- A jak mam się czuć? - narzekała Cyganka. - Oczywiście bardzo dobrze, dopóki nikt nie mówi o tym, żeby mnie upiec.

- Więc proszę wziąć to! I nie wahać się użyć tego, jeśli ktoś zbyt ciekawy zbliży się zanadto.

„To" było szerokim nożem, który zawsze spoczywał za pasem olbrzyma. Sara wzięła broń, nie wykazując poruszenia, i wetknęła ją za pasek tak spokojnie, jakby chodziło o świeżo zerwany kwiat.

- Możesz na mnie liczyć! - oznajmiła. - Nikt do nas nie podejdzie.

Katarzyna usnęła jak kamień.

Kiedy się obudziła, zmierzchało już, a pochylony nad nią Walter potrząsał nią łagodnie.

- Hej! Pani Katarzyno... Niech się pani zbudzi! Już czas!

Nieopodal Sara siedziała na stercie liści i z powagą obracała zaimprowizowany rożen, na którym piekła sztukę drobiu. Ten widok, skojarzony z dobrym odpoczynkiem, wrócił Katarzynie utraconą odwagę.

Siedząca przy ognisku i przyrządzająca posiłek Sara to było jedno z jej najstarszych wspomnień z lat dziecinnych, przywołujących spokojne czasy i tajemne korzenie niezmiennego uczucia. Uniosła się szybko i uśmiechnęła do Waltera.

- Już mi lepiej! - rzekła.

- Cieszę się z tego. Teraz proszę to założyć, a potem zjemy posiłek.

Podał jej coś ciemnego i ciężkiego. Katarzyna namacała grube sukno, które rozwinęła.

- Co to takiego?

Walter zaśmiał się dziko, połyskując białymi zębami i oczami.

- Szata mnicha. Mam tu drugą dla Sary. Na szczęście spotkałem dwóch żebrzących braciszków, zanim weszli do wioski!

Katarzyna poczuła, że blednie. Walter był poganinem. Dla niego zarówno Bóg, jak i jego słudzy byli niczym. Potworna myśl przyszła jej do głowy; upuściła suknię na ziemię. Normandczyk zaczął się śmiać, podniósł okrycie i podał jej znowu.

- Proszę się uspokoić, nie zabiłem ich! Tylko trochę ich ogłuszyłem i zostawiłem w spokojnym miejscu. Na pewno nie będą się spieszyć z powrotem do klasztoru, a w żadnym razie nie wejdą do wsi.

- A to dlaczego?

- Dlatego, że nie zostawiłem im nic na grzbiecie. Są tacy goli jak rybka, gdy wyjdzie z wody - skończył Walter z taką powagą, że Katarzyna nie mogła powstrzymać śmiechu.

Nie dyskutując już więcej, przyodziała długą, grubą suknię brunatnej barwy i przepasała się sznurem. Normandczyk spoglądał na nią z aprobatą.

- Wygląda pani jak tłuściutki mniszek! - skomentował, zanim poszedł do koni.

Podczas gdy Sara i Katarzyna pożywiały się kurą, którą zapewne ukradł, Walter zabrał się do obrażonej Morgany, wykonując czynność odwrotną do tej, którą można by nazwać toaletą. Starannie namaścił tłustym błotem z płynącego nieopodal strumyka znaczną część ciała zwierzęcia, które zresztą i tak już zatraciło swoją pierwotną biel na skutek zetknięcia z pyłem i kałużami. Mała kobyłka skamieniała ze zgrozy w obliczu takiej zniewagi i pozwalała robić ze sobą wszystko. Wkrótce przybrała wygląd dziwnego zwierzęcia pozbawionego określonej barwy, ni to żółtego, ni to brudnoszarego.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie zbyt padało i że utrzyma się to na niej do końca - rzekł Normandczyk, cofnąwszy się, by lepiej ocenić swe dzieło, tak jak czyni to malarz kontemplujący swój obraz. Rozbawiona Katarzyna pomyślała, że jej drogi przyjaciel van Eyck dokładnie tak samo wyglądał, kiedy patrzył z pochyloną głową i zmrużonymi oczami na jedną z tych cudownych Dziewic, do których tak często mu pozowała.

Uczyniwszy to, Walter pożarł resztę kurczaka, wypił łyk czystej wody i ujął Katarzynę za przegub, by pomóc jej usiąść w siodle.

- Jedźmy, ojczulku przewielebny, w drogę! - rzekł wesoło. - Sam diabeł nie rozpoznałby pani w takim przebraniu! A kiedy mówię diabeł, mam na myśli jaśnie pana de Rais'go - Sinobrodego!

Zapadał wieczór. Dotarły do nich dźwięki dzwonów na Anioł Pański.

Strach, który ciążył na sercu Katarzyny i utrudniał jej oddychanie, stopniowo ustępował. Suknia mnicha potwornie cuchnęła potem i brudem, ale była tak ciepła i gruba, że musiałby spaść ulewny deszcz, żeby przez nią przeniknął. Katarzyna przekonała się zresztą o tym, bowiem w chwili, gdy troje podróżnych wyszło z leśnej gęstwiny, kilka kropel spadło z ciemnego nieba. Spuściła na twarz kaptur. Okalał swobodnie jej głowę i twarz aż do podbródka. Podwinęła zbyt długie rękawy, które jej przeszkadzały. Czuła się w środku tej szaty jak ślimak w skorupie, całkowicie bezpieczna, a nawet niewidzialna.

- Panie! - wyszeptała cichutko. - Wybacz Walterowi straszne świętokradztwo, jakiego się dopuścił, zabierając szaty dwóm mnichom.

Pomyśl tylko, Panie, że chciał ratować nasze zagrożone życie i.. nie dopuść, żeby Twoje wierne sługi zamarzły na wsi na tym deszczu.

Po czym, z czystym sumieniem, spięła Morganę i dopędziła Waltera, który był już daleko z przodu.

Część druga

Przeklęta pieczęć

Rozdział siódmy

Kuśnierz z Bourges

Ostatnie uderzenie dzwonu wzywającego na nieszpory rozległo się z romańskiej wieży kościoła Saint-Pierre-le-Guillard, a dzień niemal ustąpił zmierzchowi, kiedy Katarzyna, Sara i Walter dotarli do kresu podróży.

Przed nimi, u zbiegu ulic Auron i Płatnerzy, wznosił się dom Jakuba Coeura. Był duży, składał się z trzech budynków zwieńczonych trzema spiczastymi dachami. Sklep zajmował cały parter na samym rogu ulicy, lecz jego dębowe okiennice, poczerniałe ze starości, zostały już zamknięte.

Na ulicy było ciemno, palił się tylko kaganek przed posągiem świętego Ursyna.

Serce Katarzyny biło jeszcze niespokojnie po tym, jak mijali u wrót miasta strażników. Na murach łopotał sztandar króla, dowód na to, że Karol VII, a zatem i La Tremoille byli w mieście. Co więcej, Katarzyna mieszkała w Bourges na tyle długo, że mógł ją ktoś rozpoznać. Aby jednak przejść przez strumyki i błota sąsiadujące bezpośrednio ze starymi przyczółkami galloromańskimi, by mieć odwagę dojść aż do bramy Ornoise, naciągnęła mnisi kaptur na twarz tak, że w jej polu widzenia mieściły się tylko uszy Morgany. Umierała ze strachu, że wyprawa zakończy się niepowodzeniem u samego kresu. Jej dłoń konwulsyjnie zaciskała się na schowanym pod suknią relikwiarzyku świętego Jakuba. .

Zresztą obawy okazały się płonne: czy to zmęczenie, czy to obojętność, a może chęć dotarcia jak najszybciej do odwachu, gdzie było cieplutko, by zapomnieć o mglistym zmierzchu, sprawiły, że żołnierze nie zwrócili uwagi na dwóch mnichów, którym towarzyszył wieśniak. Ten ostatni oświadczył, że udają się wszyscy troje do klasztoru Świętego Jakuba. W samą porę! Zaledwie bowiem przeszli przez bramę, Katarzyna i jej towarzysze usłyszeli hałas podnoszonego mostu zwodzonego. Miasto zamykało swe bramy na noc...

Na ulicy wznoszącej się ku dumnie sterczącym murom pałacu królewskiego było bardzo mało ludzi. Parę spóźnionych gospodyń domowych i dwóch czy trzech mieszczan, którzy dobijali targu na progu sklepu, nie zauważyło trojga podróżnych. Jednakowoż powodowana ostrożnością Katarzyna kazała zatrzymać konie w pewnej odległości od sklepu, wskazując go podbródkiem Walterowi: - To tu! - rzekła.

- Ale dom jest zamknięty!

- Sklep najprawdopodobniej tak, bo jest już późno, ale na piętrze pali się światło. Jeszcze nie dzwoniono na gaszenie świateł. Zresztą wydaje mi się, że spod drzwi też wymyka się jakiś promień.

Jakby na potwierdzenie jej słów drzwi się otworzyły i światło rozlało się aż na środek ulicy. Na progu ukazali się dwaj mężczyźni w długich futrzanych opończach. Jeden z nich był szczupły, drugi mały i korpulentny. Katarzyna natychmiast poznała pierwszego, którego wyrazisty profil odcinał się ostro od oświetlonego wnętrza.

- Pan Coeur! - szepnęła do Waltera. - Większy z wielkich!

Mówiąc to, zsunęła się z konia i cicho podeszła bliżej, starając się pozostać w cieniu rzucanym przez domy. Na progu gospodarz żegnał się ze swym gościem.

- A więc umówione. Każę panu zanieść jutro te dziesięć skór z popielic mongolskich, panie Lallemand. To będą już ostatnie przed dłuższą przerwą. Bóg wie, kiedy Wenecjanie pozwolą nam je przewozić!

Nieduży grubas odpowiedział coś, czego Katarzyna nie zrozumiała, dotknął czarnego kapelusza i oddalił się ulicą Płatnerzy. Wtedy Katarzyna zebrała się na odwagę i nie zastanawiając się dłużej, niemal wstrzymując oddech, rzuciła się do Jakuba Coeura. Zatrzymała go w chwili, gdy miał wejść do domu.

- Panie Jakubie - rzekła wzruszona - czy zechce pan podać wyklętej pomocną dłoń?

Mówiąc to, ściągnęła z głowy kaptur i uniosła do góry blade oblicze.

Świece płonące wewnątrz sklepu rzucały refleksy na jej jasne włosy ściągnięte do tyłu. Jakub Coeur otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- Na rany Chrystusa! Pani. .

Przygryzł wargę, następnie nie tracąc ani chwili, złapał Katarzynę za ramię i rozejrzawszy się dokoła, wciągnął ją do domu.

- Proszę wejść szybko! Ale widzę jeszcze dwóch jeźdźców i dwa konie...

- To moi służący! - rzekła Katarzyna. - Czekają na mnie.

- Każę ich wpuścić na dziedziniec. Niech pani chwilę tu zostanie.

Zamknął starannie drzwi, zasunął zamki, następnie zdjął z zydla paczkę skór i podsunął go Katarzynie, by za chwilę zniknąć za bocznymi drzwiczkami.

- Niech pani zaczeka! Zaraz wracam!

Wyczerpana Katarzyna opadła na zydel. W pomieszczeniu panowało miłe ciepło dzięki dużemu koszowi z brązu wypełnionemu rozżarzonymi węglami. Poczesne miejsce zajmowała długa lada z woskowanego drewna, okalająca ściany obstawione wyłącznie solidnymi szafami, w których piętrzyły się skóry. We wnęce znajdował się wysoki pulpit z czarnego drewna, na którym spoczywały przybory do pisania, kilka gęsich piór i pergaminowa księga. Dziwny zapach futer mieszał się z zapachem roztopionego wosku, który wydobywał się z lichtarzy. W domostwie panował głęboki spokój, tak potrzebny Katarzynie. Jej ściśnięte gardło rozluźniło się. Po raz pierwszy od bardzo dawna mogła oddychać niemal spokojnie.