Całymi dniami pozostawała w łóżku przykryta jedynie cieniutkim prześcieradłem, za zamkniętymi okiennicami, które otwierano dopiero wówczas, gdy słońce zachodziło. Sara dotrzymywała jej towarzystwa, a często przychodziła również pani de Craon, której kanikuła przeszkodziła w przejażdżkach. Pocieszała się ona przy Katarzynie, spędzając w jej pokoju całe godziny na opowiadaniu o swoich wyczynach z ubiegłych lat.

Tylko Jan de Craon nigdy nie przestąpił progu pokoju. Co rano, z poprawną grzecznością, zapytywał przez pazia o zdrowie uwięzionej, nie rozluźniając jednak nad nią kontroli. Na podstawie opowiadań kasztelanki Katarzyna coraz lepiej poznawała mentalność starszego pana, dającą się ująć w niewielu słowach: wyłączna, namiętna i ślepa miłość do wnuka Gilles'a. Dla de Craona był on uosobieniem jego rodu, jego bóstwem; aby przydać mu potęgi i chwały, gotów był popełnić wszelkie możliwe zbrodnie.

- Gilles był jeszcze dzieckiem - opowiadała Anna - kiedy mój małżonek zachęcał go do zabijania, pustoszenia i palenia własnych wiosek, by pokazać, jak daleko może sięgać jego władza. Kazał przynosić mu przed oblicze skrzynie złota, mówiąc, że to jego majątek, że może z tym robić, co mu się żywnie podoba, że złoto jest najwyższą potęgą, kluczem do wszelkich uciech.

- Nietrudno zgadnąć, jaka może być mentalność marszałka odpowiadała na to Katarzyna. - Kocha tylko siebie samego, nieprawdaż?

- Tak jest, i często ubolewałam nad tym, ale najbardziej wtedy, gdy porwał Katarzynę, moją wnuczkę. Przeczuwałam, że będzie nieszczęśliwa.

Dlatego zgodziłam się poślubić starszego pana de Craona... Do końca mych dni będę chronić Katarzynę.

- Mimo to nie przyszłoby pani do głowy zbuntować się przeciwko decyzjom małżonka?

- Nie. On jest po prostu moim mężem. On jest tu panem, a ja muszę być mu posłuszna.

W ustach tej wyniosłej kobiety słowa te zabrzmiały dziwnie, ale Katarzyna była zbyt słaba, by dłużej się tym zdumiewać.

Najbardziej brakowało jej Waltera. Wiedziała, że więziono go w wieży od wschodu i że cierpliwie, a raczej filozoficznie, znosił swój ciężki los. Celę miał czystą, względnie przyzwoitą i było w niej chłodniej niż w innych częściach zamku. Żywiono go przyzwoicie i był świadom tego, że wszystko zależało od tajemniczego układu między Katarzyną i Gilles'em de Rais'em. Powiedział sobie tylko, że nie podda się łatwo, jeśli kiedykolwiek ktoś od niego tego zażąda. Na razie ciążył mu jedynie brak działania, a jego oprawcy dokładnie oglądali co rano celę, by się upewnić, czy nie zaczął rozbierać zamku kamień po kamieniu. Owe wizyty były zresztą dziełem plutonu złożonego z dziesięciu ludzi, takim respektem przejmowała strażników siła olbrzymiego Waltera. Był to zresztą obrządek, który nieodmiennie przyprawiał więźnia o wybuch radości i obserwował go, śmiejąc się do rozpuku. Oczywiście Walter nie lękał się bynajmniej o swój los. Chmurzył się tylko na myśl o stanie Katarzyny. Ma się rozumieć, to Anna de Craon opowiedziała o wszystkim młodemu mężczyźnie.

Gdy nadeszły pierwsze dni września i upał wreszcie zelżał, złe samopoczucie Katarzyny ustąpiło równie nagle, jak się zaczęło. Mogła jeść, nie żądając natychmiast miednicy, i stopniowo stawała się coraz mocniejsza. Tego ranka, gdy wszystkich obudził szum pierwszego deszczu, udało jej się wstać, ubrać i podejść do zwierciadła. Ujrzała w nim odbicie wychudłej, niemal tragicznej twarzy, w której ogromne oczy świeciły blaskiem mocniejszym niż kiedykolwiek.

- Tylko to już ci zostało, oczy! - burczała Sara, sznurując suknię Katarzyny. - Musisz koniecznie przytyć, bo inaczej dziecko będzie chude jak nieszczęście. Nikt by nie powiedział, że jesteś w ciąży. Masz nadal kibić młodej dziewczyny.

- Bądź spokojna, nie na długo. Czuję się jeszcze tylko trochę słaba.

Ach, jaki ten deszcz jest przyjemny!

Dobroczynny deszcz, który zaczął padać po duszących upałach, miał okazać się uporczywy. Całymi dniami wilgotna zasłona spowijała okolicę, rozdymając wskrzeszone strumyki, pokrywając zielenią wyrudziałe pola, przekształcając w rzekę błota pył z okolicznych dróg. Ale prawdziwa ulewa była tego wieczoru, gdy strażnik jak szalony zaczął dąć w róg, obwieszczając wszem wobec, że Gilles de Rais zbliża się do zamku swoich przodków.

Na ten zew serce Katarzyny podskoczyło w piersi. Mimo że zapadł zmierzch i z nieba lały się potoki deszczu, otuliła się obszerną peleryną i wybiegła na galerię. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wybudzony z monotonnego odrętwienia zamek wrzał. Żołnierze ciągnący za sobą broń, odświętnie ubrane służące, lokaje biegający po pokojach z paczkami nowych świec zapełniali wszystkie pomieszczenia i biegali w różne strony.

Nikt nie zajmował się Katarzyną, która zresztą mogła poruszać się tam, gdzie chciała, ale tylko wewnątrz murów zamkowych.

Na wieży obserwacyjnej wiatr łopotał chorągwiami. Wślizgnął się pod płaszcz Katarzyny, gdy tylko wyszła na wąskie schodki. Z wyjątkiem strażnika pochylonego nad blanką, nie było nikogo.

- Czy są jeszcze daleko? - spytała.

Żołnierz podskoczył, nie usłyszał bowiem, jak nadchodziła. Z jego hełmu spływały strumienie deszczu, pod którym czaiły się oczy i obfity wąs. Zasalutował niedbale wilgotną rękawicą, a następnie wyciągnął ramię w stronę rzeki.

- Proszę, niech pani sama zobaczy!

Katarzyna pochyliła się nad parapetem, między dwiema strzelnicami.

Na drodze rzeczywiście widać było czoło potężnego oddziału. Najpierw dostrzegła tylko niewyraźne cienie, które splątane były z cieniami zapadającej nocy i mgłą unoszącą się znad rzeki, a także czarnymi smugami drzew. Następnie rozróżniła ciężkie, przesiąknięte wodą sztandary i głowy piechurów, koni i jeźdźców. Na chwilę zew trąbki zapanował nad pluskiem kropli deszczu uderzających w kałuże i stożkowate dachy. Całym swoim jestestwem wyciągnięta w stronę zbliżających się żołnierzy, Katarzyna próbowała na próżno wypatrzyć wśród hełmów czarny herb w kształcie sępa - herb i emblemat Arnolda...

Ale noc zapadła szybko i, jak gdyby po to, by odpowiedzieć na jej niepokoje, kruk wzbił się ponad drzewo i wydał nieprzyjemny odgłos.

- Pani - wyszeptał żołnierz. - Nie wychylaj się tak! Stąd łatwo wypaść.

Posłała mu uspokajający uśmiech, ale się nie wyprostowała. Wokół niej płaszcz łopotał na wietrze niczym przemoczony żagiel. Wkrótce dał się słyszeć tętent koni, dźwięk trąbek stawał się coraz donośniejszy, a postacie ludzkie coraz wyraźniejsze. Katarzyna odniosła wrażenie, że wyczerpani żołnierze w ostatnim wysiłku wypięli swe torsy, a ich zgięte pod ciężarem żelaznej zbroi plecy dumnie się wyprostowały - jakby chcieli uczynić bardziej uroczystym swoje wkroczenie na teren zamku - A oto wielmożny pan Gilles! - zakrzyknął za nią strażnik. - Widzi pani? Można poznać jego fioletowy kaftan. Dosiada swego czarnego rumaka - Dziadka do Orzechów.

W głosie żołnierza brzmiała duma. W tej samej chwili zwodzony most opadł z wielkim hałasem, wyzwalając grupę żołnierzy i służących, którzy z okrzykami radości i pochodniami biegli w stronę przybyłych.

Wewnętrzny dziedziniec zamku przypominał olbrzymią studnię ognia, którego blask rozpraszał noc i deszcz. Strażnik w końcu przycupnął obok Katarzyny z oczami błyszczącymi z entuzjazmu.

- O, teraz będą dobre czasy, gdy przybył wielmożny pan Gilles! Jest twardy, ale szczodrobliwy i lubi wesołe życie!

Ze słów żołnierza przebijał żal do starszego pana de Craona, ale Katarzyna nie zwróciła na to uwagi. Nadal wpatrywała się w cienie. Krople wody zalewały jej oczy, przesłaniając widok równie skutecznie, jak uczyniłyby to łzy.

- Pan widzisz wyraźnie - rzekła. - Czy możesz rozróżnić tych, którzy otaczają twego pana?

- Oczywiście - odparł dumnie strażnik. - Widzę pana Gilles'a de Sillego, kuzyna naszego pana, i pana de Martignego. Oto brat naszego pana, Rene de la Suze, a to jest wielmożny pan de Briqueville...

- Czy nie widzisz pana w czarnej zbroi, z krogulcem na czubie hełmu?

Mężczyzna wpatrzył się w zbliżającą się grupę, następnie potrząsnął głową.

- Nie, pani... Nie widzę nikogo takiego! Zresztą teraz są już tak blisko, że możesz i ty rozróżnić...

Rzeczywiście, teraz widziała już wyraźnie. Mimo deszczu Gilles de Rais galopował z arogancją na czele kawalerii, wymachując fioletowym, zupełnie przemoczonym, pióropuszem na hełmie. Za nim podążała grupa wielmożów, oświetlonych pełgającymi płomieniami pochodni trzymanych przez wieśniaków i służących. Okrzyki radości mieszały się z zapachem wilgotnej ziemi, nie odnajdywały jednak echa w sercu Katarzyny.

Opadła na szorstki kamień, osłabła, nagle, ogarnięta gorzką boleścią.

Między tymi ludźmi nie było Arnolda.


Uświadomiła sobie, że do ostatniej chwili i wbrew obawom, iż zobaczy ukochanego w rękach de Rais'go, serce jej przepełniała nadzieja, że ujrzy jego z lekka szyderczy uśmiech, jego zmrużone oczy, kiedy spoglądał na nią, a zwłaszcza - że będzie już bezpieczna w jego ramionach... Strażnik zaniepokoił się jej bladością.

- Pani - szepnął - deszcz pada coraz mocniej i jesteś przemoczona.

Drżysz. Trzeba wracać.

Podał jej niepewną dłoń, aby pomóc jej dojść do schodów. Spojrzała na niego z wahaniem, blado się uśmiechając, i wstała.

- Dziękuję. . masz pan rację, wrócę. Tak naprawdę.. nie mam tu już co robić!

Zawahała się pod mocniejszym podmuchem wiatru. Strażnik musiał podtrzymywać ją cały czas w drodze do schodów. Krzyki radości rozpierały cały zamek, wytryskiwały z murów, budząc w Katarzynie złość i smutek zarazem. Nie zostanie ani chwili dłużej u tego człowieka, który nadużył jej wiary. Będzie nalegać, by zwrócił jej Waltera, otworzył przed nią drzwi tego przeklętego zamku i wreszcie ją wypuścił. I choćby miała wrócić do Normandii, choćby sama miała stawić czoło Richardowi Venablesowi, a wreszcie, choćby miała przepłynąć morze i szukać Arnolda u Anglików, była gotowa to uczynić... W miarę jak rosła jej determinacja, krok stawał się coraz prężniejszy, znów była odważna i waleczna. Ostatnie schody pokonała niemal biegiem.