- Będzie do niego podobny - twierdził Arnold, przyglądając się nieraz synowi. - Zresztą ma jasne włosy, tak jak on... i tak jak ty - dodawał, zerkając na żonę.
Urodzenie tego, który - jak przysięgał Arnold - miał być dokładną kopią Michała de Montsalvy'ego, przepajało młodą matkę bezbrzeżną radością. Uwielbiała go od pierwszego wejrzenia. A teraz stał się jej jeszcze droższy.
Jak na dziecko zaledwie tygodniowe, Michał był zdumiewająco silny. Wydawało się, że chłód, śnieg i trudy podróży nie przeszkadzały mu zupełnie. Stale wtulony w obfite łono promieniejącej Sary, dla której już zima nie istniała, tak była zajęta funkcją niańki, spał z lekko osłoniętą buźką prawie przez cały czas, zaciskając piąstki. Budził się jedynie po to, by przenikliwym głosem domagać się posiłku. Wówczas podróżni zatrzymywali się w jakimś zacisznym zakątku i dziecko przechodziło z ramion Sary w objęcia Katarzyny. Te chwile były najwspanialsze dla młodej matki. Czuła wtedy, że dziecko należy do niej, że jest kością z jej kości i krwią z jej krwi. Maleńkie paluszki wczepiały się w jej nabrzmiałą pierś, a małe usteczka ssały z zapałem, który niepokoił Arnolda.
- Ty młody hultaju! - zrzędził. - Jak tylko znajdziemy się w zamku, wyszukamy ci jakąś zdrową mamkę. Gdyby ci pozwolić, pożarłbyś swoją matkę.
- Nic nie jest lepsze dla dziecka od mleka matki! - protestowała uczenie Sara.
- Taaa! U nas chłopcy mieli zawsze mamki. Cała nasza rodzina to straszne żarłoki i rzadko im matka wystarcza. Ja miałem dwie mamki! zakończył z triumfem.
Te drobne utarczki bawiły Katarzynę, która dobrze znała prawdziwy powód chwalenia mamki przez męża. Arnold z trudem respektował tradycyjny okres połogu, który zmusza małżonka do zachowania abstynencji cielesnej.
Gdy nadchodziła noc, wbrew sobie pozwalał Katarzynie spać obok Sary i dziecka, sam natomiast mimo zmęczenia krążył po okolicy, wracając po godzinie lub dwóch. Zresztą Katarzyna dobrze znała ten wygłodniały wyraz jego oczu, kiedy przyglądał się karmieniu Michała.
Stał tak przed nią z oczami utkwionymi w odsłoniętą pierś, kryjąc ręce za plecami, by nie zauważyła ich drżenia.
Rano tego dnia, w którym mieli wreszcie dotrzeć do celu, Arnold przyłapał Escorneboeufa na podglądaniu Katarzyny karmiącej synka.
Olbrzym nie usłyszał kroków Montsalvy'ego. Z rozpłomienioną twarzą przykucnął i przez dziurkę od klucza obserwował kobietę, która mniemając, że jest sama z Sarą w swojej celi opactwa, rozpięła szeroko gorset, uśmiechając się do Cyganki kołyszącej dziecko. Zapewne krew tak mocno tętniła w uszach Escorneboeufa, że nie zwrócił uwagi na szybkie kroki Arnolda. W następnej chwili potężny sierżant leżał w pyle, głośno jęcząc.
Potężnym uderzeniem pięści Montsalvy zmiażdżył mu nos, następnie podniósł go kopniakiem, warcząc: - Wynoś się stąd! I pamiętaj, że następnym razem cię zabiję!
Escorneboeuf uciekł ze zgiętym grzbietem jak zbity pies, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Arnold nie zwrócił na to uwagi, ale Katarzyna zaniepokoiła się.
- To zły człowiek! Trzeba się mieć przed nim na baczności!
- Nic nam nie zrobi! Znam ten typ ludzi. Zresztą, gdy już będziemy w Montsalvy, zamkniemy go w lochu, żeby go uspokoić.
Jednakowoż w chwili odjazdu nie można było odnaleźć Escorneboeufa. Choć był tak olbrzymi, nagle wyparował. Nikt w klasztorze go nie widział. Ale i tym razem Arnold się nie zmartwił.
- Baba z wozu, koniom lżej! W końcu teraz go już nie potrzebujemy!
- rzekł.
Mimo wszystko polecił ojcu d'Estaing założyć mu kajdanki, jeśli kiedykolwiek burmistrz dostanie go w swe ręce. Z ludzi pozostawionych mu przez Xaintrailles'a został już tylko Fortunat, ale - tak jak inni - żałował swego wodza. Od czasu zajścia w lesie Chabrieres żywił gorący podziw, dla Waltera jak i dla Katarzyny, którą uważał za istotę nadprzyrodzoną.
Była to natura prosta, dzika i okrutna z nawyku raczej niż z przyrodzenia, ale teraz Fortunat chodził za Normandczykiem jak cień.
W zapadającym zmierzchu podróżnicy zbliżali się do Montsalvy.
Arnold nie mógł powściągnąć już niecierpliwości i na widok romańskiej wieży kościelnej wznoszącej się nad ciemnymi murami na skraju zamglonego horyzontu czarny rumak zaczął galopować. Za nim Morgana dosłownie fruwała, a pióropusz jej ogona radośnie unosił się w powietrzu, kamienie zaś podskakiwały pod kopytami. Walter i Fortunat zostali z tyłu, za Sarą. Obarczona Michałem, ta wspaniała kobieta mogła sobie pozwolić tylko na spokojny truchcik.
Katarzyna upojona szaloną jazdą spięła Morganę. Klacz wyciągnęła szyję i dogoniła czarnego konia, przy którym już pozostała. Arnold uśmiechnął się promiennie do zarumienionej z radości i podniecenia żony.
- Nie prześcigniesz mnie, piękna amazonko! Zresztą nie znasz drogi krzyknął pod wiatr.
- To zamek, tam, daleko?
- Nie! To opactwo! Domy wioski skupione są między nim a Wzgórzem Drzewa, gdzie znajduje się nasz dom. Musimy jechać na lewo, wzdłuż murów klasztornych i zagłębić się w las. Zamek znajduje się na zboczu wzgórza, z wież rozciąga się rozległy widok. Zobaczysz... będziesz miała wrażenie, że cały świat spoczywa u twych stóp.
Przerwał, szybka jazda bowiem utrudniała mu oddychanie. Nie odpowiadając, Katarzyna uśmiechnęła się i jeszcze mocniej spięła Morganę, która dała z siebie wszystko, wyprzedzając nawet konia Arnolda.
Katarzyna wybuchnęła śmiechem. Arnold, który pozostał w tyle, zaklął szpetnie. Dźgnięty z całej siły rumak podskoczył i wystartował jak kula...
Mury opactwa były coraz bliżej. Katarzyna mogła już rozróżnić dachy domków z lawy w pobliskim miasteczku. Nagle Arnold skręcił w lewo, porzucając szeroką drogę na rzecz wąskiej ścieżki, która ginęła między drzewami. Odwróciła się i zobaczyła, że inni są jeszcze daleko.
- Poczekaj na nas! - krzyknęła.
Ale on już nie słyszał. Powietrze rodzinnych stron, którego nie wdychał ponad dwa lata, upoiło go niczym zbyt mocne wino... Katarzyna wahała się chwilę - czy jechać za nim, czy czekać na pozostałych?
Pragnienie bycia z nim wzięło górę. Zresztą Walter i Sara widzieli na pewno, w którą stronę skręca. Pochyliła się i poklepała grzywę Morgany.
- No, moja śliczna! Dogońmy tego uciekiniera, który nas porzuca!
Klaczka zarżała na znak, że rozumie, i rzuciła się w ślad za Arnoldem.
Czarny cień jodeł okrył je obie. Było tak, jakby nagle pogrążyły się w nocy. Jednak na końcu drogi ukazała się jaśniejsza plama. Ciemna postać jeźdźca zarysowała się na chwilę, następnie Arnold zniknął.
Katarzyna i Morgana przemknęły małą, leśną dróżką, nie uświadamiając sobie, że wdychają już zapach zaoranej wiosennej ziemi.
Dotarły do miejsca, w którym gasnące światło przybrało kolor fioletoworóżowy, i Katarzyna doznała uczucia, że rzeczywiście otwiera się przed nią świat. Ze zbocza nieczynnego wulkanu widać było doliny i góry, skały i wody, drzewa i pola - fantastyczną scenerię, której imponująca dzikość przyprawiała o zawrót głowy... Z całych sił zatrzymała Morganę na brzegu spiczastej skały i odwróciła głowę ku szczytowi pagórka, szukając wzrokiem Arnolda.
Dostrzegła go wreszcie i powstrzymała okrzyk. Był tutaj, zwrócony do niej tyłem; prosty i sztywny jak włócznia siedział w siodle. Przed nim wznosiły się potężne ruiny, rumowisko poczerniałych, spękanych głazów, na wpół zwęglonych belek, pole ogromnych kamieni, wśród których dawało się jeszcze rozpoznać zarysy wieży, fragmenty muru obronnego, przełamany łuk, niesamowity stos, jakby rozbitych pięścią olbrzyma, ścian.
Długie, czarne smugi, jak również tlące się jeszcze belki świadczyły o niedawnym pożarze. W miejscu fosy również leżały zwalone kamienie, a także ogniwa łańcucha i pogięte żelastwo tego, co kiedyś było mostem zwodzonym. To wszystko, co pozostało z zamku de Montsalvy...
Żałobne krakanie kruka unoszącego się na bladym niebie wytrąciło Katarzynę z osłupienia. Spojrzała na swego męża, który wciąż siedział w siodle. Sprawiał wrażenie rażonego gromem. Jego twarz była zupełnie nieruchoma, oczy szeroko rozwarte. Tylko czarne kosmyki, które rozwiewał wiatr, nadawały mu ludzki wygląd. Poza tym był to kamienny posąg, pozbawiony wzroku i głosu.
Przerażona zbliżyła się do niego i lekko dotknęła jego ramienia.
- Arnoldzie - wyszeptała. - Mój słodki panie!
Ale on jej nie widział, ani nie słyszał. Spoglądając martwym spojrzeniem, zsiadł z konia. Jak w złym śnie, Katarzyna ujrzała go idącego sztywnym krokiem w kierunku ruin. Zmierzał ku czemuś, czego w osłupieniu nie zauważył od razu. Był to duży pergamin, z którego zwisała czerwona pieczęć, niczym strużka krwi. Leżał między ruinami, przebity z czterech stron strzałami. Serce młodej kobiety stanęło na moment, powstrzymała oddech... Arnold przeskoczył przez kamienie, wydobył pergamin i przebiegł go wzrokiem. Potem, niczym dąb wyrwany z korzeniami przez wiatr, padł twarzą do ziemi, z ochrypłym okrzykiem, który ugodził Katarzynę w samo serce.
Kobieta jęknęła do wtóru. Zeskoczyła z wierzchowca, podbiegła do męża i padła na kolana obok niego, próbując oderwać jego zaciśnięte ręce czepiające się kępki suchej trawy. Na próżno! Całe ciało Arnolda wygiął nerwowy skurcz, a siły młodej kobiety nie były w stanie go przezwyciężyć. Niczym ślepiec szukała ręką pergaminu, który wiatr uniósł już nieco dalej. Złapała go wreszcie, spróbowała przeczytać, ale noc już zapadła i była w stanie odcyfrować tylko pierwszą linijkę, napisaną dużymi literami: W imieniu króla...
Teraz Arnold szlochał, z twarzą ukrytą w trawie, a Katarzyna, przejęta, próbowała jeszcze raz unieść go, utulić, w ramionach.
- Mój ukochany! - błagała bliska płaczu. - Mój ukochany! Proszę cię!
- Proszę, niech go jaśnie pani zostawi - odezwał się tuż obok szorstki głos Waltera. - On nic nie słyszy! Ten ból, który go ogarnia, czyni go głuchym i ślepym na wszystko. Ale dobrze, że płacze...
"Katarzyna Tom 3" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 3". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 3" друзьям в соцсетях.