- Powiedziałeś mi niedawno, panie, że on mnie kocha! - Jęknęła Katarzyna z goryczą. Nurtowała ją jedynie ta sprawa.

- I powtarzam to nadal! Ale nade wszystko kocha swój kraj i swój obowiązek! Aby uratować Joannę, sprzedałby Filipowi własne serce.

Uwierz, pani, rozumiem, jak wielkiego poświęcenia żądamy od ciebie... ale, Katarzyno, jeśli kochasz Arnolda tak bardzo, jak mówisz, musisz spróbować uratować Joannę.

- Skąd wiesz, panie, że to mi się uda, że Filip mnie posłucha?

- Jeśli nie posłucha ciebie, pani, to nie posłucha nikogo! Ale nie mamy prawa nie wykorzystać takiej szansy!

Katarzyna westchnęła głośno. Rozumiała punkt widzenia obu młodzieńców i z pewnością nie mogła nie przyznać im racji. Na ich miejscu bez wątpienia postąpiłaby tak samo. Ale próbowała jeszcze walczyć.

- Książę jest dobrym rycerzem. Z pewnością nie odda Dziewicy Anglikom.

- Chciałbym jednak mieć tę pewność. A to przecież ty, pani, jesteś Złotym Runem!

Te słowa wstrząsnęły Katarzyną. Wydawało się jej, że słyszy w głębi duszy odległy głos Filipa z czasów ich miłości. To prawda, że tak ją nazywał. „Moje złote runo". Prawdą było również, że kochał ją namiętnie.

Jak w takiej sytuacji wytłumaczyć tym ludziom, wiernym towarzyszom Joanny d'Arc, aby nie pokładali w niej nadziei?

Pokonana schyliła głowę.

- Zrobię, co chcecie! - wyszeptała. - Gdzie przebywa książę?

- Pokażę ci, pani. Chodź, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona. Zmęczona?

Była zmęczona do granic wytrzymałości.

Chciałaby położyć się tutaj, pośrodku dziedzińca, na ziemi przepojonej zapachem lata, czekając, aż jej serce przestanie bić i zaśnie snem bez przebudzenia. Ale zbierając resztki sił, udała się za Xaintrailles'em aż do dzwonnicy kaplicy klasztornej. Przez wąskie okno kapitan pokazał jej połyskującą wstęgę rzeki Oise, różowiejącą we wschodzącym słońcu. Za rzeką wznosiły się drewniane baszty, takie same, jakie widziała już w Orleanie, oraz rzędy namiotów. Na linii mostu łączącego dwa brzegi rzeki, górując jak olbrzymi dąb pośrodku lasu, błyszczał ogromny purpurowo-złoty namiot. Katarzyna rozpoznała na jego szczycie powiewający proporzec Filipa Dobrego.

- To obóz w Margny - powiedział krótko Xaintrailles. - Tam musisz, pani, się udać. Ale wcześniej odpocznij i odśwież się. Będziesz potrzebowała wszystkich swoich sił.

Rozdział siedemnasty Złote Runo

Dopiero o zachodzie słońca Katarzyna wyruszyła w stronę obozu burgundzkiego. Trzeba było poczekać na milczące zawieszenie broni, jakie przynosiła noc, zanim dziewczyna mogła udać się do nieprzyjaciół. Wieczorem wsiadła na konia i przejechawszy przez bramę, skierowała się w stronę mostu na rzece Oise. Przed nią jechał jeden z giermków Xaintrailles'a wiozący białą flagę parlamentariusza.

Kopyta konia dźwięczały na grubych deskach mostu. Katarzyna dała się mu nieść, nie usiłując nawet kierować zwierzęciem. Czuła ciężar w sercu, pustkę w głowie i miała podobne odczucia jak w Orleanie, w tym strasznym dniu, kiedy wieziono ją na szubienicę. Nie próbowała sobie nawet wyobrazić, jak przyjmie ją Filip, ani co mu powie. Była gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy, aby uratować Joannę, uzyskać jej zwolnienie za okup. Innych planów nie miała.

Na plecach czuła spojrzenia wszystkich mężczyzn, którzy z wież śledzili jej ruchy: Xaintrailles'a, grubego i nieociosanego Flavy'ego, którego dostrzegła, gdy wsiadała na konia, i wszystkich żołnierzy wychylających się przez otwory strzelnicze. Znajdowała się pomiędzy nieprzejednanymi wrogami: ludźmi Joanny d'Arc i ludźmi Filipa, którzy wspomagali Anglika.

A w głębi klasztoru znajdował się najokrutniejszy z nich wszystkich, walczący ze śmiercią Arnold. Dostała się do pułapki, z której nie miała siły się wydostać.

Kiedy po przekroczeniu mostu ukazały się przednie straże, giermek podniósł białą flagę. Słyszała, jak podaje jej nazwisko pierwszemu łucznikowi, który się pojawił, i mówi, że pani z Burgundii chciałaby spotkać się z księciem Filipem. Łucznik udał się po oficera, który wysłał sierżanta do olbrzymiego namiotu złocącego się w zachodzącym słońcu. Zrezygnowana Katarzyna czekała obojętnie. Nie chciała myśleć o Arnoldzie, gdyż jego wspomnienie bolało jak otwarta rana.

Sierżant powrócił wkrótce, biegnąc co sił w nogach i wzbijając tumany kurzu. Wydawał się wniebowzięty.

- Mistrz zakonu Złotego Runa zaraz przybędzie - wykrzyknął.

Nazwa „Złote Runo" wywołała na ustach dziewczyny gorzki uśmiech.

Ale jej uwaga szybko się skierowała na prawdziwie fantastyczną zjawę, która, wyszedłszy z książęcego namiotu, pędziła ku niej na koniu.

Mężczyzna miał na zbroi wspaniałą kolczugę z jedwabiu i złota, na której widniały herby wszystkich zdobyczy burgundzkich. Na kolczudze zawieszony był łańcuch z emalii i złota, szeroki jak kryza, pośrodku którego znajdował się złoty baranek. Futrzana czapka ozdobiona piórami uzupełniała okazały strój jeźdźca. Zbliżywszy się do Katarzyny, zeskoczył z konia i podbiegł do niej, wyciągając dłonie.

- Katarzyno!... Droga Katarzyno! Już straciłem nadzieję, że cię kiedyś zobaczę!

Ze zdziwieniem pomieszanym z radością, które wyrwały Katarzynę z odrętwienia, poznała swego przyjaciela, Jana Lefebvre de Saint-Remy'ego, i spontanicznie wyciągnęła ku niemu ręce.

- Jan! Jakże jestem szczęśliwa, że cię, panie, spotykam. Ależ pięknie wyglądasz!Instynktownie odnalazła lekki i poufały ton ich dawnych rozmów i było to dla niej zbawienne. Przyszła do siebie, odzyskała pewność siebie.

Saint-Remy skłonił się nisko.

- Widzisz przed sobą, droga przyjaciółko, mistrza zakonu Złotego Runa, wybranego jednogłośnie przez członków kolegium heraldycznego Burgundii. Stałem się wielką osobistością. Jak mnie znajdujesz?

- Wyglądasz wspaniale. Ale, Janie, chciałabym zobaczyć księcia.

Sądzisz, że mnie przyjmie?

Saint-Remy sposępniał, uśmiech zgasł na jego twarzy.

- Czeka na ciebie! Ale wiedz, pani, że jest w złym humorze. Tak naprawdę, to czeka na ciebie od dawna! Co się z tobą działo? Jesteś nadal piękna, tylko schudłaś... a poza tym wydajesz się, pani, zmęczona.

- Jestem zmęczona, drogi przyjacielu. Zmęczona wszystkim. Wierz mi!

Nowy mistrz zakonu kiwnął smutno głową i chwycił za uzdę konia młodej kobiety.

- Mam nadzieję, że Jego Wysokość Filip potrafi sprowadzić uśmiech na twą twarz. Od kiedy znikłaś, nasz dwór stracił dużo blasku.

- Jest przecież księżną.

- Wiele w niej powabu, jej wykształcenie jest doskonałe, a uroda niezaprzeczalna. Ale ma w sobie coś z posągu, jest zbyt zimna. Chodź szybko. Mówię i mówię, a Jego Wysokość czeka. Nie należy go złościć.

Kilka chwil później Katarzyna zeskoczyła z konia przed wejściem do namiotu książęcego, gdzie stali dwaj żołnierze ze straży przybocznej.

Instynktownie zaczęła szukać białego pióra Jakuba de Roussaya, ale młodego dowódcy nie było w pobliżu. Poprzedzana przez Saint-Remy'ego, trochę teraz zdenerwowanego, Katarzyna weszła do olbrzymiego namiotu z purpurowego aksamitu. Sekundę później stanęła przed Filipem Dobrym.

* * *

Ujrzawszy księcia, Katarzyna uznała, że się postarzał. Jego rysy stały się bardziej wyraziste i ostre. To wrażenie zwiększały cienie z już zapalonych pochodni poustawianych w wielu miejscach. Stał wyprostowany przy stoliku, na którym leżała Ewangelia oprawiona w kość słoniową, z ręką opartą na niej. Postawę miał wyniosłą, która być może była naturalna, ale miała w sobie coś napuszonego i oficjalnego. Odziany był w strój wojenny, a na szyi miał gruby, złoty łańcuch, na którym zawieszono złotego baranka, takiego samego jak u Jana Saint-Remy'ego.

Powoli, lecz nie pochylając głowy, Katarzyna zgięła kolana, odnajdując instynktownie stare pozdrowienie feudalne wobec tego, w którym chciała widzieć tylko suzerena. Strój męski, jaki miała na sobie, uczynił ten ukłon śmiesznym. Ale kobiecym gestem zsunęła na ramiona czarny kaptur, który miała na głowie, odsłaniając splecione włosy. Filip nawet nie mrugnął.

Jego szare oczy wpatrywały się w Katarzynę bez żadnego uśmiechu, który złagodziłby wyraz twarzy. Ale to on przemówił pierwszy.

- Jednak przybyłaś, pani? Nie sądziłem, że cię jeszcze zobaczę.

Myślałem, że nie żyjesz, i dziwi mnie twoja zuchwałość. Znikasz na dwa lata... lub prawie, i nagle powracasz, domagając się widzenia, jakbyś zawsze zachowywała się odpowiednio i jakby ci się te względy należały.

Głos Filipa stawał się bardziej ostry. Katarzyna miała wrażenie, że sam stara się zwiększyć swą złość i powiedziała zuchwale: - Dlaczegóż więc przyjąłeś mnie, panie, jeśli nie mam do tego prawa?

- Żeby zobaczyć, czy cię jeszcze poznam, czy przypominasz jeszcze wspomnienie, jakie po tobie zachowałem. Dzięki Bogu, nie przypominasz go w niczym! Bardzo się, pani, zmieniłaś, i to na niekorzyść!

Brutalność Filipa, jego całkowity brak elementarnej kurtuazji nie zrobiły na Katarzynie wrażenia. Już od dawna nie wywoływał w niej strachu.

Przeciwnie, pomogło jej to zapanować nad sobą, a nawet wywołało lekki uśmiech.

- Nie sądzisz chyba, panie, że przyszłam tutaj po to, abyś zastąpił moje zwierciadło? Te dwa lata, które upłynęły, były dla ciebie dobre, a nawet korzystne. Dla mnie były to lata nędzy i cierpienia.

- Kto sprawił ci tyle cierpień?

- Nikt! Ale nie sądź, panie, że ich żałuję! Tak, cierpiałam, ale przynajmniej przestałam sobą gardzić.

Błysk złości, jaki zapalił się w oczach Filipa, dał Katarzynie znać, że zabrnęła zbyt daleko i jeśli nie zmieni tonu, jej misja będzie poważnie zagrożona od samego początku. A przecież, biorąc wszystko pod uwagę, nie miała Filipowi nic do zarzucenia i chciała od niego uzyskać wielką łaskę.