Katarzyna wydobyła chusteczkę do nosa i jęła delikatnie usuwać krew i obmywać rany wodą ze źródełka, które płynęło między skałami.

- Co z nim zrobimy? - skierowała pytanie do Anny, która poświęciła swoją woalkę i chusteczkę, by sporządzić opatrunek. - On nie jest bynajmniej uratowany! Słyszy pani?

Rzeczywiście, z głębi lasu dochodziły coraz bliższe odgłosy polowania. Forysie dęli w trąbki co sił w płucach.

- Chyba się zbliżają! - rzekła Anna, nasłuchując. - Nie mamy ani chwili do stracenia. Niech pan siada za mną, przyjacielu. Klaczka pani Katarzyny jest za delikatna, by unieść pański ciężar. . Na siodła, szybko!

Twoje przygody nie są jeszcze zakończone, ale przynajmniej spróbujemy wyrwać cię z psich łap. W tym stanie nie będziesz mógł stawić czoła rozszalałej sforze.

Katarzyna dosiadła ponownie konia, Anna znów wspięła się na swoją kasztankę, a za nią wskoczył na koński zad Walter.

- Jedźmy! - rzuciła wesoło starsza pani. - Katarzyno, proszę trzymać się jak najbliżej mnie.

Mimo podwójnego ciężaru na grzbiecie kasztanka pędziła lekko jak piórko. Mała biała klaczka posłusznie sunęła za nią. Morgana nie stawiała już oporu Katarzynie. Poczuła władczą rękę, więc się nie buntowała.

Cwałowali w szalonym pędzie. Minęli strumyk jasny jak kryształ, o bursztynowych refleksach w słońcu, a czerwonobrązowych w cieniu. Dalej napotkali wysokie skały, ale konie pokonały je z łatwością.

- Na kamieniu nie ma śladów - krzyknęła Anna. - Nie ściskaj mnie tak, przyjacielu, dusisz mnie. Nie jestem lampartem!

Rzeczywiście, Walter objął w pasie nieustraszoną amazonkę, nie miarkując się wcale. Była czerwona jak burak. Katarzyna usłyszała jej mamrotanie: - Diabelnie dawno nikt nie szczypał mnie w pasie!

Jeźdźcy nie zwalniali pędu. Odgłosy polowania rozmywały się w oddali i wkrótce pomiędzy drzewami ukazała się szeroka, połyskliwa jak rtęć woda. Oba rumaki wypadły z lasu z parującymi chrapami.

- To tylko mały dopływ Loary - rzekła Anna. - Musimy przezeń przejść. Nie jest głęboki.

Popędziła swego konia do wody, przeszła przez nią łatwo i wyjechała na wielką łąkę, na której pasły się barany. Czarna sylwetka starego pastucha w opończy rysowała się na tle chmurzącego się nieba.

Wreszcie dotarli do rzeki. Rozciągała się przed nimi szeroka, żółta i spieniona, poszerzona po ostatnich deszczach. Na drugim brzegu widać było domki, zamek i niewielki port z okrętami stłoczonymi niby jaja wokół kwoki. Anna de Craon zatrzymała konia na brzegu rzeki i wskazała biczem wioskę.

- To jest Montjan, własność mojej córki Beatrycze, matki pani de Rais. Nigdy nie mogła pochwalić się swym zięciem. Ludzie Gilles'a nie zapuszczają się na te ziemie, odkąd próbował wydrzeć je z rąk Beatrycze, grożąc jej, że utopi ją w Loarze. Umiesz pływać, chłopcze?

- Jak ryba, szlachetna pani! Co by był ze mnie za Normandczyk, gdybym nie umiał pływać.

- Może i tak, ale straciłeś dużo krwi. Będziesz miał siłę? Loara jest trudna w tym miejscu. Niestety, tylko w ten sposób możesz się uratować.

- Będę miał siłę - odparł Normandczyk, wpatrzony w Katarzynę, która się doń uśmiechała. - A gdy będę już w Montjan, co mam zrobić?

- Idź do zamku. Powiedz seneszalowi* Martinowi Berlotowi, że to ja ciebie przysyłam, i czekaj.


* Seneszal - urzędnik dworski, zarządca dworu i dóbr królewskich.


- A czy nie mogę prosić o pomoc dla pani Katarzyny? Anna de Craon wzruszyła ramionami.

- W Montjan nie ma nawet dziesięciu żołnierzy, na sam dźwięk imienia Gilles'a chowają się w mysie dziury. Będzie aż nadto, jeśli Berlot przyjmie cię bez problemów. W razie oporu powiedz mu, że każę go powiesić przy pierwszej nadarzającej się okazji, wtedy zmięknie. Jeśli zaś chodzi o resztę, lepiej poczekać, aż twojej pani uda się wyrwać z pułapki, w którą wpadła. Chyba że - dodała z wyższością - wolisz wracać do siebie...

- Moje miejsce jest tam, gdzie jest pani Katarzyna - oświadczył Walter z dumą, która równoważyła dumę Anny.

Uśmiechnęła się.

- Uparciuch z ciebie, co? Nie na darmo jesteś Normandczykiem, przyjacielu! A teraz zwijaj się szybko, musimy wracać.

W odpowiedzi Walter padł na ziemię i zwrócił się do Katarzyny, która ze łzami w oczach spoglądała na niego z wysokości swego siodła.

- Pani - rzekł gorąco - zawsze będę twym sługą i będę czekał na ciebie tak długo, jak będziesz chciała. Uważaj na siebie, pani.

- I ty także! - odparła młoda kobieta ze wzruszeniem.

- Nie chciałabym cię utracić, Walterze.

Spontanicznie podała mu dłoń, do której niezgrabnie przycisnął usta.

Następnie, nie odwracając się, pobiegł na brzeg i zanurzył się w rzece.

Obie kobiety widziały, jak popłynął, szerokimi ruchami rozcinając wodę.

Jego potężne ramiona uderzały w żółtawe fale jak kowal w kowadło.

Walter, pozostawiając za sobą pienisty rów, skierował się ku środkowi rzeki. Katarzyna przeżegnała się powoli.

- Niech Bóg ma go w swej opiece - wyszeptała - chociaż on w niego nie wierzy.

Anna de Craon zaśmiała się krótko. Jej żywe oczy zatrzymały się, rozbawione, na młodej kobiecie.

- Chciałabym wiedzieć, moja kochana, skąd bierze pani swoich służących. Ma pani tylko dwoje, ale jacy dziwni! Cyganka i nordycki poganin. Do diabła!

- Och! - rzekła Katarzyna z melancholijnym uśmiechem. - Miałam jeszcze lepszego: mauretańskiego lekarza... to był wspaniały człowiek!

Wkrótce mgła pokrywająca wąskim pasem rzekę pochłonęła dużą, jasną głowę Normandczyka.

- Czas wracać - rzekła Anna de Craon. - Proszę pomyśleć, jak długo musimy jeszcze jechać. Trzeba znaleźć pozostałych, zanim wyjdą z lasu.

Spięte ostrogami konie popędziły przez łąkę. Wiatr przyginał ku ziemi trawy. Stary pasterz, nieruchomy niczym posążek z brązu, popatrzył na mijające go amazonki. Słońce na moment oświetliło czerwonawą koronę okazałego buku. Anna odwróciła się z uśmiechem do Katarzyny.

- Jestem głodna! - rzekła. - No i spieszno mi zobaczyć minę Gilles'a!

Nie odpowiadając, Katarzyna odwzajemniła uśmiech. Poczuła, że spadł jej z piersi ogromny ciężar. Na lewo od niej krzyk dzikiej kaczki zabrzmiał jak zwycięska fanfara. Walter był poza zasięgiem de Rais'go.

Została jeszcze Sara i ona sama. Ale czy ten pierwszy sukces nie dodawał otuchy? Odszukała na piersi mały relikwiarzyk i ścisnęła go łagodnie.

- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję ci, Barnabo...

Rozdział szósty


Listopadowa noc

Kobiety nadłożyły sporo drogi, by zmylić resztę towarzystwa co do kierunku, z którego przybywały. Następnie dołączyły do myśliwych na tej polance, na której Walter stoczył z lampartem bohaterską walkę. Trafiły na straszną scenę. Gilles de Rais stał obok nieżywego zwierzęcia i smagał batem psy. Był oszalały z gniewu, a przerażone zwierzęta siadały na zadach, pojękując cicho pod ostrymi razami bicza. Wokół stali kompani de Rais'go, którzy nieruchomo jak posągi na koniach przypatrywali się w milczeniu całemu zajściu. Gdy Gilles zobaczył kobiety, odwrócił się i gwałtownie je zaatakował.

- Skąd się tu wzięłyście? Gdzie się podziewałyście? Czy jesteście takie niezdarne jak te kundle?

Anna de Craon uniosła lekceważąco brew i wzruszyła ramionami, głaszcząc jednocześnie mokrą od potu szyję konia, by go uspokoić.

- Co do nieudolności, to mniemam, panie, że nie ustępuje nam pan bynajmniej pod tym względem. Widziałam, jak pański koń złapał wędzidło w pysk i pogalopował w ślad za psami. Mój wolał lamparta, a klacz pani Katarzyny poszła za moją.

Gilles zmrużył oczy, zbliżył się do Katarzyny i położył dłoń na szyi Morgany.

- Nie znajdujesz, pani, dziwnym, że Morgana poszła za Korrigan, a nie za Dziadkiem do Orzechów? Czy też to ja nie doceniłem pani umiejętności jeździeckich?

- Nie odpowiadam za kaprysy klaczy - odparła niedbale Katarzyna. Morgana poszła za tym, za kim chciała pójść, a ja z konieczności musiałam pójść z Morganą. Nie widziałam nawet, jak pan wyruszał. Myślałam, że jedzie pan za nami. Ale konie były jak oszalałe i cwałowały śladem lamparta.

- Którego na ogół bardzo się boją. Zadziwiasz mnie, pani. Chciałbym zapytać, czy znalazłyście panie uciekiniera?

Głos Gilles'a stał się dziwnie łagodny i niezwykle kontrastował z zakrwawionym batem, który jeszcze ściskał w zaciśniętej dłoni.

Jego babka pospieszyła z odpowiedzią.

- Dotarłyśmy tu, gdzie i pan - rzekła z niejaką wyższością. - Kiedy wydostałyśmy się na tę polankę, znalazłyśmy martwą, ale jeszcze ciepłą bestię. Nie było nawet śladu więźnia, oprócz tych, które wskazywały na stoczoną przezeń zwycięską walkę. Ponadto można by sądzić, że rozpłynął się w powietrzu. Objechałyśmy całą okolicę i przez dłuższy czas jechałyśmy wzdłuż rzeki, ale nic nie znalazłyśmy.

- Pani nie, a ona? - zaskrzypiał Gilles, utkwiwszy drżący palec w Katarzynie.

Anna de Craon nie drgnęła.

- Pani Katarzyna nie odstępowała mnie - rzekła spokojnie. Musiałam jej pilnować, bo przecież ty, panie, gdzieś zniknąłeś. Co się naprawdę stało?

Gilles wzruszył gniewnie ramionami i cisnął bicz lokajowi.

- Te durne psy, diabli wiedzą dlaczego, dały się oszukać i zapuściły się aż do opactwa! Teraz są zmęczone, a mój lampart nie żyje! Będziesz musiała zapłacić i za tę śmierć, piękna Katarzyno. Zwierzyna myśliwska nie ma ceny.

- Kiedy już pozbawi mnie pan wszystkiego, co posiadam - odparła Katarzyna sucho - nie wiem, co potem jeszcze będzie pan mi mógł zabrać. . oprócz skóry!

Starała się nie patrzeć w te niebezpieczne oczy, które śledziły ją z okrutnym błyskiem, i nie stracić kontenansu. Usiłowała zwłaszcza ukryć swą radość z tego, iż przyjaciel jej umknął niebezpieczeństwu, w rzece bowiem nic mu nie zagrażało. Zwyciężył ją, tak jak zwyciężył zwierzę, była tego pewna.