Silna dłoń Normandczyka pomogła jej wstać. Ściskając wciąż w dłoni pergamin, wtuliła się w ramiona Sary, która podała dziecko Fortunatowi. Cyganka drżała jak liść, ale jej objęcia dawały spokój i ciepło.

- Bądź twarda, malutka - szepnęła. - Musisz być silna, żeby mu pomóc. Będzie mu to potrzebne.

Kiwnęła głową, chciała wrócić do Arnolda, lecz Walter ją powstrzymał.

- Nie, proszę pozwolić mi działać!

Stopniowo konwulsyjne łkanie Arnolda ucichło. Tę chwilę obrał Normandczyk. Wziął ostrożnie Michała z rąk Fortunata i przykląkł obok młodego mężczyzny.

- Panie - rzekł głosem zdławionym ze wzruszenia. - Starożytna saga mojego ludu powiada: Jeśli jakiś ciężar jest dla ciebie zbyt ciężki, odrzuć go i staraj się pomóc sobie sam. Pozostaje panu zemsta.. i to!

Rozbudzony Michał zaczął krzyczeć. Katarzyna uwolniła się z ramion Sary. Serce biło jej jak szalone, a dłonie instynktownie wyciągały się ku leżącemu mężczyźnie. Nagle Arnold wstał i spojrzał kolejno na Waltera i na dziecko. Jego zmieniona od bólu twarz wykrzywiła się. Wziął na ręce małe zawiniątko, które, jak za dotknięciem różdżki, uspokoiło się natychmiast. Przycisnął do siebie syna z uniesieniem, potem znów spojrzał na Normandczyka.

- Masz rację - rzekł ochryple. - Został mi syn, żona. . i nienawiść!

Niech będzie przeklęty król, który tak mi odpłaca za wierną służbę i przelaną krew! Przeklęty niech będzie Karol de Valois, który wydał moją rodzinę swemu słudze, zburzył mój dom, zabił moją matkę! Od tej chwili wypowiadam mu posłuszeństwo i nie spocznę, dopóki nie...

- Nie! - krzyknęła Katarzyna przerażona tym głosem, który uniósł się jak huragan.

Czuła, że w żyłach Arnolda wzbiera gniew niczym lawa, która toruje sobie drogę przez krater wulkanu. Przypadła doń, wyrwała mu dziecko z rąk i otoczyła je ramionami.

- Nie - powtórzyła ciszej. - Nie chcę złorzeczeń nad głową mego dziecka! Nie powinieneś mówić takich rzeczy, Arnoldzie!

Po raz pierwszy zwrócił ku niej spojrzenie czarne z wściekłości.

- Moja matka leży zapewne pod szczątkami naszego domu, jestem banitą... - Wyrwał jej pergamin, który do tej chwili trzymała, i potrząsnął nim. - Umiesz czytać? Zdrajca i wiarołomca! Ja? Zdrajca i wiarołomca jak Joanna była heretyczką i czarownicą! Wstyd, rozpacz i kat! Oto jak król Karol płaci swym sługom!

- To nie on - rzekła znużona Katarzyna - I dobrze o tym wiesz...

- On jest królem! Jeśli tak zamierza rządzić królestwem, to lepsze byłyby dla niego klasztor i tonsura, a dla królestwa - książę Burgundii na tronie!

Katarzynę ogarnęła fala rozpaczy. Gniew i ból Arnolda osiągnęły granice wytrzymałości, skoro zapragnął ujrzeć na tronie mężczyznę, którego nienawidził i zwalczał całe życie! Czy teraz zwróci się ku swemu wrogowi, ku człowiekowi, któremu Katarzyna wyrwała się z największym trudem, by połączyć się z nim? Potrząsnęła głową. Duże łzy potoczyły się po policzkach Michała. Przycisnęła mocno wargi do małej twarzyczki, naciągnęła na ramiona płaszcz, by go lepiej otulić. Wiatr na wyżynach hulał mocniej, unosząc się znad czarnej dziury, w którą zamieniły się otulone nocą doliny. Pochodnia, którą przed chwilą zapalił Fortunat, wydawała się gasnąć w wilgotnych podmuchach. Katarzyna zadrżała, przyjrzała się po kolei wszystkim świadkom tej strasznej sceny. Oczy jej zatrzymały się na mężu. Stał wciąż zwrócony ku ruinom, prosty jak struna.

Jego oświetlone ogniem oczy wyglądały jeszcze groźniej...

Młodą kobietę ogarnęło zniechęcenie. Jeszcze raz Arnold się jej wymykał i nie wiedziała, jak do niego dotrzeć przez ten mur wściekłości, za którym tkwił zamknięty. Nie mógł zrozumieć jej uspokajających słów, bo teraz był zbuntowany.

Pomyślała, że jej kobieca słabość będzie najlepszym orężem, zbliżyła się doń i przytuliła.

- Arnoldzie - wyszeptała - czy nie możemy spróbować znaleźć jakiegoś schronienia? Zerwał się wiatr, a ja jestem przemoczona. Poza tym boję się o Michała.

Kiedy spojrzał na nią, Katarzyna zobaczyła, że opuścił go gniew, ale ogarnął rozdzierający smutek. Młody mężczyzna objął ją ramieniem i przycisnął.

- Moje biedactwo! Jesteś zmęczona i zziębnięta! Trzeba też zająć się dzieckiem. Chodź. Chwilowo nie mamy tu nic do zrobienia.

Dotyk twardych mięśni przywrócił Katarzynie utraconą odwagę.

Podniosła na męża ufne oczy.

- Ruiny się odbudowuje, Arnoldzie, a czas osusza łzy!

- Ale nie wskrzesza umarłych! A moja biedna matka... - Głos mu się załamał i Katarzyna poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej ramieniu, lecz opanował się i posępnie ciągnął dalej: - Domyślam się, że broniła domu aż do końca! Jutro ludzie z miasteczka pomogą mi przeszukać ruiny i odnaleźć jej ciało, by pochować ją należycie. Na razie chodźmy do klasztoru! Nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy, przeor i ja, ale nie może odmówić nam schronienia.

Wszyscy dosiedli koni, wykonali półobrót i w ślad za Montsalvym wjechali w tunel drzew, który godzinę temu mijali z taką radością. Ruiny Montsalvy zostały same, wydane na jęki wichru, który przybywał znad płaskowyżu, jakby chciał je opłakiwać.

Na drodze pojawił się żółtawoczerwony punkcik światła, który szybko się powiększał. Katarzyna domyśliła się, że była to latarnia kołysząca się na ramieniu jakiegoś człowieka idącego im naprzeciw.

Wkrótce pochodnia, którą trzymał Fortunat, i latarnia spotkały się i zatrzymały. Młoda kobieta dostrzegła za plecami Arnolda wieśniaka o skórze tak smagłej, brązowej i mocnej zarazem, że koszula i pludry z wełny, w które był ubrany, zdawały się przyoblekać stare, sękate drzewo.

Proste, siwe włosy wychodziły spod brązowej czapki naciśniętej na uszy, ale oczy osadzone pod krzaczastymi, siwymi brwiami rzucały wesołe błyski. Twarz była surowa: zaciśnięte wargi, które pewnie niełatwo się rozchylały, zakrzywiony podbródek, nos cienki niczym ostrze noża, a zmarszczki wokół ust biegły raczej na prawo, nadając fizjonomii wyraz przebiegły i sprytny.

Przez chwilę wieśniak, zlekceważywszy Fortunata z jego pochodnią, szedł prosto na Arnolda i zatrzymał się tuż przed głową konia. Uniósł latarnię, aby oświetlić twarz, następnie ściągnął z głowy czapkę.

- Jaśnie pan! - rzekł. - Właśnie przed chwilą wydało mi się, że poznałem pana na wrzosowisku, kiedy pan cwałował tak, jakby diabeł pana ścigał! Chwała Bogu, że przyprowadził tu jaśnie pana!

Wąskie wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, ukazując miejscami pozbawione zębów dziąsła. Całe jego stare oblicze promieniało tak ogromną radością, że wydawało się rozpraszać noc. Katarzyna dostrzegła dwie łzy lśniące w kącikach oczu. Poczciwiec ukląkł w błocie, nie przestając patrzeć na Arnolda jak na archanioła. Arnold zeskoczył z konia, chwycił wieśniaka za ramiona i ucałował w oba policzki.

- Saturnin! Mój stary Saturnin! Na Boga! Jak to dobrze cię zobaczyć!

Ty przynajmniej będziesz mógł mi opowiedzieć. .

Starzec w objęciach Arnolda płakał i śmiał się na przemian.

- O, teraz, kiedy jaśnie pan jest tutaj, wszystko pójdzie lepiej! Pan ich zwycięży, pan pokona te psy, które rzuciły się na nas jak kruki.

Bystre oczy Saturnina odkryły Katarzynę siedzącą na Morganie i Sarę na Parobku, z dzieckiem w ramionach.

- Ach! - rzekł z naiwnym podziwem. - Jaka piękna pani! Naprawdę w życiu nie widziałem takiej pięknej. . To jest... czy to. .

- To moja żona - odparł Arnold z odcieniem dumy w głosie, która przyprawiła Katarzynę o uśmiech. - A oto mój syn! Możesz ucałować jej rękę... Moja droga! Saturnin jest seneszalem Montsalvy i naszym najwierniejszym sługą. Wygląda jak zwykły chłop, ale jest właścicielem domu. Wychowywał nas, Michała i mnie... prawie tak samo jak nasza matka.

Głos Arnolda znów się załamał na wspomnienie matki, ale Saturnin, który ucałował rękę Katarzyny, zwrócił się do niego z okrzykiem: - Co za stary dureń ze mnie! Trzymam tak pana, zamiast poprowadzić do niej! Nasza biedna pani będzie taka szczęśliwa!

- Moja matka? Wiesz, gdzie ona jest? Ona nie. . Stary zaśmiał się z całego serca.

- Umarła? Co znowu! Gdyby mi się nie udało jej wyprowadzić z zamku, kiedy te dzikusy podłożyły ogień, nigdy byś już, panie, nie zobaczył starego Saturnina. Nie mógłbym panu spojrzeć w twarz.

Arnold znów złapał go za ramiona i krzyczał: - Żyje! Ona żyje! A gdzie jest? W klasztorze? Saturnin splunął i wzruszył ramionami.

- W klasztorze jest Valette ze swymi ludźmi... tymi, którzy spalili dom. A gdzież by miała być pani hrabina, jak nie u mnie? Ale na folwarku, bo w mieście ludzie Valette'a zabrali najlepsze domy. Chodźmy już teraz, jest późno. Nawet w nocy drogi są niebezpieczne...

Mówiąc cały czas, Saturnin wziął za uzdę Morganę i zawrócił ją.

Zanim nałożył ponownie czapkę, skłonił się przed Katarzyną z bezwiedną godnością.

- Jaśnie pani! - rzekł z niezmiernym szacunkiem. - Będzie to wielki honor dla starego Saturnina, poprowadzić panią do swego domu, choć nie jest on bynajmniej godny, by panią przyjąć. Ale będzie pani u siebie, tak jak gdyby mury Montsalvy stały nietknięte!

Podziękowała mu uśmiechem. Młodą kobietą targały sprzeczne uczucia. Ten wieśniak, tak godny i prosty, którego Arnold traktował jak przyjaciela, odkrywał przed nią nowe cechy charakteru jej męża.

Zaczynała odgadywać, jakim był dzieckiem, dostrzegła zwykłą, ludzką naturę ukrytą pod płaszczem dumy. Była szczęśliwa, że i ona, i jej ludzie znajdą wreszcie dach nad głową, ale pod tym dachem była kobieta, której Katarzyna tak się obawiała - matka Arnolda! W miarę jak ich spotkanie się zbliżało, czuła ogarniający ją niepokój. Czy ta wielka pani, jaką zapewne była Izabela de Montsalvy, będzie mogła przyjąć synową wywodzącą się z ludu, czy też młodzi małżonkowie spotkają się z wyrzutami i gorzkimi wymówkami? Młoda kobieta wstydziła się przyznać w duchu, że niedawno, gdy stała przed ruinami zamku, przeleciała jej przez głowę grzeszna myśl, iż ta tragedia zaoszczędzi jej przykrej próby. Wyrzucała sobie teraz tę myśl jak zbrodnię. Była jednak zbyt mężna i zbyt przyzwyczajona do wszelkich przeciwności losu, by nie umieć widzieć rzeczy takimi, jakie są.