Teraz mały oddziałek galopował spokojnie po starożytnej drodze rzymskiej, jeszcze wciąż wyraźnej, która z dawnego Avaricum* prowadziła prosto między pagórki Owernii poprzez Berry i Limousin.

Arnold był na czele.


* Bourges.


Jadąc na potężnym czarnym wierzchowcu, walczył z gorącym pragnieniem, by puścić się galopem. Od tak dawna nie galopował do wtóru z wiatrem, słysząc, jak z tyłu za nim radośnie łopoczą poły jego płaszcza.

Ale poważny stan żony wymagał bardziej umiarkowanego tempa, więc musiał pohamować swoją przyrodzoną żywiołowość. Jadąca za nim Katarzyna miała po obu stronach Sarę i Waltera. Z radością znów dosiadła Morgany. Radość tę zresztą mała klacz podzielała całkowicie. Z postawionymi uszami dreptała wesoło, machając tanecznie ogonem barwy śniegu. Sara jechała ponownie na Parobku. Pokaźna tusza Cyganki harmonizowała doskonale ze spokojnym usposobieniem zwierzęcia.

Chwilowo niewrażliwa na zimno, drzemała.

Natomiast Walter bynajmniej nie spał. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie za siebie w kierunku wielkiego Escorneboeufa, który wraz z Gaskończykami zamykał pochód. Między obydwoma mężczyznami, zapewne równymi sobie pod względem siły, zapanowała od pierwszego wejrzenia antypatia. Wystarczyło właśnie to pierwsze spojrzenie, które złapała Katarzyna i którego sens uchwyciła natychmiast. I Normandczyk, i Gaskończyk przyzwyczajeni byli do tego, że panują nad innymi, wymuszając prestiż siłą. Zatem obaj aż płonęli z niecierpliwości, by się zmierzyć. Podzieliła się swymi obawami z mężem.

- Oni się pobiją wcześniej czy później - szeptała, spoglądając na Escorneboeufa, który wycierał nos rękawem i w zamyśleniu przypatrywał się Walterowi siodłającemu Morganę.

- Jeśli będzie to walka rycerska, obserwowanie potyczki dwóch takich olbrzymów może być zabawne, ale w zwyczajnej bójce potrafię ich rozdzielić. Dzikie bestie tresuje się batem, a ja od dawna posiadłem tę sztukę.

Ta typowa dla Arnolda odpowiedź wzmogła jedynie obawy Katarzyny. Obiecała sobie zachowywać większą ostrożność, nie mogła jednak powstrzymać się od myśli, że życie byłoby nieskończenie bardziej proste, gdyby pozbawić mężczyzn tego nieumiarkowanego upodobania do zabijania się nawzajem. Instynktownie położyła rękę na brzuchu. Czy ten, który tam mieszkał, będzie miał równie wojowniczą naturę? Czy gorąca krew Montsalvych weźmie górę nad o wiele bardziej spokojnym usposobieniem jego matki i dziadka, dobrego Gauchera Legoix, który umarł powieszony, gdyż nade wszystko kochał pokój? Po raz pierwszy Katarzyna przelękła się tej żywej tajemnicy, którą nosiła w swym ciele.

Do tego niepokoju dołączył się inny, lęk przed nieznanym, otwierającym się przed nią. Co znajdzie u kresu tej drogi? Co na nią czekało w tej Owernii, o której nie miała najmniejszego nawet wyobrażenia? Góry, rzecz niesłychana dla dziewczyny z równin, którą była... nieznajome twarze, nowe domostwo, teściowa... W gruncie rzeczy najbardziej niepokojące było to ostatnie: matka Arnolda! Katarzyna niewiele o niej wiedziała poza tym, że synowie ją ubóstwiali. Niegdyś, w piwnicy domu rodziny Legoix, zanim Michał de Montsalvy został zamordowany przez paryską tłuszczę, opowiadał o swej matce uważnie słuchającej dziewczynce, którą była wówczas Katarzyna. Opisywał ją jako wielką damę, która wcześnie owdowiała, zostając sama z dwoma małymi chłopcami, dużym domem i ziemiami. Katarzyna miała wrażenie, że jeszcze słyszy głos Michała: „Moja matka zostanie sama, gdy brat także rozpocznie wojskową karierę. Będzie zapewne cierpiała z tego powodu, ale nie powie ani słowa. Jest zbyt dumna, ma zbyt wiele godności, by się skarżyć".

Katarzyna zastanawiała się, jak ta wyniosła kasztelanka przyjmie nieznaną synową, w dodatku plebejskiego pochodzenia? A jeśli przyjdzie im żyć obok siebie, to jak to będzie wyglądać?

- O czym myślisz? - zapytał Arnold.

Nie zauważyła, jak się do niej zbliżył, tak była pogrążona w myślach.

Uśmiechnęła się, widząc jego niepokój. Zapytał jeszcze: - Nie czujesz się dobrze? Może jesteś zmęczona?

- Nie - odparła. - Rozmyślałam tylko.

- O czym?

- O tym, co nas czeka... o twoich stronach... o twojej rodzinie.

Zęby Arnolda rozbłysły w nagłym uśmiechu. Pochyliwszy się, otoczył Katarzynę ramieniem i przycisnął usta do jej skroni.

- Możesz mi się przyznać - szepnął. - Boisz się tego wszystkiego, czyż nie?

- Trochę tak...

- Niepotrzebnie. Jeśli pokochasz Owernię, ona odda ci to z nawiązką.

A co do mojej matki, ponieważ to ona jest całą najbliższą rodziną, myślę, że się jej spodobasz. Ona przede wszystkim ceni odwagę...

Zrównawszy krok swego konia z krokiem Morgany, która wdzięczyła się do czarnego rumaka, Arnold długo opowiadał żonie o rodzinnych stronach. Stopniowo zapomniała o miękkich dolinkach ukrytych pod śniegiem, by wyobrazić sobie wysoki, wietrzny płaskowyż, zbiegający w dół skalistymi, zielonymi zboczami aż do głębokiej doliny, w której płynęła rzeka, błękitnawe góry we mgle poranka, fioletowe o zachodzie słońca, czarne skały i białe wody. Nagle zaczęło jej się spieszyć, by dotrzeć do tej dziwnej krainy, gdzie może oczekuje ją szczęście za pokrytymi dzikim winem murami starego zamku, który już nie musiał być fortecą. Zapomniała nawet o tym, że nad tą krainą zawisł złowróżbny cień hiszpańskiego opryszka. Ale Arnold nie zapomniał... Po chwili ciszy rzekł posępnym głosem: - I wszystko to jest teraz w niebezpieczeństwie, zagrożone przez nienasyconą chciwość jakiegoś La Tremoille'a, pragnącego przywłaszczyć sobie lenno z całkowitym pogwałceniem prawa feudalnego! Czas mi się dłuży... chcę tam dojechać jak najszybciej!




Dopóty, dopóki jechali przez uprawne ziemie Berry, względnie bezpieczne dzięki stałej obecności króla, podróż przebiegała pomyślnie.

Jedzenie było co prawda drogie i było go niewiele, jednak na widok złota pożyczonego szczodrobliwie przez Coeura - Arnold nie mógł wytłumaczyć mu, że to tylko dług - wiele skrzyń i kurników otwierano w oberżach, w których zatrzymywali się nasi podróżni. Niestety, sytuacja się zmieniła, gdy wjechali do surowego i dzikiego Limousin. Była to kraina bezludna o niskich pagórkach, przecinających głębokie, a zimą posępne doliny, i zamarzniętych bagnach ze sterczącymi suchymi trzcinami. Z rzadka porozrzucane wioski zagłębione były w krzaczastych nizinach, jak gdyby chciały się ukryć przed niebem. Wioski te były tak ubogie, że ich małe szare kościółki pokryto jedynie strzechą. Niegdyś chłopi uprawiali tu żyto, rzepę, kapustę i nieco pszenicy, a na niżej położonych suchych terenach winorośl. Jednak przeszło tamtędy tyle wojsk, Anglików, Armaniaków, Burgundczyków, tylu rozbójników i opryszków, sprzymierzeńców równie chciwych jak przeciwnicy, że ziemia powróciła do stanu pierwotnej dzikości. Żołnierze dokonali spustoszeń wśród bydła, którego jeszcze nie zdążyła zdziesiątkować choroba, i w czarnych kleszczach głodu ginęła powoli cała kraina.

Szczęście, jakie ogarnęło Katarzynę po wyjeździe z Bourges, na początku długiej drogi, która miała ją doprowadzić do nowego domu, gasło stopniowo, w miarę jak zagłębiali się w tę nędzną krainę. Z każdym stąpnięciem Morgany rósł w jej piersi ciężar. Powoli oddziaływała na nią dławiąca cisza wyludnionych wsi, ostrych szczytów najeżonych czarnymi i niemymi fortecami. Kiedy przypadkowo zauważono jakąś ludzką istotę, uciekała ona przed tym uzbrojonym oddziałem, a gdy spojrzenie tej istoty spotykało się z jej spojrzeniem, Katarzyna nie dostrzegała w nim niczego ludzkiego. Ludzie stali się tacy jak wilki, od których gorsi, jak zauważyła, byli Gaskończycy Escorneboeufa.

Kiedy skończyły się resztki zapasów, codzienne wyżywienie stanęło pod znakiem zapytania. Trzeba było szukać jedzenia po drodze, co spowolniło tempo podróży. Dni były krótkie, noce zapadały wcześnie, zmuszając ich do postojów, gdyż błota i trzęsawiska mogły stać się pułapką.

Co więcej, Katarzyna niepokoiła się o samą siebie. Podróż, powolna i trudna, męczyła ją niewyobrażalnie. Odczuwała często bóle, a w nocy, kiedy odpoczywała w ramionach Arnolda, coraz trudniej jej było zasnąć.

Rosło też jej zdenerwowanie.

Pewnego wieczoru między Katarzyną a Arnoldem rozegrał się pierwszy dramat.

Na nocny wypoczynek zatrzymano się w na poły zburzonej kapliczce znajdującej się w środku gęstego lasu Chabrieres i Walter, tak jak miał to zwyczaj czynić co wieczór, zagłębił się w las z nieodłącznym toporem, by coś upolować. Gaskończycy rozpalili ognisko, przy którym usiadły Katarzyna i Sara, następnie pozostawiwszy trzech mężczyzn na straży, również oddalili się w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Od ubiegłego dnia spożyto jedynie papkę z kasztanów znalezionych w jakiejś opuszczonej stodole. W zagrodzie z kamieni, w której trzymano konie, Arnold usuwał kamyk z kopyta utykającego Parobka. Katarzyna grzała ręce nad ogniskiem podsycanym przez Sarę, usiłującą zapomnieć o nękającym ją głodzie.

Nagle ciszę przerwały złorzeczenia i okrzyki bólu. Dwaj Gaskończycy wyszli z gęstwiny leśnej, ciągnąc za sobą wieśniaka, który wyrywał się z wszystkich sił. Z ramienia ofiary zwisały dwa złapane w sidła zające. Mężczyzna wrzeszczał, błagał, żeby mu pozostawiono zdobycz, przysięgał, że w chacie zostawił żonę i czworo dzieci umierających z głodu, ale ci nie słuchali. Ich okrutne śmiechy zagłuszały głos nieszczęśnika. Katarzyna poderwała się i chciała podbiec do nich, ale Escorneboeuf ją wyprzedził.

Wszystko odbyło się bardzo szybko. Olbrzymia pięść Gaskończyka spadła jak piorun. Dał się słyszeć suchy trzask, jak gdyby ktoś zgniótł orzech, i wieśniak padł z rozpłataną czaszką, bez jęku, do stóp Katarzyny.

Zachwiała się, osłabła ze zgrozy, ale silny gniew utrzymał ją na nogach.

Rzuciła się z wściekłością na jednego z ludzi, który, pochylony nad trupem, zdejmował zeń zające. Ostrym ruchem wyrwała mu zwierzęta, by zaraz potem skierować swą wściekłość na mordercę.