyli ich w tym zadaniu.

Rycerz, którego helm zwieńczony był delfinem z pozłacanego srebra o jaspisowych oczach, nadstawił ramiona, by unieść zemdloną Katarzynę.

Arnold już chciał zeskoczyć ze stosu, ale hrabia go powstrzymał: - Zostań tu! Mam jeszcze coś do zrobienia, a ten stos jest doskonałym miejscem do kierowania ludźmi. - I krzyknął na całe gardło: Ludzie z Armagnac! Naprzód! Nie tykajcie biednych mieszczan, ale zarżnijcie mi całą tę hałastrę wszęteczników! A wodza chcę mieć żywego!

Żołnierze i rycerze tylko czekali na ten rozkaz i rzucili się na rozbójników. Dwusieczne halabardy, kordelasy, miecze, sztylety i topory rozpoczęły istny taniec. W kilka chwil łąka przemieniła się w jatkę. W ziemię wsiąkała krew, która strumyczkami spływała pod drzewa. Wokoło słychać było jęki bólu, krzyki, agonalne charczenie. Obok wrót miasta stała zbita, szara masa wieśniaków, którzy przyglądali się tej masakrze, a ich uczucia wahały się między przerażeniem a ulgą. Kadet Bernard natomiast stał na stosie na szeroko rozstawionych nogach i z kamienną twarzą czuwał nad wszystkim.

Katarzyna otworzyła oczy i zobaczyła, że leży na materacu przed olbrzymim kamiennym kominkiem, w którym płonął cały pień drzewa.

Klęczący obok Arnold rozcierał jej ręce i przyglądał się z niepokojem. Gdy zobaczył, że otwiera oczy, uśmiechnął się.

- Lepiej się czujesz? Nastraszyłaś mnie! Nie mogliśmy cię docucić!

- Któraż to dama przykuta do stosu nie straciłaby zmysłów? Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym się spóźnił choć chwilę, droga pani...

Czerwono-srebrny hrabia ukazał się zza pleców Arnolda w pełgającym świetle płomieni. Był jeszcze w swym wspaniałym stroju, ale bez hełmu, więc widać było jego delikatną, wesołą twarz o miłych nieregularnych rysach, oczach koloru morza i krótkich czarnych włosach tworzących czapeczkę ponad dwojgiem spiczastych uszu, co nadawało jego fizjonomii zwierzęcy aspekt. Przyglądał się Katarzynie z uprzejmością niepozbawioną podziwu, a ona spontanicznie wyciągnęła doń rękę.

- Panie hrabio - rzekła - zawdzięczam panu więcej niż życie, uratował pan bowiem również mego ukochanego męża. Nie zapomnę tego nigdy i jestem panu niezmiernie wdzięczna. Czy mogłabym się dowiedzieć - spytała z uśmiechem - kim pan jest?

Arnold wziął na siebie obowiązek przedstawienia żonie Bernarda d'Armagnaca, hrabiego de Pardiac, zwanego Kadetem Bernardem, który jako rówieśnik był towarzyszem jego dziecięcych zabaw. Katarzyna uniosła się na materacu i oparła o filar kominka. Przypatrywała się nieznajomemu mężczyźnie, którego nazwisko jednakowoż słyszała przez całe dzieciństwo. Był to więc jeden z tych sławnych przedstawicieli rodu Armagnac, który od dwudziestu pięciu lat, od kiedy Jan bez Trwogi zabił księcia Orleanu, zrobił z Francji jedno wielkie pole bitewne, na miarę ich nienawiści do Burgundczyków? Katarzyna stwierdziła, że Kadet Bernard reprezentował rodzinę bardzo przekonywająco.

Był drugim synem konetabla Armagnaca, który przejął władzę nad Paryżem po Caboche'u, potem zaś został zamordowany przez Burgundczyków w 1418 roku. W jego żyłach płynęła najlepsza krew Francji. Przez swą matkę, Bonne de Berry, Kadet Bernard był - jak i jego starszy brat, hrabia Jan IV - wnukiem króla Karola V. Owa królewska krew widoczna była w jego rasowej i eleganckiej twarzy, w szczupłych przegubach i wyniosłym spojrzeniu. Ale ciemną cerę, czarne włosy i żywość rysów, a także ową skłonność do kpiarstwa, zabarwionego z lekka okrucieństwem, zawdzięczał przodkowi Sanchezowi Mittarze, założycielowi księstwa gaskońskiego. Armaniakowie byli rodem wielkich wojowników i myśliwych. Słynęli zarówno z okrucieństwa, jak i poetyckich talentów. Gardzili śmiercią i cechowali się nieubłaganą mściwością, Katarzyna przypomniała sobie, że słyszała pogłoskę, iż hrabia Jan IV przyczepił do swego sztandaru pas skóry wyciętej z pleców jego ojca przez Burgundczyków. A jednak ci sami straszliwi feudałowie umizgiwali się do dam i kierowali zarówno do nich, jak i do Najświętszej Panienki, ułożone przez siebie subtelne poezje. .

Właśnie do tego ostatniego talentu familijnego Kadet Bernard zapragnął teraz się odwołać. Podał ramię młodej kobiecie, pomógł jej się podnieść, a następnie podprowadził ją do wysokiego rzeźbionego krzesła wyłożonego poduszkami i dwornie szepnął: - Piękna hrabino, dziś wieczorem skomponuję sirwent* na lutnię, by uczcić pani wdzięk, ale teraz muszę panią opuścić i zarazem pozbawić męża.


* Sirwent - pieśń trubadura o treści bohaterskiej lub patriotycznej. Wywodzi się z poezji prowansalskiej.


- Dokądże, panowie, idziecie?

Bernard d'Armagnac wyprostował się, musnąwszy uprzednio wargami palce młodej kobiety.

- Wymierzyć sprawiedliwość! Za chwilę Valette zostanie powieszony na szubienicy przy opactwie. Zasłużył na to w pełni. To zwykły bandyta. Chełpi się, że służy królowi Karolowi VII, ale - podobnie jak Villa-Andrado - służy tylko La Tremoille'owi. A ja nienawidzę La Tremoille'a! Niech pani tymczasem odpoczywa. Znajduje się pani w pokojach gościnnych opactwa, gdzie rodzina wkrótce do pani dołączy.

Oddalił się w stronę drzwi, zgarniając po drodze swój hełm, który leżał na skrzyni. Arnold nachylił się nad żoną, by ją ucałować, ale ona wczepiła się w niego.

- A Walter?... A reszta rodziny?

- Normandczykiem zajmuje się braciszek medyk, lecz jego rana nie jest ciężka. Posiałem po moją matkę, po dziecko.. i całą resztę rodziny.

Czcigodny przeor zaofiarował nam gościnę. A teraz poczekaj tu spokojnie.

Miałaś dziś dużo wrażeń.

Już się oddalał, gdy znów go zatrzymała. Przypomniała sobie, że zostawiła Morganę przywiązaną do drzewa w lesie, za miasteczkiem.

- Trzeba po nią posłać - rzekła - chyba że uciekła.

- Pójdę sam - obiecał Arnold - jak tylko...

W pobliskiej dzwonnicy rozdzwonił się dzwon, kończąc jego zdanie wymowniej, niż sam by to uczynił. Katarzyna nastawiła ucha. Znów bił dzwon, tak jak niedawno. Tyle się wydarzyło od tamtego czasu! Minęło zaledwie kilka godzin, a zdawało się, że upłynęły całe miesiące od chwili, gdy opuściła folwark Saturnina. Przymknęła oczy, oparła się o krzesło i słuchała żałobnego dźwięku dzwonów wzywających bandytę do ostatniej wędrówki, tym razem jednak nerwy jej były ukojone, a poczucie bezpieczeństwa powróciło. Wyciągnęła chłodne ręce do ognia, od którego miała zginąć.


Kadet Bernard przysunął do płomieni swe długie nogi odziane w szary zamsz i popijał wino z korzeniami. Był najwyraźniej zadowolony.

Jednak jego zielone oczy, choć lśniące z ukontentowania, zdradzały pewną czujność. Pochylony do przodu Arnold, z łokciami na kolanach i splecionymi dłońmi, patrzył nań, nic nie mówiąc. Katarzyna natomiast, wtulona w fotel, czekała, aż ktoś przerwie to milczenie, które zaczęło się przeciągać. Tylko trzask polan na kominku od czasu do czasu zakłócał spokój panujący w gościnnej części opactwa. Mnisi z Montsalvy spali w swych celach twardym snem zmęczonych, jednakże podświadomie oczekiwali, że w samym środku nocy zerwie ich dzwon na jutrznię i nieprzytomni jeszcze od snu, z opadającymi powiekami, podążą do lodowatej kaplicy.

Kolacja wesoła i obfita, jako że zapasy opactwa były jeszcze całkiem pokaźne, przeciągnęła się do późna w nocy, Izabela de Montsalvy udała się ponad godzinę temu do swej celi wraz z Michałem, nad którymi czuwała z zazdrosną troskliwością, prawie maniakalną, co wyprowadzało Sarę z równowagi. Maria de Comborn również poszła do siebie na krótki rozkaz Arnolda, a niewiele później Sara, której Katarzyna zaleciła, by miała baczenie na dziewczynę. Katarzyna, Arnold i ich zbawca pozostali sami.

Panował intymny nastrój, jaki stwarza zazwyczaj spokojna chwila następująca po kolacji spożytej w spokojnej atmosferze. Nic już teraz nie mogło jej zagrażać. Wokół wioski ludzie z Armagnac rozstawili namioty, rozbili biwaki. Czasem wiatr przynosił dźwięki fletu aż do starego opactwa benedyktynów.

Katarzyna rozsmakowywała się w tym spokoju, tak nowym dla niej i tak nieoczekiwanym. Nie była senna, jej omdlenie i wypoczynek po nim usunęły zmęczenie. Po raz pierwszy rzeczy miały taką barwę, jaką nadała im w swoich snach. Niedawno temu umilkły śpiewy i tańce, którymi ludzie z Montsalvy uczcili koniec swoich udręk. Biedny Stefan, nieszczęsny Karnawał, także przyszedł podziękować na swój sposób - grając na dudach. Cudowny spokój nocy usianej gwiazdami, prawdziwa wiosenna noc nadziei, pachnąca obsianą ziemią, rozciągnęła się nad miasteczkiem uwolnionym od koszmaru.

Raptem Bernard d'Armagnac przeciągnął się i ziewnął szeroko, następnie odwrócił się ku Arnoldowi i popatrzył na niego dłużej.

- Co będziesz teraz robił?

- A co mogę robić? - odparł Arnold niechętnie. - Odbudowywać?

Kraj jest wykrwawiony, ziemia potrzebuje każdej pary rąk do pracy, ponieważ wojna niszczy wszystko. Ponadto nie zapominaj o tym, że jestem buntownikiem i moje ziemie już do mnie nie należą! Owernia musi się odrodzić i dopiero wtedy zniszczone zamki mogą pojawić się na nowo... ale tylko wówczas, gdy wieże będą mogły górować nad czymś innym niż pustynie, a u stóp murów obronnych wyrosną pola.

- A więc?

- Powiedziałeś mi, że nadal będziesz prowadził wojnę z La Tremoille'em. Dołączysz do konetabla de Richemonta. Richemont, jak książę de Bourbon, mój suzeren, chce zniszczyć bestię. Chyba najlepiej będzie, gdy zostawię moich pod opieką przeora i wyruszę z tobą.

- Myślałem o tym - przerwał Bernard - ale mam lepszą propozycję.