- Jeszcze raz dziękujemy! - szepnął Arnold.

Katarzyna wyprostowała się z trudem. Siedziała teraz w barce i czuła, że ramię Arnolda obejmuje ją mocno. Na brzegu zobaczyła oddalającą się ciężką sylwetkę Jana Sona.

- Czy naprawdę jesteśmy ocaleni?

Odgadła, że Arnold uśmiecha się, poczuła jego usta na powiekach.

- Ależ tak! Jesteśmy ocaleni i wolni... To wspaniałe! Wspólna śmierć też byłaby wspaniała...

Śmiech Arnolda, dawny śmiech pełen szczęścia i siły, znowu zadźwięczał w jej uszach.

- Można by powiedzieć, że tego żałujesz?

- Trochę - szepnęła Katarzyna. - To było piękne! Co teraz będziemy robić?

- Będziemy żyć... i będziemy szczęśliwi. Mamy wiele spraw do nadrobienia.

Wstał i Katarzyna zobaczyła jego mocną sylwetkę odcinającą się od ciemności nocy. Odwiązał barkę ukrytą wśród trzciny, chwycił bosak i zanurzywszy go w wodzie, silnym ruchem odepchnął łódź od brzegu. Coś białego przeleciało nad nimi, wydając nieprzyjemny krzyk, a potem zanurkowało w ciemnej wodzie.

- Co to jest? - zapytała Katarzyna.

- Mewa. Łowi ryby... Nauczę cię łowić ryby, kiedy będziemy już w Montsalvy.

- W Montsalvy?

- Oczywiście! Przecież tam cię zabieram!... Do mnie, do ciebie, do nas... Wiem, że mam jeszcze rachunki do wyrównania z Cauchonem, ale najpierw musimy zbudować nasze szczęście. Zbyt długo na to czekaliśmy.

Katarzynę ogarnęła fala radości. Lekka i szczęśliwa ułożyła się na dnie spokojnie płynącej barki. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła, jakie to wielkie szczęście, że nie musi sama decydować o przyszłości, że jakaś siła wielka i łagodna robi to za nią. Na krańcu tej drogi było życie we dwoje...

Życie z jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała.