- Co na to powiesz? Czy możesz udawać murarza i, co jest jeszcze trudniejsze, człowieka fikcyjnie żonatego?

Patrząc na Katarzynę, Arnold odpowiedział krótko: - Zgadzam się!

- Przypuszczam, że pani Katarzyna również. W porządku. Wyjedziecie jutro. Niech Bóg i Matka Boska przyjdą wam z pomocą, gdyż będziecie tego potrzebowali.

Pan de La Hire nie pomylił się w swych przypuszczeniach. Katarzyna, rzecz jasna, zgodziła się i szalała z radości. Uchodzić przez jakiś czas, nawet w przebraniu, za żonę Arnolda, było czymś, o czym nawet nie marzyła.

Może ta niebezpieczna przygoda przybliży ich do siebie? Któż mógł przewidzieć, czy w czasie tych godzin obowiązkowego przebywania ze sobą nie znajdzie sposobu, aby rozpalić jego uczucia, którym uległ już dwa razy.

Chcąc ukryć radość, zapytała: - Co się dzieje z panem de Xaintrailles'em? Odpowiedzi udzielił Arnold, wzruszając z irytacją ramionami.

- Spotkał jakiegoś nawiedzonego pastucha z Gevaudan, o imieniu Wilhelm, który przepowiada i nazywa siebie wysłannikiem Boga. Pan de Xaintrailles jest pod jego urokiem i ciągnie go wszędzie za armią. Liczy na to, że cudotwórca pomoże oswobodzić Joannę*.

* Pastuch nie pożył długo. Talhot uwięził Xaintrailles'a, a pastucha wrzucił do Oise, zaszytego w skórzany worek. - Powiedział, że dołączy do nas później... ale nie liczę na to.

- Dlaczego?

- Bo kompletnie oszalał na punkcie tego pastucha i nie dostrzega, że to oszust tego samego rodzaju, co ta dziewczyna z la Rochelle, której Joanna powiedziała, aby „zajęła się raczej swoim domem i dziećmi". Sądzę, że pan de Xaintrailles postradał zmysły - podsumował Arnold ochrypłym głosem.

* * *

Któregoś wieczoru, pod koniec marca, grupka biedaków przebyła bramę Wielkiego Mostu i wjechała do Rouen: mężczyzna, kobieta i mnich.

Wszyscy byli tak zakurzeni i brudni, że angielscy łucznicy pilnujący bramy obrzucili ich spojrzeniem powierzchownym i pogardliwym. Grali w kości na beczce i nie pofatygowali się nawet, aby sprawdzić zawartość wielkiego tobołka, który mężczyzna dźwigał na ramieniu, a w którym znajdował się prawdopodobnie cały majątek mężczyzny i kobiety. Co do mnicha, najwyraźniej cały jego dobytek stanowił potargany habit i różaniec z bukszpanu. Pewnie wszystko odbyłoby się zgoła inaczej, gdyby strażnicy odkryli, że w fałdach brudnej sukni kobiety zaszyte są szlachetne kamienie, a w szczególności olbrzymi, czarny diament. Reszta fortuny została ukryta w drewnianych paciorkach różańca, którym przepasany był mnich.

Nieogolony od trzech dni, ubrany w brudną, płócienną opończę i zbyt szerokie spodnie do kolan, które owijały się wokół muskularnych łydek rycerza, z nieforemną czapką na głowie, zgarbiony, aby ukryć swą wysoką postać, Arnold był trudny do rozpoznania. Katarzyna ubrana w niebieską, spraną suknię, brązowy, dziurawy płaszcz, z włosami ukrytymi w czepku, który od dawna nie był biały, nie ustępowała mu w niczym.

- Jan Son i jego żona mieszkają przy ulicy Niedźwiedziej - powiedział im brat Stefan, kiedy w tym przebraniu szczęśliwie przeszli obok strażników przy dzwonnicy. - To nie jest daleko. Ale, na Boga, mój przyjacielu, spróbuj spuszczać wzrok, kiedy spotykasz Anglików, i nie bombarduj ich tym piorunującym spojrzeniem, po którym na milę można wyczuć rycerza.

Zawstydzony Arnold uśmiechnął się i zarumienił.

- Uczynię, co w mej mocy. Ale to jest trudne, bracie Stefanie; widok ich żelaznych hełmów i zielonych bluz z czerwonym krzyżem, ich nonszalanckie zachowanie we francuskim mieście sprawia, że rozpala mi się krew!

- Musisz zachować zimną krew... przynajmniej na razie.

Dawna stolica książąt normandzkich wyglądała ponuro, mimo że samo miasto było wspaniałe. Wysokie domy z przepięknymi, wykładanymi drewnem frontonami i kolorowymi herbami, strzeliste gotyckie wieże kościołów z rzeźbionymi koronami stanowiły dziwną oprawę dla idących pospiesznie ze spuszczonymi oczami i z posępnymi twarzami mieszkańców miasta. Ani śladu wesołej wrzawy na skrzyżowaniach ulic; w na wpół pustych sklepikach można było zauważyć obowiązujące restrykcje. Milczące kobiety stały w kolejce do piekarzy, zatrzymywały się przy stołach rzeźników i flaczarzy z nadzieją kupienia czegoś do jedzenia. Wszędzie widać było żołnierzy w zielonych kasakach. Dwójkami lub trójkami penetrowali wąskie uliczki, najwyraźniej je nadzorując.

Kiedy w kaplicy zamku zaczął się proces, otrzymali surowe rozkazy, w obawie przed jakimiś działaniami w celu bądź to uwolnienia Joanny, bądź zamachu na życie wysokich osobistości, które chroniła forteca otoczona murem z siedmioma wieżami.

Gdy troje towarzyszy doszło do sklepiku z bielizną, przybraniami i wszelkiego rodzaju błyskotkami, prowadzonego przez panią Son, zobaczyli, że bieliźniarka jest zajęta obsługiwaniem dwóch bogato ubranych pań, których wyraźny angielski akcent wskazywał na damy z otoczenia księżnej de Bedford. Damy te oglądały flandryjskie koronki i przerzucały sztuki delikatnego, lnianego sukna tak pożądliwie, że wywołało to uśmiech na twarzy Katarzyny. Uwagę dziewczyny przykuła przez chwilę drewniana głowa stojąca na ladzie, na którą nałożono nakrycie głowy całe pokryte koronką z Malignes, z potrójnym, jak z mgiełki zrobionym welonem. Pani Nicole, chuda i śniada kobieta, nosząca bez najmniejszego wdzięku suknię z ładnego, szarego płótna, obszytą czarnym barankiem i wielki złoty krzyż na kryzie z drobno plisowanego lnu, zwróciła na nich tak rozgniewany wzrok, że brat Stefan postanowił działać.

- Pokój niech będzie z tobą, pani Nicole! - powiedział. - Oto twoi biedni kuzyni z Louviers, których ci przyprowadziłem... w opłakanym stanie.

Sądzę, że z trudem ich rozpoznajesz. Stracili wszystko. Ten bandyta i oprawca Stefan de Vignolles, niech Bóg go pokarze, spalił ich dom i zabrał im wszystko. Znalazłem ich na drodze na wpół żywych...

- Jakież to smutne! - powiedziała pani Nicole, spoglądając na dziwną parę z odrazą. - Zaprowadź ich do kuchni, ojcze. Mam tu jeszcze wiele spraw.

Obie angielskie damy pozostawiły koronki i również przyglądały się nowo przybyłym. Kręciły głowami i szeptały między sobą z tak widocznym współczuciem, że Katarzyna z trudem powstrzymywała śmiech. Uważając, że należy coś zrobić, ukłoniła się niezgrabnie i wyjąkała z dobrze udaną nieśmiałością: - Dzień dobry, kuzynko!

Gest, który uczyniła pani Nicole, przypomniał ruch, jakim odgania się zwykle muchy.

- Później, później! Idźcie teraz do kuchni, przecież widzicie, że przeszkadzacie!

Idąc za braciszkiem, skierowali się w stronę drzwi znajdujących się w głębi sklepu, ale kiedy przechodzili obok dam, jedna z nich wyciągnęła z sakiewki złotą monetę i wsunęła do ręki Katarzyny. Zaskoczona dziewczyna nie zareagowała.

- Biedna kobieta! - wykrzyknęła dama litościwie. - Kup sobie jakąś nową sukienkę!

Tak miły uśmiech towarzyszył tym słowom, że Katarzyna poczuła prawdziwą sympatię do tej litościwej kobiety, która potrafiła współczuć niedoli innej kobiety. Podziękowała jej ukłonem mówiąc: - Dzięki, szlachetna pani... Niech Bóg ci błogosławi! Ale pani Nicole wyglądała na bardzo oburzoną.

- Pani baronowa jest zbyt dobra... taka hojność! No, idźcie już!

Kiedy weszli do dużej, dobrze ogrzanej płomieniem z kominka kuchni, nie zastali w niej nikogo, lecz drzwi prowadzące na tylny dziedziniec były na wpół otwarte. Służąca musiała udać się do studni lub poszła nakarmić drób.

Arnold, który od chwili wejścia do domu z trudem zachowywał milczenie, powiedział cierpko: - Jeśli mamy mieszkać z tą Nicole, to chyba wolę spać w porcie z ładowaczami.

- Cicho! - uciął brat Stefan. - Nie trzeba ufać pozorom. Zmienisz może zdanie na temat twojej gospodyni. A oto i służąca!

W tej chwil do kuchni weszła mocno zbudowana dziewczyna, dźwigając wiadra pełne wody, i, zaskoczona, o mało co nie wypuściła ich z rąk.

- Ej, wy tam, czego tu szukacie? - krzyknęła.

Brat Stefan miał właśnie coś odpowiedzieć, ale w tej chwili do kuchni weszła pani Nicole.

- To są kuzyni mojego męża, którzy przybywają z Louviers, gdzie wszystko stracili - powiedziała, nie tracąc nic ze swego przykrego wyglądu. Musimy ich ugościć. Daj im coś zjeść, Małgorzato, a potem zaprowadź ich na poddasze. Kiedy pan wróci, zadecyduje, co z nimi zrobić!

- Wielkie dzięki za twą litość, wielmożna pani - zaczął brat Stefan, ale Nicole przerwała jego słowa, wzruszając ramionami.

- To nasz chrześcijański obowiązek. Żyjemy skromnie, mamy kłopoty z żywnością, ale nie mogę zostawić na ulicy krewnych mego męża. A teraz pozwól ze mną, ojcze, chcę z tobą porozmawiać...

Brat Stefan ruszył za nią bez pośpiechu, pozostawiając Arnolda i Katarzynę w towarzystwie służącej, która spoglądała na nich kątem oka. Bez wątpienia, nie stwierdziła niczego podejrzanego, bo napełniła dwie miski zupą, ukroiła wielką pajdę razowego chleba i podsunęła to wszystko nowo przybyłym.

- A więc przychodzicie z Louviers?

- Tak - powiedziała Katarzyna, zanurzając łyżkę w gęstej i smakowitej zupie. - Z Louviers...

- Mam tam kuzynów, garbarzy... Czy znacie Wilhelma Lerouge'a?

Teraz Arnold włączył się do rozmowy. Przestał jeść zupę, którą chłeptał z wielkim hałasem, jak to robili chłopi, i spojrzał na służącą.

- Pewnie! Wilhelm Lerouge? Chyba go znam. Biedny człowiek.

Powiesił go ten bandyta Vignolles! Ot co, żyjemy w strasznych czasach.

Ciężko nam, biedakom.

Zdumiona Katarzyna nie wierzyła własnym uszom. Od ich przybycia do Rouen cały czas obawiała się, że maniery mogą zdradzić jego szlachetne pochodzenie, a teraz okazało się, że w tej grze radzi sobie lepiej od niej.