- Dobrze usłyszałaś i zaraz ci udowodnię, że zabijam nie gorzej niż on. Zobaczysz!

Oszalała z wściekłości Maria uniosła swą broń i już miała rzucić się na Katarzynę, gdy na zakręcie domu ukazał się Walter, który skoczył od tyłu na dziewczynę. W jednej chwili sztylet wypadł jej z dłoni i trafił w trawę, a szeroka dłoń Normandczyka zacisnęła się na ustach Marii, tłumiąc jej okrzyki furii. Katarzyna odetchnęła. W głębi duszy musiała przyznać, że się bała. Ta na wpół oszalała dziewczyna była zdolna do wszystkiego.

Bezsilnie dyszała teraz ze złości pod mocną dłonią Waltera.

- No, panienko! - rzekł rozwlekle. - Spokojnie! Kiedy się chce kogoś zabić, trzeba się urządzić tak, żeby nie patrzyło na to ze dwadzieścia osób.

Rzeczywiście, z łąki nadciągali wieśniacy w koszulach, z długimi włosami wymykającymi się spod czapek, pokryci sierścią kóz czy owiec.

Jedni z nich trzymali widły, inni sierpy... Na wszystkich tych pomarszczonych, ogorzałych od słońca i wiatru twarzach malowało się zdecydowanie. Zbliżali się ku fermie cichymi, powolnymi krokami, nieubłagani jak przeznaczenie. Na czele szedł stary Saturnin, z długą kosą w garści. Jego stopy obute w saboty rozgniatały grudki gąbczastej ziemi.

Walter zerknął pospiesznie na wieśniaków, puścił Marię i przykucnął, by podnieść sztylecik i wetknąć go za pas.

- Już pora - rzekł tylko. - Idę po konie.

Fortunat, także uzbrojony, wyszedł z obory, dźwigając łuk z cisowego drewna - tej samej wielkości co on sam. Maria zawahała się.

Rzuciła na Katarzynę niepewne spojrzenie, następnie zdecydowała się wejść do domu. Na progu zderzyła się z Arnoldem, który właśnie wychodził uzbrojony po zęby. Odepchnął dziewczynę, nawet nie spojrzawszy na nią, widział bowiem tylko opartą o jodłę Katarzynę. Obserwowała męża ze zdziwieniem. Nie miał na sobie lekkiej zbroi, którą dostał od Jakuba Coeura przy wyjeździe z Bourges, lecz czarną, do której był przyzwyczajony i która dobrze mu służyła zarówno w czasie turniejów, jak i na polach bitwy. Hełm ozdobiony krogulcem niósł pod lewą pachą.

Katarzyna pomyślała, że czas się go nie imał, że wyglądał dokładnie jak wtedy, gdy pojawił się na zaręczynach księżniczek Burgundii, by rzucić rękawicę księciu Filipowi. Gdy się nachylił, by ucałować żonę, zapytała: - Gdzie odnalazłeś tę zbroję?

- W zbrojowni zamku. Można tam wejść przez specjalne przejście.

To pomieszczenie w podziemiach, które - na szczęście - jest dostępne. Nie wszystko straciłem.

Obejmując szyję Arnolda, uwiesiła się na niej z całych sił, z czułością, by go zatrzymać. Wiedziała z góry, że czyni to na próżno.

- Dokąd idziesz? Co masz zamiar zrobić?

Wykonał nieokreślony gest w kierunku niewidzialnych pagórków miasteczka, w stronę klasztoru, którego dzwony właśnie rozbrzmiewały w przejrzystym powietrzu poranka. Następnie wskazał wieśniaków zgromadzonych przed domem i, bliżej, masywną postać Waltera oraz drobniejszą - Fortunata.

- Idę tam, a oto moje oddziały. Ten Valette zapłaci mi za ruinę naszego domu.

- Będziesz walczył?

- To mój zawód - rzekł z nikłym uśmiechem - I nigdy nie znajdę lepszej okazji, by go sprawować.

- Czy wiesz, że atakując Valette'a, atakujesz w pewnym sensie króla?

- Tym razem twarz Arnolda rozpłomieniła się gniewem. Jego ręka w żelaznej rękawicy uderzyła o pierś.

- Co mnie obchodzi król? Czy jest jeszcze moim królem ten, który skazał mnie na wygnanie, który mnie zrujnował, by przypodobać się swemu faworytowi? Nie, Katarzyno, nie mam już króla i, wierz mi, atakując tego psa, nie będę miał poczucia, że działam w niezgodzie z honorem czy prawem... wręcz przeciwnie! Jeśli go zabiję, to znam niejednego, który będzie mi zobowiązany.

Po raz ostatni ucałował żonę, następnie rozłączywszy się z nią, skierował się ku swemu koniowi trzymanemu przez Fortunata. Impuls pchnął Katarzynę za nim: chciała podążyć tam, gdzie i on. Ale się powstrzymała - Arnold się nie zgodzi. Trzeba pozwolić im wyruszyć, a potem pojechać w pewnej odległości za nimi.

Z domu wyszła Sara z gaworzącym Michałem na ręku, Izabela de Montsalvy i Donata, która wycierała oczy brzeżkiem fartucha. Maria zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Katarzyna instynktownie wzięła synka w ramiona. Dziś rano był w doskonałym nastroju, uśmiechał się do matki, której serce topniało z czułości. Kontrast między radosnym dzieckiem a tymi źle uzbrojonymi nielicznymi ludźmi idącymi zmierzyć się z o wiele sprytniejszym i okrutnym przeciwnikiem był zbyt duży... Oczy jej zalśniły łzami i nie dostrzegła, że Izabela ją obserwuje.

Kiedy jednak Arnold zniknął wraz ze swymi ludźmi za jodłami, Katarzyna odwróciła się raptownie w stronę teściowej i podała jej dziecko.

- Proszę wziąć Michała - rzekła spokojnie. - Ja pojadę za nimi.

- Czyś oszalała? Miejsce kobiety nie jest przy mężczyznach. Czy wiesz, czym ryzykujesz?

Młoda kobieta uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Przede wszystkim wiem, co ryzykuje Arnold, i tylko to się dla mnie liczy.

- Twój syn cię nie powstrzymuje? - spytała Izabela z lekkim grymasem lekceważenia w kącikach ust. - Dobra matka nie powinna nigdy opuszczać dziecka.

- Być może jestem lepszą żoną niż matką. Ponadto on ma panią. Jako babka może pani czuwać nad nim w czasie mojej nieobecności. A jeśli przydarzy mi się jakieś nieszczęście, myślę, że to ułatwiłoby wiele spraw, czyż nie tak?

I nie czekając na odpowiedź Izabeli, która spoglądała na nią w osłupieniu, Katarzyna odwróciła się na pięcie i poszła do stajni. Nie korzystając z niczyjej pomocy osiodłała Morganę, dosiadła jej i pojechała za oddziałkiem drogą do Montsalvy.


W miarę jak Katarzyna zbliżała się do miasteczka, coraz wyraźniej słyszała bicie dzwonów i jechała za ich dźwiękiem, trzymając się śladów koni Arnolda. Podobnie jak Dziewica Orleańska, Katarzyna zawsze lubiła dźwięk dzwonów, które przebijając się przez niebo, przemawiały w jakimś tajemniczym języku, ponad czasem i ponad ziemią. Dziś rano zwrócił jej uwagę ich ponury ton. Wydawało się, że dźwięki dzwonu klasztornego zapowiadają jakieś nieszczęście. Katarzynie dreszcz przebiegł po plecach.

Właśnie zaczynał się Wielki Post i melodyjne dźwięki przypominały wieśniakom o popiele pokuty, ale niespokojne serce młodej kobiety widziało w tym złą wróżbę. Wplotła na chwilę swe zimne palce w grzywę Morgany w poszukiwaniu ciepła i czegoś żywego. Rozmyślnie odwróciła głowę od Wzgórza Drzewa i jego czarnych ruin, spięła klacz i z pochyloną głową zagłębiła się w leśne poszycie.

W chwili gdy miała opuścić zasłonę z drzew i wyjechać na płaskowyż, instynktownie zatrzymała Morganę. Widziała stąd doskonale umocnienia Montsalvy i jego szeroko otwartą północną bramę. Widziała także wieśniaków nadciągających dróżkami, ze schylonymi głowami i przygarbionymi plecami, jakby ścigani byli przez jakąś plagę. Nigdzie jednak nie było śladu Arnolda ani jego ludzi. Katarzyna w zakłopotaniu zaczęła się uważnie wpatrywać prosto przed siebie. Dwaj łucznicy trzymający straż przed bramą mieli marne ubrania, ale lśniącą broń. Każdy z nich trzymał łuk oburącz, gotów się nim posłużyć. Patrzyli ze złością na wieśniaków. Wysoko na tle nieba łopotał na wieżach klasztornych czerwony sztandar z wytłoczonymi pałkami i półksiężycami, które już widziała na murach Ventadour. Nagle ogarnęła ją złość - to przecież na rozkaz Hiszpana Valette spalił Montsalvy i teraz rozumiała, dlaczego Rodrygo odmówił przyjęcia podziękowań Arnolda. Po prostu wiedział już, co się zdarzyło w dobrach lennych jego wroga.

Katarzyna roztropnie postanowiła wejść pieszo do Montsalvy.

Ponieważ nie widziała nigdzie małżonka, najlepiej byłoby przejść w miarę możliwości niepostrzeżenie. Morgana była zbyt widoczna, a ponadto mogła łatwo wzbudzić chciwość jakiegoś opryszka. Zsunęła się na ziemię, podprowadziła klacz za uzdę dość głęboko w las, tam, gdzie nikt jej nie zobaczy. Następnie przywiązała ją do drzewa i poleciwszy jej, by czekała spokojnie, oddaliła się w stronę miasteczka.

Jej suknia z brązowej wełny i obszerny szary płaszcz nie mogły zwrócić niczyjej uwagi. Było to ubranie skromne, dość zresztą zniszczone długą podróżą. Jednak przy przekraczaniu bramy Katarzyna naciągnęła na oczy kaptur. Szła, starając się, by jej ruchy były naturalne, ale serce biło jej jak szalone. Nie miała zresztą ku temu powodu - żołnierze nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Tylko jeden z nich zarechotał: - Hej, nicponie, pospieszcie się, bo przegapicie ten widok. .

Widok? Młoda kobieta nie myślała długo nad tym pytaniem.

Przyspieszyła kroku, przeszła pod okrągłym sklepieniem i znalazła się na wąskiej, jedynej zresztą uliczce, na której w cieniu klasztoru benedyktynów zgrupowały się domki Montsalvy. Kościelny dzwon wciąż dzwonił. Inni ludzie, w większości obdarci i przybici, szli tą samą drogą.

Gdy wyszła na placyk, na którym wznosił się kościół romański, zobaczyła, jak milczący tłum gęstniał coraz bardziej, jedni bowiem nadchodzili z zewnątrz, inni natomiast wychodzili z kościoła. Ci ostatni szli z głowami nisko schylonymi, starając się nie patrzeć na żołnierzy tłoczących się przy portalu i na człowieka skutego łańcuchami, którego przytrzymywali. Był to człowieczek garbaty i szpetny, którego twarz była tak szara jak popiół, którym posypali się inni. Jego przygnębiona mina i nieprzytomne oczy ostro kontrastowały z jaskrawymi łachmanami, w które był przyodziany. Czerwono-zielone pludry fruwały wokół jego powykręcanych nóg. Żółta tunika przyozdobiona dzwoneczkami, szeroki czerwony płaszcz i korona ze złotego kartonu składały się na groteskowy kostium, który byłby śmieszny, gdyby mężczyzna nie był tak godny politowania. Ale nikomu nie chciało się śmiać, Katarzynie też. Widziała jedynie spojrzenia utkwione w ziemię i zaciśnięte pięści. Od czasu do czasu jakieś łkanie przerywało ciszę, która następowała pomiędzy uderzeniami zegara. Okrutne, roześmiane i zapijaczone gęby opryszków tworzyły przerażający kontrast ze wszystkimi tymi poznaczonymi strachem i boleścią twarzami.