- A więc dokąd jedziemy?

- Do Bourges. Do pana Jakuba Coeura.

Jeźdźcy wynurzyli się z lasu. Przed nimi rozciągała się szeroko pokryta trawą równina, a z jej lewej strony, w oddali, pod jednostajnie szarym niebem lśniła rzeka. Katarzyna i Walter popędzili prosto jak szaleńcy.

Katarzyna zadawala sobie nieraz pytanie, czy jej sytuacja osobista była naprawdę taka zła, jak to przedstawiał Gilles de Rais, czy też celowo używał najczarniejszych barw, by wymóc większe posłuszeństwo. Z tym ostatnim wiązała niewielkie nadzieje. Słowa Gilles'a brzmiały jak najprawdziwsza prawda. Zresztą wkrótce miała się o tym przekonać.

Aby uniknąć niespodzianek, postanowiła pospołu z Walterem, że będą jechać nocą mimo niebezpieczeństw czyhających po drodze, a w dzień się ukrywać. Za tą decyzją przemawiało kilka racji, z których najważniejszą było zabezpieczenie się przed ludźmi króla. Z kolei znacznie dłuższe noce niż dnie pozwalały szybciej odbyć podróż, jako że droga do Bourges nie była trudna, nawet po ciemku. Wystarczyło pojechać w górę Loary, następnie wzdłuż Cher, skąd już niedaleko było do ostatecznego celu ich podróży. Spędzili więc Dzień Zaduszny w Chalonne, gdzie przeor po chrześcijańsku podjął obcych, którzy poprosili o schronienie, ale opuścili Saint-Maurille w nocy. Do świtu przejechali prawie dwadzieścia mil, co dla podwójnie obciążonego Parobka było swoistym rekordem.

Kiedy z porannych mgieł wynurzył się świat, dostrzegli dzwonnice, wieże i ażurowe latarnie, a także ciężkie mury i olbrzymie dachy potężnego opactwa mieszczącego się w widłach Loary i Vienne. Całość wywierała tak wielkie wrażenie, że Katarzyna wahała się podjechać bliżej. Gdy jakiś wieśniak, z motyką na ramieniu, ukazał się na ścieżce, zawołała: - Dobry człowieku, to opactwo jest duże i piękne. A jak się nazywa?

- Wielmożna pani - rzekł wieśniak, Zdjąwszy z głowy czapkę - to królewskie opactwo de Fontevrault, którego przeoryszą jest kuzynka króla Karola, niech Bóg go zachowa!

- Dziękuję - rzekła Katarzyna, a wieśniak nałożył czapkę i oddalił się. Porozumieli się z Walterem bez słów. Oczywiście, klasztor jest miejscem schronienia, domem bożym, ale czy można bez obawy udać się do tej nabożnej fortecy, która często służyła za miejsce pobytu, nieraz przymusowego, odtrąconych królowych, niechcianych córek z dobrych rodzin czy starzejących się panien, a której przeorysze rekrutowano zawsze jeśli nie z królewskich domów, to przynajmniej książęcych? Opactwu Fontevrault podlegało pięć zakonów, w tym trzy męskie, szpital i leprozorium. Powszechnie wiedziano o wewnętrznych walkach w Fontevrault, więc Katarzyna pomyślała, że wejście do tej wspaniałej, szlachetnej pułapki byłoby wyzwaniem losu.

- Myślę - podsumowała w końcu - że musimy szukać jakiegoś szałasu, aby spędzić w nim dzień.

Wspomniany szałas nietrudno było znaleźć. Spędziła w nim spokojny dzień dzięki Walterowi, któremu udało się upolować zająca i upiec go na ognisku ku wielkiemu zadowoleniu obu jego współtowarzyszek. W lesie Normandczyk czuł się jak u siebie i nie kłopotał się o nic. Wyżywienie dla koni również było zapewnione, gdyż Marcin Berlot wyposażył ich w wór siana, który Morgana, niezbyt rada, zgodziła się nieść na grzbiecie oprócz Katarzyny. Kiedy nad lasem zapadła noc, wrócili nad rzekę i z dala okrążyli zabudowania opactwa. Tym razem noc nie minęła spokojnie. Zrazu podróżni pomylili rzeki i pojechali wzdłuż Indre zamiast wzdłuż Cher. Gdy udało się im znaleźć właściwą drogę, Parobek, który ledwie już dyszał, zaczął utykać.

- Będziemy musieli zatrzymać się przy pierwszym napotkanym domu - rzekła zaniepokojona Katarzyna. - Ten koń potrzebuje pomocy.

Łatwiej jednak było to powiedzieć, niż zrobić. O świcie dotarli do dużej wsi. Zaczynali już odczuwać głód i trzeba było znaleźć coś do zjedzenia zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt.

- Jesteśmy daleko od Champtoce - rzekł Walter. - Może moglibyśmy zaryzykować i wejść do miasteczka, by poszukać pożywienia?

- Spróbujmy - odparła Katarzyna, która cierpiała z powodu bolesnych skurczów i pieczenia w żołądku. Jej stan dawał się mocno we znaki, toteż odczuwała przemożną potrzebę odpoczynku i spokoju.

Dziecko poruszało się w jej łonie w sposób, który ją przerażał.

Ale gdy konie miały przejechać obok pierwszych domów, napiętymi nerwami młodej kobiety szarpnął dźwięk trąbki. Walter, który galopował pierwszy, odwrócił się w siodle, odsuwając lekko Sarę, która siedziała z tyłu, otaczając go ramionami.

- Pani Katarzyno - rzekł - wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na placu widocznym na końcu tej drogi. Słuchają herolda w błękitno-złotej kolczudze, który rozwinął jakiś pergamin.

Istotnie słychać było donośny głos męski, wyraziście i groźnie rozbrzmiewający w lodowatej ciszy poranka.

- Dobrzy ludzie! - krzyczał herold. - Z rozkazu króla Karola VII, tak mu dopomóż Bóg, czynię wiadomym wszem wobec i każdemu z osobna, że dwie przestępczynie przejeżdżają przez wasze okolice. Jedna to Katarzyna de Brazey, oskarżona o porozumiewanie się z wrogiem. Druga z nich, Cyganka, zwana Sarą, jest czarownicą skazaną na stos za rzucanie uroków i złych czarów. Obie uciekły z więzienia pana Gilles'a de Rais'go, marszałka Francji. Jedna z kobiet ma jasne włosy i jest ciężarna. Druga ma włosy bardzo ciemne. Nadto skradły konie, na których uciekły: perszerona o rudym umaszczeniu i białą klacz. Ktokolwiek wskaże ich ślad, otrzyma dwadzieścia sztuk złota. Nagroda w wysokości stu sztuk złota zostanie wypłacona przez pana de Rais'go z Champtoce lub pana de La Tremoille'a z Loches każdemu, kto dostarczy obie kobiety żywe. Ktokolwiek udzieli im pomocy lub schronienia, będzie powieszony.

Katarzyna zastygła w siodle niczym rażona piorunem. Jeszcze jej dźwięczał w uszach ostry głos herolda, mimo że ten skończył już mówić.

Widziała go na końcu długiego rzędu chat, jak zwija zmęczonym ruchem pergamin i wsuwa go pod płaszcz. Zawrócił konia i skierował się na drugi koniec wsi. Wieśniacy mieli się już rozejść, kiedy Walter, szybko jak błyskawica, wyrwał lejce z rąk Katarzyny i pociągnął ją w stronę dębowego zagajnika o gęstym poszyciu, z którego dopiero co wyjechali.

Bezwładna, z oczami pełnymi łez, ogarnięta straszliwym zniechęceniem, dała się poprowadzić.

Przestępczyni! Była teraz poszukiwaną zbrodniarką, zwierzyną, którą mógł złowić pierwszy lepszy kłusownik. Kto oprze się, z miłości do niej i ze współczucia, tej złotej przynęcie, tak rzadkiej w dzisiejszych czasach powszechnej nędzy?

Kiedy ukryli się już wśród drzew, Walter zatrzymał się, zeskoczył na ziemię i podał ramię Katarzynie, by mogła się ześlizgnąć w dół. Musiał ją niemal zerwać z siodła, szlochała bowiem jak mała dziewczynka, będąc u kresu wytrzymałości nerwowej, u kresu odwagi i zmęczenia.

- Zabij mnie, Walterze - wyjąkała nerwowo. - Zabij mnie! Tak będzie dużo prościej, dużo szybciej... Słyszałeś? Będą mnie szukali po całym królestwie jak jakiejś zbrodniarki. .

- I co z tego? Czego to dowodzi? - mruczał Normandczyk, kołysząc ją w ramionach jak dziecko. - Że ten Gilles de Rais zdołał uprzedzić swego kuzyna La Tremoille'a i że rozpoczęli polowanie na panią? Ale przecież to już było wiadome. Pani Katarzyno, po prostu pani już nie jest w stanie tego wytrzymać, a mowa tego gaduły przepełniła kielich goryczy. Musi pani odpocząć chwilę, a potem pomyśleć. Obawia się pani, że to oświadczenie może przeszkodzić temu, do którego jedziemy, tak że nie będzie w stanie udzielić pani pomocy?

Uniosła oczy pełne łez ku nieogolonemu podbródkowi olbrzyma.

- Ja.. nie wiem! Nie sądzę, ale. .

- Nie ma żadnego ale! A więc jedziemy do Bourges. Aby tylko tam dojechać. Jest jedna rzecz, o której pani nie pomyślała.

- Jaka?

- Ten przeklęty pergamin mówi o dwóch kobietach, a nie o trzech osobach. O mnie nie wspomina. A więc mam swobodę działania i to już jest dużo. Z drugiej strony, trzeba wprowadzić pewne zmiany.

Przekazał Katarzynę Sarze, która zdążyła już rozłożyć płaszcze u stóp wielkiego, pochylonego dębu. Następnie wydobył swój sztylet i zbliżył się z westchnieniem do Morgany.

- Na Boga, co chcesz zrobić? - krzyknęła raptem ożywiona Katarzyna.

- Ma się rozumieć, chcę ją zabić - odparł ponuro Walter. - Przykro mi, ale ta śliczna kobyłka mówi, kim pani jest, lepiej niż sztandary...

Z żywością, do której nie czułaby się przed chwilą zdolna, Katarzyna skoczyła na równe nogi i uwiesiła się na muskularnym ramieniu Normandczyka.

- Nie chcę! Zabraniam ci.. Jeśli zabijesz to zwierzę, przyniesie to nam nieszczęście, jestem tego pewna. Wolę, żeby mnie złapano z jej powodu, niż w ten sposób uratować życie.

Morgana spojrzała na Waltera wzrokiem na poły niespokojnym, na poły wściekłym. Wreszcie zdecydowała się rozgniewać i zaczęła niebezpiecznie wierzgać. Katarzyna szybko złapała jej uzdę i łagodnie do niej przemówiła: - Uspokój się, to nic takiego... Nie masz się czego obawiać, moja śliczna! No, bądź rozsądna. .

Pomału kobyłka uspokoiła się. Wreszcie stanęła spokojnie i polizała szerokim językiem czoło Katarzyny, jakby ją przepraszając. Walter przyglądał się z niezadowoleniem całej scenie.

- Pani Katarzyno, nie jest pani rozsądna.

- Możliwe, ale ona mnie kocha. Nie chcę, żeby zabijano zwierzę, które mnie kocha. Trzeba to zrozumieć!... - krzyczała znów bliska płaczu.

- No dobrze. W takim razie proszę zostać tutaj. Jesteśmy dość daleko od wioski. Myślę, że nikt tu nie przyjdzie nas szukać. Ja w tym czasie zobaczę, co mogę zdziałać.

- Zostawisz nas? - krzyknęła z lękiem Katarzyna.

- Jesteście głodne, tak czy nie? A ponadto muszę znaleźć sposób, żeby zmienić wasz wygląd, byście niczym nie ryzykując, dojechały aż do Bourges. A jak pani się czuje, pani Saro?