Młoda kobieta poczuła się niezręcznie. Jakież niebezpieczeństwa zagrażają z jej powodu dzielnym ludziom, którzy tak szlachetnie udzielili jej gościny! Zapomniała jednak na chwilę o swych obawach, rozglądając się po dziwnym miejscu. Walter podniósł lichtarz i ustawił go pośrodku długiej i wąskiej sali o niskim sklepieniu z różowawej cegły. W ścianach znajdowały się w równych odstępach podłużne nisze - puste lub zasklepione kamieniami - na których widniały inskrypcje i dziwne rysunki.
Najczęściej powtarzał się kształt stylizowanej ryby. W głębi były niskie, wąskie drzwiczki.
Pod niskim sklepieniem rozległ się ochrypły głos Normandczyka.
- Co za dziwne miejsce! W takich niszach chowano ludzkie ciała...
- Pan powiada, że to taki cmentarz - rzekła Mahaut, spiesznie się przeżegnawszy - jeszcze z dawnych czasów... kiedy dokoła był dziki kraj.
- We Włoszech widziałam kiedyś nekropolia rzymskie - rzekła Sara.
- Wyglądały tak samo.
- Taaa! - ucięła Mahaut, która najwyraźniej nie przepadała za tym miejscem. - Chodźmy dalej. Tu jest zimno.
Za drzwiami nie było cieplej, ale dwie sale, które ciągnęły się w amfiladzie, były znacznie szersze i miały sklepienie w kształcie ostrołuku.
Złożono w nich również wiele worków i zwojów owiniętych szorstkim płótnem. Zgromadzone tu towary odbierały pomieszczeniom ich tajemniczy, lekko niepokojący charakter, a pomieszane zapachy nowego płótna, korzeni i kadzidła tworzyły zaduch gorzki i natrętny.
Katarzyna - mimo narzuconego na ramiona kaftana - nadal szczękała zębami. Walter dostrzegł futra zgromadzone w kącie. Pogrzebał w nich, wyjął coś w rodzaju opończy z materii podbitej futrem z rudych lisów i podał młodej kobiecie.
- To będzie cieplejsze, a pan Arnold bez kaftana też się może zaziębić.
Katarzyna prawie całkowicie znikła pod opończą. Płaszcz był o wiele za długi i za szeroki, ale okazał się ciepły i przytulny.
Usiadła na jednym z worków u stóp kolumny. Nie zauważyła nagle spochmurniałego spojrzenia, jakim Arnold obrzucił Normandczyka, gdy ten owijał jego żonę futrzanym płaszczem. Arnold wziął kaftan i założył go znów na siebie, ale gestem odmówił narzucenia na to futra również wziętego ze sterty.
Klęcząc przed Katarzyną, Walter otulał jej stopy opończą.
- Tak będzie lepiej! - rzekł z zadowoleniem, wstając z klęczek.
- Cóż za zdumiewająca z ciebie pokojówka! - rzekł sarkastycznie Arnold. - Czy nabrałeś takiego zwyczaju w czasie waszej podróży do Bourges? Do czego więc służyła Sara?
Ta ostatnia ulokowała się obok Katarzyny, zwinięta w kłębek, by było jej cieplej. Niezadowolona spojrzała na Arnolda.
- Kiedy nie siedziałam w więzieniu i nie grożono mi, że zostanę spalona żywcem - zareplikowała żywo - starałam się tylko, aby nie oszalała z rozpaczy.
Katarzyna śledziła ze zdziwieniem tę krótką potyczkę. Nie rozumiała napadu złego humoru Arnolda. Dla niej troska, jaką otaczał ją olbrzym, była zupełnie naturalna, ale zapragnęła zatrzeć niemiłe wrażenie. Jeśli obaj mężczyźni zaczną się kłócić, przyszłość rysowała się w dość czarnych barwach. Wyciągnęła ramię, wzięła za rękę Arnolda i przyciągnęła go do siebie.
- Chodź tu do mnie... Zimno mi bez ciebie. Uspokoił się natychmiast i przysiadł u jej stóp.
- Wybacz mi, ale wściekam się, bo jestem tu zamknięty jak szczur w klatce, podczas gdy na górze być może...
Nie dokończył zdania. Wszyscy uciekinierzy dokończyli je w duchu.
Co się działo nad ich głowami? Tutaj, w tej piwnicy cichej jak grobowiec, byli zupełnie odcięci od świata. Kto mógł wiedzieć, czy dom nie płonie i czy wówczas, gdy się odwróci płytę przy kominku, nie zatnie się ona w zgliszczach? Uratowani przed wściekłością La Tremoille'a, czy mieli dokonać żywota zamurowani żywcem w tej piwnicy? Ta potworna myśl przemknęła też przez głowę Katarzyny. Poczuła, jak krew napływa jej do serca. Pod tym niskim sklepieniem już teraz zaczynała się dusić... W tym momencie dotarł do nich taki odgłos, jakby się coś waliło - głuchy, oddalony, ale wyraźny. Stara Mahaut przeżegnała się pospiesznie.
- Słodki Jezu! Jeśli to było...
Ta sama obawa ogarnęła pozostałych towarzyszy niedoli. Siedzieli w kole, wokół światła ustawionego na ziemi, a w ich oczach, oprócz żółtego płomienia, odbijała się niewyrażona obawa. Nie mieli odwagi spoglądać na siebie, jak gdyby każdy z nich wstydził się swego strachu. Cisza stała się dławiąca i Arnold nie mógł już dłużej jej wytrzymać. Zacisnąwszy pięści, zaczął się nerwowo przechadzać, jak zwierzę zamknięte w klatce, a Katarzyna nie miała odwagi mu w tym przeszkadzać. Lepszy ten rytmiczny, choć denerwujący hałas jego kroków niż przerażająca cisza. To było wciąż życie, podobnie jak do życia można było zaliczyć spojrzenie starej Mahaut, które przenosiło się z jednej twarzy na drugą, jakby chciała wyczytać z nich pociechę. Wyciągnęła z fartucha różaniec z bukszpanu i zaczęła przesuwać koraliki wygładzone jej spękanymi dłońmi w czasie tysięcy modlitw. Minuty upływały powoli, ciężkie, nie do wytrzymania, w miarę jak było ich coraz więcej. Katarzyna wszystkimi siłami starała się powstrzymać od krzyku.
A potem, równie nagle jak przyszedł, niepokój opuścił wszystkich zamurowanych. W kole żółtego światła pojawił się bowiem Jakub Coeur.
Uśmiechnął się, ale dopiero gdy przemówił, Katarzyna nabrała pewności, że jest istotą z krwi i kości, a nie duchem.
- Wszystko skończone! - powiedział spokojnie. - Możecie iść na górę.
- Ale - rzekł Arnold - ten hałas, który słyszeliśmy? Myśleliśmy, że to dom się zawalił.
- Nie, to tylko kredens pełen cynowych talerzy został przewrócony przez sierżanta. Był przekonany, że poprzez ten kredens prowadzi jakieś tajemne przejście. Przyznaję, że ten hałas można było usłyszeć w pałacu królewskim! Chodźcie już, niedługo będzie dzień, a niebezpieczeństwo chwilowo jest zażegnane. Musimy przygotować wiele rzeczy.
- Ktoś doniósł na pana, nieprawdaż? Jakub Coeur pokiwał głową.
- Tak, Przyjaciółeczka wielmożnego pana de Xaintrailles'a jest, zdaje się, łasa na złoto, a on popełnił tę nieostrożność, że złożył jej ostatnią wizytę, zanim przybył do kościoła. Śledzono go. Udało mi się przekonać dowódcę łuczników o moich dobrych intencjach, ale nigdy nie wiadomo na jak długo. Co więcej, to nie ma znaczenia, wszystko jest już bowiem przygotowane do waszego wyjazdu.
- Kiedy jedziemy? - spytała Katarzyna.
- Zaraz.
- W biały dzień?
Kuśnierz roześmiał się.
- Pora jest obojętna. Piwnica, w której się znajdujecie, prowadzi dalej, niż się wam zdaje. Te dwie sale są połączone ze starą kaplicą templariuszy, która znajduje się za bramą Ornoise, ale to tylko znikoma część, odbudowana i wzmocniona przez templariuszy na potrzeby zakonu, z całej sieci podziemnych korytarzy zbudowanych przez Rzymian, które udało mi się odnaleźć. Niektóre korytarze, łączące stare kamieniołomy czy grobowce takie jak ten, który widzieliście, są na wpół zasypane i niebezpieczne, z innych jednak można korzystać. Zwłaszcza z jednego z nich, który zaczyna się pod starożytnymi arenami i ciągnie się pod starą kanalizacją wodną, połączoną z akweduktem. Tędy właśnie wyjedziecie, gdyż podziemny korytarz przechodzi pod ulicą Auron i pod moim domem.
Wyprowadzi was poza miasto, dość daleko, do wieży Wrzosów, starej ruiny na drodze do Dun-le-Roi. Tam również spotkacie się z ludźmi pana de Xaintrailles'a.
Wyciągnął z kurtuazją rękę, by pomóc Katarzynie wstać, ale ona, podobnie jak reszta towarzystwa, nie ruszała się z miejsca.
- Miasto zbudowane na korytarzach.. Jak we śnie!
Coeur uśmiechnął się blado.
- Tam, gdzie przebywali Rzymianie, pozostały ślady, które rzeczywiście wyglądają jak senne marzenia. Nie podbija się świata, jeśli się nie ma iskry geniuszu! Ale geniusz może się przydać również skromnemu kupcowi, takiemu jak ja.
Rozdział dziesiąty
Fosy Ventadour
Gdy Katarzyna spoglądała następnego dnia o świcie, jak Arnold wskakuje na siodło w cieniu potężnych murów wieży Wrzosów, doznała dziwnego uczucia - że oto wymyka się jej raz jeszcze. W jednej chwili, przez sam fakt ściśnięcia kolanami boków konia, Arnold zajął miejsce tego wycieńczonego skrajnie człowieka, którego przywieziono do domu Coeura. Odziany był w czarny zamsz pod lekką zbroją z błękitnej stali, którą wynalazł dlań mistrz kuśnierski. Na to narzucił szeroki płaszcz do jazdy konnej, również czarny, z odrzuconym do tyłu kapturem, odsłaniającym głowę o brązowych włosach tak krótko obciętych, by można było nałożyć hełm. Dumnie wyprostowany w strzemionach, nie miał już w sobie nic z nędznego więźnia zamku w Sully, nic z banity, zwierzęcia ściganego przez ogary jakiegoś zbrodniczego lejtnanta. Stał się podobny do tego wyniosłego mężczyzny, którego obraz zapamiętała Katarzyna. Był znowu panem de Montsalvym, a młoda kobieta, z nieco ściśniętym sercem, zastanawiała się, czy naprawdę ma się z czego cieszyć.
Nigdy nie był jej tak bliski, jak w tych dniach słabości fizycznej i moralnych rozterek.
Dziesięciu żołnierzy przysłanych przez Xaintrailles'a, którzy dołączyli do nich o zmierzchu, nie pomyliło się również w ocenie wartości tego człowieka. Natychmiast rozpoznali w nim wojownika i wodza i jakby w milczącym porozumieniu podporządkowali się jego rozkazom. A jednak gdy się spojrzało na ich wyzywające miny i liczne blizny na smagłych twarzach, nie można było mieć wątpliwości, że należą do elity wojskowej czy najgorszego gatunku starych wiarusów, co właściwie na jedno wychodziło. Nie podobały się jej też dwuznaczne spojrzenia, jakich była obiektem.
Wszyscy oni byli Gaskończykami, wszyscy też, z wyjątkiem ich wodza, gigantycznego sierżanta Escorneboeufa, byli niscy, czarniawi, nerwowi, mieli cienkie wąsiki i oczy jak węgle. Byli jednak niesamowitymi żołnierzami, stałe kontakty z ziemiami angielskiej Gujany uczyniły walkę z najeźdźcą ich chlebem powszednim od chwili, gdy tylko potrafili unieść broń. Zaraz po przybyciu do wieży Wrzosów, wraz z dodatkowymi końmi przeznaczonymi dla czworga uciekinierów, sierżant Escorneboeuf przekazał Arnoldowi zapieczętowany zwój. Okazało się, że jest to zupełnie legalny glejt, z podpisem i pieczęcią wielkiego kanclerza Francji, zalecający każdemu ułatwić podróż baronowi de Ladinhakowi, który wraz z żoną, służącymi i oddziałkiem złożonym z dziesięciu żołnierzy udawał się do Lectoure, do swego suwerena, hrabiego Jana V Armagnaca. Najwyraźniej Xaintrailles przygotował wszystko należycie i nie pozostawił nic przypadkowi. Wielka Pieczęć Francji, zwisająca z tego sfałszowanego dokumentu, oddawała zaszczyt zarówno jego oddaniu dla przyjaciół, jak też kontaktom i pomysłowości. Wzruszona Katarzyna podziękowała w myślach temu wielkiemu rudemu kpiarzowi, którego radosna szorstkość równa była poświęceniu. Zrobiło się jej niewymownie żal - Bóg jeden wie, kiedy państwo Montsalvy będą mogli znów zobaczyć swego przyjaciela!
"Katarzyna Tom 3" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 3". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 3" друзьям в соцсетях.