- Nie mam ci nic do wybaczenia - szepnęła w końcu Katarzyna ponieważ teraz możesz mi uwierzyć, że cię kocham...

Charczenie biskupa zwabił mnicha, który wznosząc ręce do nieba, rzucił się na pomoc zwierzchnikowi. Ten między kolejnymi dwoma atakami kaszlu wskazał na więźniów drżącą ręką: - Wrzuć ich do lochów.

Łucznicy wyprowadzili ich z sali, a oni nadal patrzyli na siebie. Skute ręce nie pozwalały im się dotykać, ale niemy język spojrzeń czynił ich bliskimi, jak jeszcze nigdy dotąd. Obydwoje mieli pewność, że zawsze byli dla siebie stworzeni, że się wzajemnie uzupełniają, że każde jest całym światem dla drugiego i w tym szczęściu zapomnieli nie tylko o wszystkim, co tak długo ich dzieliło, lecz także o śmierci, która ich czekała.

Strażnicy tak się bali, aby więźniowie nie kontaktowali się ze sobą, że zamknięto ich w oddzielnych wieżach, na samym dnie lochów. Arnold został przykuty w podziemiach dzwonnicy, a Katarzyna w więzieniu wieży Dwóch Herbów. W ten sposób między nimi a wieżą Bouvreuil, gdzie więziono Dziewicę, powstał tragiczny trójkąt. Mimo że Katarzyna znalazła się po raz pierwszy w tak strasznym miejscu, bo spuszczono ją na linie do błotnistej jamy, gdzie nie dochodziło żadne światło, była tam tak szczęśliwa, jak nigdy w pałacu Filipa ani w zbytkownym domu zmarłego męża. Miłość zastępowała jej światło, ciepło i wszystko to, czego jej brakowało.

Znajdowała się w stanie łaski, a myśli o Arnoldzie podtrzymywały ją na duchu. Jedynie gdy myślała o jego cierpieniach, czuła się nieszczęśliwa.

Obawiała się tylko jednego: że nie zobaczy go przed śmiercią. Ale ta obawa nie trwała długo. Zbyt dobrze znała Piotra Cauchona i wiedziała, że nie pozbawi się on wybornej zabawy: aby każde z nich obserwowało męki zadawane drugiemu.

Jednak czas upływał i nic się nie działo. Nie było jeszcze ani sędziów, ani przesłuchań i strażnik milczał. Katarzyna wyliczyła po częstotliwości zmian warty, że minęło pięć albo sześć dni. Ale nie była tego pewna w norze, gdzie nie dochodził najmniejszy promyk słońca. Z pewnością gdyby trwało to jeszcze dłużej, wpadłaby w rozpacz. Ale tak się nie stało. Któregoś dnia blask pochodni oświetlił śmierdzącą norę, a na linie zjechał po uwięzioną strażnik.

Znalazła się w pełnym słońcu, na dziedzińcu zamkowym, mrużąc oczy niczym nocny ptak. Żołnierze, którzy zdawali się na nią czekać, wybuchnęli gromkim śmiechem, patrząc, jak niezdarnie porusza się w więzach. Jeden z nich schwycił wiadro wody i wylał na Katarzynę, wrzeszcząc: - Fu! Ale ta dziewka cuchnie!

Zabawa spodobała się innym. Kto tylko mógł, zaczął wylewać na Katarzynę wodę. Zimna woda początkowo sprawiała jej przykrość, ale słońce grzało już dobrze. Poczuła się lepiej, gdy błoto z lochów zaczęło spływać z niej z każdym wiadrem wody... Ale wkrótce dowódca wydał krótki rozkaz i żołnierze zaprzestali zabawy. Ociekająca wodą Katarzyna poczuła nagle radość w sercu: z wieży dzwonnicy wyszedł Arnold, słaniając się na nogach, szedł po omacku, ze skutymi rękami. Był wychudzony i brudny. Strażnicy otoczyli ich, toteż nie mogli podejść do siebie, ale młodzieniec żył, więc radość jej nie miała granic. Łańcuchy zastąpiono sznurami i zaczęto ich prowadzić, popychając lancami, w kierunku zwodzonego mostu. Z pewnością wybiła godzina śmierci, prowadzono ich na jakiś plac w mieście, gdzie stracenie miało służyć ludziom ku przestrodze...

* * *

Kiedy więźniowie wraz z eskortą wyszli na Stary Rynek, Katarzyna pomimo stanu łaski, w jakim się znajdowała od kilku dni, poczuła, że odwaga ją opuszcza, a w ciało wślizguje się strach. Nadchodząca śmierć bywa niekiedy straszna. Katarzyna zobaczyła przed sobą rusztowanie wysokości jednego piętra, na którym zgromadzono dużą ilość polan i chrustu: nad tym wszystkim górował wysoki pal, z którego zwisały łańcuchy.

Jej przestraszone spojrzenie zaczęło szukać wzroku Arnolda. On również patrzył na stos ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi szczękami; być może walczył z takim samym strachem.

Katarzyna pomyślała, że w czasie walki pewnie mierzy wroga takim właśnie spojrzeniem. Ale on chyba myślał o Katarzynie, bo jego wzrok zwrócił się w kierunku dziewczyny z taką miłością i litością, że uczuła, jak strach nieco maleje. Wokół stosu kręcili się ludzie w łachmanach, układając dodatkowe wiązki chrustu pod kierunkiem kata.

Plac wypełnił się ludźmi, ale byli to głównie żołnierze angielscy.

Mieszkańcy miasta musieli zadowolić się oknami, dachami i słupami starej hali, bo na trójkątnym placu, pośrodku którego stał kościół Świętego Zbawiciela, zgromadziło się sześciuset lub siedmiuset żołnierzy. Dalej, poza wysokim stosem, znajdowało się małe rusztowanie z szubienicą, ale Katarzyna wiedziała, że stoi ona tam zawszę, a zresztą nikt nie zwracał na nią uwagi.

Żołnierze popędzili przed sobą więźniów, ale nie w stronę stosu, lecz zatrzymali się przy dwóch wielkich wyłożonych purpurą trybunach, które zaczęły wypełniać się duchownymi i angielskimi dygnitarzami. Łucznicy otoczyli ich tak ściśle, że byli niewidoczni dla tłumu. Stojąc tuż obok Arnolda, Katarzyna poczuła, że wraca jej odwaga; nie mogli schwycić się za ręce, ale dotykali się ramionami. Arnold szepnął szybko: - To nie my mamy tutaj umrzeć, Katarzyno. Ten stos czeka na kogoś innego... obawiam się, że wiem na kogo. Popatrz na trybuny.

- Uciszyć się! - krzyknął sierżant dowodzący eskortą. Teraz na największej trybunie pojawili się biskupi, wśród których Katarzyna rozpoznała Cauchona. Otaczali potężną postać w purpurowej szacie z gronostajowym kołnierzem: był to kardynał Winchesteru, przy którym stał w zbroi zarozumiały książę de Warwick.

Kiedy ważne osobistości zajęły miejsca w fotelach, gruby kardynał zrobił ruch ręką i dzwony całego miasta zaczęły dzwonić, jakby tylko czekały na ten znak: najpierw kościół Świętego Zbawiciela, potem kościół Świętego Stefana, następnie katedra, kościół Saint-Maclou, Saint-Ouen i pozostałe.

Żałobne nuty wlały się w duszę Katarzyny. Poczuła chłód pomimo ciepłych promieni słońca, które wysuszyły już jej włosy i odzienie. Z jednej z uliczek wytoczył się wóz otoczony setką angielskich żołnierzy. Przykuta do drabiny na wozie stała biała postać.

- Joanna - szepnęła Katarzyna, mając ściśnięte z rozpaczy gardło. - Mój Boże, to Joanna!

Miserere zaintonowane przez pięćdziesięciu mnichów zagłuszyło jej słowa, więc popatrzyła na Arnolda z przestrachem.

- Czy będziemy oglądać te okropności?

Nie odpowiedział, tylko spuścił głowę i Katarzyna zobaczyła dwie wielkie łzy toczące się po jego policzkach. Opuściła głowę i też zaczęła płakać. Związane ręce bolały ją bardzo, żałowała, że nie może przysłonić nimi oczu, zatkać uszu, aby nie słyszeć dzwonów, złowrogiego śpiewu i śmiechów żołnierzy. Od tego momentu zaczął się dla Katarzyny straszny koszmar, który osiągnął punkt kulminacyjny, kiedy zobaczyła białą, związaną postać na szczycie olbrzymiego stosu. Jak przez mgłę, zapłakanymi oczami dostrzegła brata Isambarta. Prowadził Joannę na stos.

Katarzyna usłyszała, że Joanna prosi o krzyż, zobaczyła, jak sierżant pochyla się i podnosi dwie gałązki, przewiązuje je sznurowadłem i podaje męczennicy. Kat biegał już wokół stosu z pochodnią w dłoni. Pojawił się czarny dym, buchnęły płomienie. Okropny smród siarki i smoły wypełnił powietrze. Wyczerpana, będąc u kresu wytrzymałości, Katarzyna pochyliła się i zaczęła wymiotować.

- Mój Boże - krzyknął Arnold, szarpiąc więzy. - Katarzyno! ... Nie umieraj!...

Angielski sierżant bez słowa wyskoczył z grona kolegów i pobiegł do pobliskiej oberży „Pod Koroną". Powrócił z dzbanem wina i zmusił Katarzynę do wypicia kilku łyków. Nieszczęsna poczuła się trochę lepiej.

Wino, niczym ogień, rozgrzało jej ciało, przywróciło życie. Spróbowała się uśmiechnąć, aby podziękować temu, który ją poratował. Był to człowiek w średnim wieku, z wielkimi wąsami i siwiejącymi włosami. Zobaczyła, że jego oczy są pełne łez.

- Dziękuję, kamracie... - powiedział poważnym głosem Arnold.

Żołnierz wzruszył ramionami, otarł szybko wilgotne policzki i powiedział, patrząc w stronę stosu: - Nie prowadzę wojny z kobietami! Nie jestem biskupem Cauchonem.

Mówił kiepsko po francusku, ale można go było zrozumieć. Stos płonął już teraz całkowicie. Ze środka płomieni dochodził krzyk. Była to skazana. Krzyczała: - Jezu!

Nie można już było jej zobaczyć, ale brat Isambart, ryzykując życiem, wyciągał nadal w jej stronę wielki krzyż procesyjny, przyniesiony z kościoła.

Kłęby czarnego dymu przysłaniały wszystko. Ze środka stosu przestały już dochodzić krzyki. Kiedy kat rozgarnął nagle płomienie, pojawiło się ciało Joanny. Już nie żyła. Ogień strawił koszulę, ukazując ciało dziewczyny pokryte sczerniałą krwią. Dla Katarzyny tego było za wiele, zemdlała...

Otworzyła oczy pod wpływem gwałtownego bólu. Ktoś uderzył ją w twarz, i poczuła w gardle coś piekącego. Zaczęła kaszleć, wypluła palący płyn, w końcu usiadła i otworzyła oczy. Angielski sierżant, który dał jej się napić wina w czasie męczarni Joanny, klęczał przy niej ze skórzaną manierką w ręce.

- Czujesz się lepiej? - zapytał łagodnie.

- Tak, trochę lepiej... Dziękuję! Ale... gdzie jest Arnold?

Znajdowała się w niskim, pustym pomieszczeniu, siedziała na wiązce słomy. Światło docierało tutaj przez małe, umieszczone wysoko okienko, ale piwnica nie wyglądała na więzienie.

- Twój towarzysz? Jest w sąsiednim pomieszczeniu, dobrze go pilnują... Zabrałem cię tutaj, abyś mogła w spokoju dojść do siebie.

- Gdzie jesteśmy?

- Przy bramie Wielkiego Mostu. Mamy rozkaz trzymać was tutaj do zapadnięcia zmroku. Nie pytaj o nic więcej Spróbuj się przespać...

Oddalił się, ciężko szurając metalowymi podeszwami po nierównych płytach. Katarzyna chciała zrobić jakiś ruch, ale jej ręce były nadal związane.