Moja kochana - rzekła do siebie, podczas gdy Morgana zawracała w stronę Wzgórza Drzewa - próba się odbędzie i tak jest sprawiedliwie. To zasłużona kara za to, co odważyłaś się pomyśleć!

Ale mimo tych upomnień wygłoszonych pod własnym adresem przerażenie Katarzyny rosło wraz z każdym stąpnięciem klaczy.


Folwark Saturnina skrywał się za kępą jodeł, na zboczu wzgórza.

Wąska, ledwie zarysowana droga, która tam prowadziła, kończyła się nieco poniżej ruin, a osłaniało go skaliste urwisko.

Katarzyna raczej go odgadła, niż zobaczyła - wyglądał niby jakaś ciemniejsza narośl na czarnej skale. Z fasady domu wyzierały - jakby czerwone zamglone oczy - dwa wąskie okna, w które młoda kobieta spojrzała nieufnie. Ukryty w cieniu dom sprawiał takie wrażenie, jakby na nią czyhał...

Dźwięczny odgłos końskich kopyt sprowadził przed dom niewielką, czarną postać. Była to wieśniaczka w białym czepku trzymająca ponad głową pochodnię.

- Kto tam? - spytała szorstko.

- To ja, Donato - rzekł Saturnin.

- Ale ty nie jesteś sam...

Wieśniaczka podeszła bliżej i nagle się zatrzymała. Latarnia zadrżała w jej dłoni. Powoli opadła na kolana, rozświetlona radością.

- O słodki Jezu! Pan Arnold!

Stał już na ziemi; podczas gdy Saturnin pomagał zejść Katarzynie, on podnosił z ziemi starą Donatę i całował ją w policzki.

- To naprawdę ja... A gdzie moja matka?

- Tam! Och, jaśnie panie, ona się tak ucieszy!

Ale Arnold już nie słuchał. Złapał Katarzynę za rękę i ciągnął ją w stronę domu tak szybko, że z trudem nadążała. Znalazła się w niskiej izbie z klepiskiem i wzrok jej nie rozróżniał niczego poza kobietą w czerni siedzącą na kamieniu obok paleniska. Kobieta uniosła się z okrzykiem: - To ty!

Mój Boże! - pomyślała Katarzyna. - Jacy oni są do siebie podobni!

Rzeczywiście, szczupła, wysoka kobieta o ciemnych włosach, która niepewnie opierała się o poręcz krzesła, była kopią, aczkolwiek nieco złagodzoną, rysów Arnolda - to samo wysokie czoło, ta sama czystość rysów twarzy, ta sama matowa skóra i czarne oczy, ale spod płóciennego kornetu okalającego twarz na modłę zakonną wymykały się włosy czarne, choć przyprószone już siwizną. Błękitnawe powieki były pomarszczone, a w kąciku ust widniała zmarszczka znużenia, której nie było przy ustach mężczyzny.

Arnold, puszczając Katarzynę, rzucił się do stóp matki i pokrywał pocałunkami jej drżące ręce.

- Matko kochana!

Oparta o framugę Katarzyna przyglądała się im. Nie śmiała odetchnąć. Po policzkach Izabeli de Montsalvy spływały ciężkie łzy, obiema rękami obejmowała twarz syna, usiłując go ucałować. Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, trwali przytuleni. Wydawało się, że łzy matki nie obeschną nigdy.

Za sobą Katarzyna słyszała oddechy tych, którzy nie śmieli wejść do środka. Gdy nagle zapłakał Michał, odwróciła się, niemal wyrwała go z ramion Sary i przycisnęła do piersi, jak gdyby chciała go prosić, by jej bronił przed tą nieznajomą, której pierwszych słów tak się obawiała. Ciepło małego ciałka wtulonego w jej pierś przywróciło jej odwagę.

Przełknęła ślinę i wyprostowała się. Nadeszła ta straszna chwila.

Katarzyna dostrzegła, jak ponad ramieniem Arnolda oczy pani de Montsalvy otworzyły się szeroko i spoczęły na niej ze zdumieniem. Zadała pytanie, odpychając łagodnie syna.

- Kto jest z tobą?

Katarzyna zrobiła dwa kroki, ale Arnold już do niej wrócił i objął ją ramieniem.

- Matko - rzekł z powagą - oto moja żona Katarzyna.

Katarzyna padła na kolana wiedziona impulsem. Klęczała tak przed matką swego męża, unosząc ku niej - niczym ofiarę - małego Michała.

- A oto nasz syn - szepnęła głosem zduszonym ze wzruszenia. Nazwaliśmy go Michał!

Jej fiołkowe oczy wpatrzyły się w teściową błagalnie, by zechciała ją zaakceptować. Serce waliło mocno w jej piersi i starała się z całej siły powstrzymać płacz. Izabela de Montsalvy popatrzyła z niedowierzaniem na młodą kobietę klęczącą u jej stóp. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Pochyliła się jednak, przyglądając się maleńkiej twarzyczce dziecka.

- Michał - wyszeptała. - Zwracacie mi Michała?

Wzięła dziecko z rąk Katarzyny i zbliżyła się do ognia, by je lepiej zobaczyć. Katarzyna widziała, jak drżą jej dłonie, a oczy znów wypełniają się łzami. Myślała, że teściowa wybuchnie płaczem, lecz ona się uśmiechnęła. Był to uśmiech tak jasny i tak młody jak uśmiech Arnolda.

Babka pogładziła ostrożnie złote włoski na główce Michała.

- Ma jasne włosy! - rzekła zachwycona. - Jest jasny jak mój biedny syn.

Katarzyna poczuła, że ręce Arnolda pomagają jej wstać. Nie puszczając jej, rzekł: - Jesteśmy szczęśliwi, matko, że tak się cieszysz, ale czy tej oto kobiecie, mojej żonie i matce twego wnuka, nie powiesz nic?

Pani de Montsalvy odwróciła się do nich i przyjrzała się im. Potem powiedziała z uśmiechem: - Wybacz mi, córko. To zbyt wielkie szczęście po tej klęsce, która nas spotkała. Straciłam głowę. Podejdź bliżej, niech ci się przyjrzę...

Katarzyna pomału podeszła do ognia, odrzucając do tyłu kaptur.

Płomienie zamigotały w jej włosach i zaświeciły złote ogniki w oczach.

Stała tak wyprostowana, jej delikatna głowa uniesiona była do góry z bezwiedną dumą - czekała na werdykt z ust teściowej. Nie trwało to długo.

- Jaka jesteś piękna! - westchnęła Izabela de Montsalvy. - Prawie zanadto piękna!

- Najpiękniejsza dama królestwa - rzekł Arnold czule. - I najbardziej uwielbiana.

Matka uśmiechnęła się, słysząc, ile żaru włożył w te słowa.

- Mogłeś wybrać tylko kobietę bardzo piękną - rzekła. - Zawsze było ci trudno dogodzić! Podejdź, ucałuj mnie, moje dziecko.

Ściśnięte serce Katarzyny odprężyło się. Schyliła się nieco, aby nadstawić czoło do ucałowania, a następnie sama dotknęła ustami policzka teściowej. Po chwili obie kobiety pochyliły się nad Michałem, który podrygiwał żywo.

- On też jest piękny! - zachwycała się babka. - Będziemy go bardzo kochać!

Dobiegający od drzwi krzyk przerwał jej słowa. Na progu pojawiła się ciemna młoda dziewczyna, z całej siły odpychając Saturnina, Donatę, Waltera, Sarę i Fortunata.

- Arnold! Arnold! Wróciłeś! Nareszcie!

Katarzyna jak we śnie zobaczyła dziewczynę podbiegającą do jej męża. Dziewczyna objęła go ramionami i wspinając się na palce, przycisnęła swoje usta do jego ust z namiętnością, która nie zostawiała żadnych wątpliwości co do rodzaju uczuć, jakie żywiła dla Arnolda. On sam był tak zaskoczony, że nie od razu zareagował, ale Katarzyna poczuła, jak ogarnia ją gniew. Co to za jedna, myślała, jakim prawem całuje jej męża tak gorąco? Żywo podbiegła do Arnolda, który zresztą oprzytomniał i gwałtownie odpychał napastniczkę.

- Mario! - rzekł. - Powinnaś się nauczyć powściągać swoje uczucia.

Nie wiedziałem, że tu jesteś.

- Jej brat mi ją powierzył - rzekła matka. - Ona się tak nudziła w Comborn!

- A tutaj jest dużo weselej - powiedział Arnold. - Uspokój się - uciął niecierpliwie, odsuwając ramiona, które znów chciały opasać jego szyję. Jesteś za duża, by zachowywać się jak dziewczynka! Moja najdroższa! dodał zwracając się do żony. - Ta młoda kózka to moja kuzynka, Maria de Comborn.

Katarzyna, która nie mogła jeszcze dojść do siebie po tej niemiłej niespodziance, zmusiła się do uśmiechu. Poczuła na swej twarzy ostre spojrzenie rozjuszonych zielonych oczu. Maria de Comborn rzeczywiście przypominała kózkę. Była drobna, nerwowa, a pod nieporządną czarną suknią wyczuwało się muskularne ciało, napięte jak łuk. Trójkątna twarzyczka była dziwnie spiczasta. Czarne włosy wiły się jak u Cyganki, a z warkoczy wymykały się niesforne kosmyki. Jej usta, bardzo czerwone, wyraźnie zarysowane, nawet zmysłowe, ukazywały ostre, niezwykle białe zęby.

Koza... - pomyślała Katarzyna. - Raczej żmija! Ta trójkątna twarz, te dziwne oczy!...

Zatrzymała dla siebie te refleksje i znowu się uśmiechnęła.

- Dobry wieczór, Mario - rzekła uprzejmie. - Miło mi panią poznać.

- Kim pani jest? - spytała dziewczyna sucho.

Pani de Montsalvy wzięła na siebie trud poinformowania jej.

Poważny, choć dźwięczny głos brzmiał surowo.

- Ona nazywa się Katarzyna de Montsalvy i jest żoną Arnolda.

Ucałuj ją!

Katarzyna miała wrażenie, że Maria padnie za chwilę zemdlona. Jej ciemna twarz poszarzała, a nozdrza rozchyliły się. Zielone oczy biegały jak oszalałe od Arnolda do Katarzyny i z powrotem. Wykrzywiła usta w grymas, ukazując zęby, jakby chciała ugryźć.

- Jego żona! - warknęła. - Pani jest jego żoną i śmie pani się do mnie odzywać? Od chwili, gdy się urodziłam, byłam mu przeznaczona...

Kochałam go, od kiedy w ogóle mogłam żywić jakiekolwiek uczucia, a on ożenił się z panią. .

- Mario! - krzyknęła pani de Montsalvy. - Dość tego!

Katarzyna nie wiedziała, czy się rozpłakać, czy wybuchnąć gniewem, ale Arnold odwrócił się, wzruszając ramionami.

- Myślę, że zupełnie już oszalała!

Maria zwróciła ku niemu swą chudą, rozpłomienioną twarz.

- Oszalała? Tak, jestem szalona, szalona z miłości do ciebie! Zawsze taka byłam! I nie zrezygnuję z ciebie, nawet dla tej kobiety! Nie zaznam spokoju ani spoczynku, dopóki nie wyrwę cię z jej rąk!

Ramię Marii - wyciągnięte groźnie w stronę Katarzyny - opadło.

Dziewczyna rozejrzała się dokoła, wybuchnęła szlochem i wybiegła, roztapiając się w mroku nocy. Arnold zrobił ruch, jakby chciał podążyć za nią, ale Katarzyna zatrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Jeśli pójdziesz za nią, wyjeżdżam natychmiast! - rzekła chłodno. Doprawdy, czekają nas tu przyjemne chwile.