Trzeciego dnia wieczorem strudzeni jeźdźcy dotarli wreszcie do lasów koło Guise, które rozciągały się od Compiegne do Villers-Cotterets.

- Dojeżdżamy - powiedział Xaintrailles. - Jeszcze trzy mile!

Burgundczycy i Anglicy obozują na północ, po drugiej stronie rzeki Oise.

Bez trudności dojedziemy od strony południowej. Ten las otacza miasto prawie w całości.

Katarzyna kiwnęła głową na znak, że rozumie. Nawet słowa sprawiały jej ból. Widziała świat jakby przez mgłę, jechała podtrzymywana instynktem silniejszym od zmęczenia. Jadąca za nią Sara spała i trzeba było przywiązać ją do siodła, aby nie spadła z konia.

Katarzynie wydawało się, że te trzy ostatnie mile nigdy się nie skończą. Pojawiały się coraz to nowe drzewa i wydawało się, że mury miasta nigdy się nie ukażą. W tej podróży u kresu nocy było coś nadnaturalnego...

Kiedy w końcu las się przerzedził, ukazując nieruchomą sylwetkę Compiegne, Xaintrailles podjechał sam nad brzeg rowu wypełnionego wodą, aby wezwać czatownika, nie wiedząc, czy w czasie jego nieobecności nieprzyjaciel nie zdobył miasta.

- Jeśliby tak było - powiedział do swoich towarzyszek -uciekniecie natychmiast i schronicie się w lesie.

- Nie licz na to, panie! - odpowiedziała Katarzyna. - Udam się tam, gdzie i ty!

Z trudem udało mu się przekonać Katarzynę, aby pozwoliła mu udać się na zwiady samemu. Okazało się jednak, że miasto trzyma się nadal i wkrótce spuszczony został mały most, którym trzej podróżnicy przeszli pieszo, trzymając konie za uzdy. Trochę dalej stał kusznik z pochodnią w dłoni.

Xaintrailles zwrócił się do niego ostrożnie: - Nie wiesz, czy kapitan de Montsalvy jeszcze żyje?

- Żył jeszcze o zachodzie słońca, panie. Odzyskał nawet przytomność.

Ale nie wiem, co się teraz z nim dzieje.

Nic nie odpowiadając, Xaintrailles pomógł obu kobietom wsiąść ponownie na konie. Bez jego pomocy Katarzynie nie udałoby się to z pewnością. Jej nogi drżały i odmawiały posłuszeństwa. Xaintrailles wziął ją w ramiona i usadowił w siodle, a następnie oddał tę samą przysługę biednej, na wpół żywej Sarze.

- Arnold jest w opactwie Saint Corneille, gdzie zakonnicy opiekują się nim bardzo dobrze - szepnął. - Lecz na Boga, nie zapomnij, pani, żeś przebrana za chłopca! Benedyktyni są bardzo surowi co do kobiet. I spróbuj, pani, wytłumaczyć to twojej służącej, jeśli jeszcze dociera do niej cokolwiek.

Wkrótce wysoki, kamienny luk wrót opactwa ukazał się na tle szarawego świtu wstającego dnia. Xaintrailles zakołatał do wrót i przez chwilę pertraktował z braciszkiem odźwiernym, którego czujna twarz ukazała się za kratą okienka.

- Dzięki Bogu - szepnął do Katarzyny, podczas gdy mnich otwierał wrota. - Arnold jeszcze żyje! Podobno śpi.

Idąc za Xaintrailles'em wzdłuż galerii dziedzińca, Katarzyna dziękowała w głębi serca temu, który wysłuchał jej próśb i pozwolił zobaczyć żywego jeszcze Arnolda. Powracały jej odwaga i życie. Może nie był jeszcze zgubiony, może przeżyje... i może nadejdzie tak upragnione szczęście.

* * *

Arnold spoczywał na pryczy w celi, leżał na plecach, oczy miał zamknięte. U wezgłowia czuwał siedzący na taborecie mnich z różańcem w dłoni. Woskowa świeca płonąca w świeczniku z surowego żelaza stojącym na stole oświetlała pomieszczenie. Nie licząc krzyża na ścianie i mszału na półce, było to całe wyposażenie małej celi, do której weszli Xaintrailles i Katarzyna. Na ich widok mnich wstał.

- Jak on się czuje? - szepnął Xaintrailles. Duchowny uczynił niejasny ruch i wzruszył ramionami.

- Wcale nie lepiej! Bardzo cierpi, ale odzyskał przytomność. Noc była zła. Oddycha z trudem...

Rzeczywiście, z piersi rannego wydobywał się dźwięk przypominający miech kowalski. Mężczyzna był blady jak wosk. Jego zaciśnięte na prześcieradle dłonie poruszały się jakimś tragicznym ruchem. Wstrząśnięta i niezdolna do powiedzenia słowa Katarzyna osunęła się na kolana przy pryczy i delikatnym ruchem odsunęła czarny kosmyk włosów, który przykleił się mu do czoła. Usłyszała, jak Xaintrailles mówi do mnicha: - To jest osoba, po którą mnie wysłał. Czy możesz zostawić nas przez chwilę samych, mój ojcze?

Nie odwracając się, Katarzyna usłyszała szuranie sandałów na kamiennej posadzce. Skrzypnęły zamykane drzwi. Arnold otworzył oczy.

Jego niepewne spojrzenie spoczęło najpierw na przyjacielu stojącym u stóp łoża, potem stało się bardziej wyraziste.

- Janie! - wyszeptał z trudem. - Jesteś z powrotem? Czy...

- Tak - wyszeptał Xaintrailles. - Ona jest tutaj! Patrz...

Olbrzymia radość pojawiła się na twarzy rannego. Z trudem odwrócił głowę i zobaczył pochylającą się nad nim Katarzynę.

- Dziękuję ci, że przybyłaś!

- Nie masz mi za co dziękować - wyjąkała młoda kobieta głosem tak ochrypłym, że trudnym do rozpoznania. - Wiedziałeś dobrze, że przybędę.

Dla ciebie, Arnoldzie, poszłabym na koniec świata i...

- Nie chodzi o mnie! Ja umieram, ale... inni żyją!

Radość, która na chwilę rozjaśniła twarz młodzieńca, zgasła. Odwrócił oczy, a jego rysy zamarły. Poruszały się jedynie usta, ale głos, który z nich wychodził, był tak słaby, że Katarzyna musiała nachylić się jeszcze bardziej, aby coś usłyszeć.

- Posłuchaj... bo ja mam mało sił. Joanna jest w rękach Filipa Burgundzkiego. Schwytał ją Jan Luksemburczyk. Musisz udać się do jego obozu i uzyskać oswobodzenie Joanny.

Katarzynie wydało się, że źle usłyszała.

- Mam iść do księcia? Ja? Arnoldzie... chyba tego nie chcesz?

- Musisz tam się udać. Tylko ty możesz wygrać tę bitwę. On cię kocha!

- Nie!... - Z ust Katarzyny wyrwał się cichy okrzyk. Zawstydzona, kontynuowała po cichu: - Nie, Arnoldzie... nie wierz w to! On mnie już nie kocha. Jest bardzo dumny i nie wybaczył mi ucieczki. Na jego rozkaz zajęto moje ziemie. Zostałam wypędzona. Co więcej, sądzę, że ożenił się... i nie dba o mnie.

Twarz Arnolda skurczyła gwałtowna złość. Napiął mięśnie, jakby chciał usiąść.

Xaintrailles odezwał się obojętnym głosem: - Mylisz się, pani Katarzyno. Masz całkowitą władzę nad księciem Filipem. Rzeczywiście, w styczniu tego roku poślubił infantkę Izabelę i z tej okazji odbywały się w Brugii wielkie uroczystości, ale największe uroczystości odbywały się z okazji powołania do życia wspaniałego zakonu rycerskiego. Wiesz, pani Katarzyno, jak nazywa się ten zakon?

Zaprzeczyła ruchem głowy, bardzo szybko i nie podnosząc na niego oczu, czując, że znowu staje się niewolnicą przeszłości. Głos Xaintrailles'a dochodził do niej jak ze szczytu góry.

- Jest to zakon Złotego Runa. I wszyscy wiedzą, skąd pochodzi ta nazwa. Ludzie z Brugii twierdzą jednogłośnie, że Filip nie nazwałby go tak, gdyby nie nosił w sercu żalu po kochance o wspaniałych włosach. To jest hołd, Katarzyno, uwierz w to, publiczna, niesłychana i wyraźna deklaracja miłości. Twoja władza nad nim pozostała nienaruszona, a konfiskata dóbr jest oznaką złości człowieka zawiedzionego w swoich nadziejach, a jednocześnie ukrytym pragnieniem, aby znów cię zobaczyć.

Wydawało się, że klęcząca przy pryczy Katarzyna nie słyszy tych słów. Jej płonące od gorączki oczy wpatrywały się w twarz Arnolda i szukały w niej rozpaczliwie zaprzeczenia słów przyjaciela. Ale nie, on słuchał uważnie, śledząc wzrokiem ruch warg kapitana... Nie spojrzał na nią nawet wtedy, gdy Xaintrailles zamilkł i kiedy Katarzyna nieśmiało dotknęła jego dłoni.

- Musisz tam iść! - powiedział tylko. - To nasza jedyna szansa!...

Katarzyna przytuliła zalany łzami policzek do jego dużej, gorącej dłoni.

- Arnoldzie! - westchnęła błagalnie. - Nie żądaj tego ode mnie... Nie ty!

Czarne źrenice młodzieńca spoczęły na niej, spowijając ją rozgorączkowanym spojrzeniem. Dyszał ciężko i wydawało się, że każde słowo wywołuje straszliwe męki.

- A jednak żądam tego od ciebie, bo jesteś jedyną osobą, której Filip posłucha, i dlatego że Joanna jest ważna dla królestwa... ważniejsza od ciebie i ode mnie!

Katarzyna poczuła rosnący bunt. W jednej chwili zapomniała o miejscu, w którym się znajdowali i o jakiejkolwiek ostrożności.

- Ale ja ciebie kocham! - wykrzyknęła z bólem. - Kocham cię na śmierć i życie, a ty chcesz, abym powróciła do Filipa? Wiem, że mną gardzisz, tak, wiem to! Ale miałam nadzieję, że mimo wszystko kochasz mnie trochę... troszeczkę!Arnold zaniknął oczy. Wydawało się, że jego twarz kurczy się pod ciężarem wielkiego zmęczenia, a jego głos zamienił się w szept.

- To też... nie ma znaczenia... Tylko Joanna... Joanna! Cierpienie wykrzywiło mu twarz, w kąciku ust pojawiła się różowa piana. Dłoń Xaintrailles'a spoczęła na ramieniu Katarzyny.

- Zostawmy go w spokoju - wyszeptał. - On nie ma już siły! Musi odpocząć. Ty również tego potrzebujesz, pani...

Katarzyna podniosła gwałtownie głowę, obrzucając kapitana spojrzeniem pełnym urazy.

- Wiedziałeś, panie, z jakiego powodu mnie wzywał? Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś? Oszukałeś mnie niegodziwie.

- Nie oszukałem cię, pani. Powiedziałem ci tylko, że prosi cię, abyś przybyła, a ty nie pytałaś o nic więcej. Musisz zrozumieć, Katarzyno, że dla nas wszystkich, towarzyszy broni, Joanna d'Arc znaczy więcej niż wszystko inne, tak jak ci to powiedział Arnold. Jest wybawieniem dla kraju, a jej schwytanie przez Burgundczyków to olbrzymia katastrofa, której skutków nie da się oszacować. Zrozum dobrze, ktoś musi przypomnieć Filipowi Burgundzkiemu, że jest przede wszystkim księciem francuskim...

Zrozumiałaś mnie? FRANCUSKIM! Najwyższy czas, aby sobie o tym przypomniał. Mówi się, że Anglicy domagają się już Joanny jako zapłaty. A do tego nie może dojść za żadną cenę...