Tylko Joanna uśmiechnęła się do niej.

- Ambleville musi powrócić - rzekła, zwracając się do drugiego herolda, nieżywego ze strachu. A ponieważ nieszczęśnik szczękał zębami, potrząsnęła głową. - Mój Boże - powiedziała, klepiąc go po ramieniu - nie zrobią krzywdy ani tobie, ani jemu. Powiesz Talbotowi, żeby stanął w zbroi u wrót miasta, ja również stanę w zbroi. Jeśli zwycięży, niech mnie spali razem z Guyenne'em. Jeśli wygram ja, niechaj przerwie oblężenie i niech Anglicy wracają do siebie...

Wówczas wtrącił się Jan z Orleanu: - Twoja intencja jest wspaniałomyślna i szlachetna, Joanno. Ale Talbot nie zgodzi się. Jest wielkim dowódcą i dobrym rycerzem, więc za żadne skarby świata nie zmierzy się z niewiastą. Według mnie, wystarczy, aby Ambleville powiedział, że uczynimy to samo, co oni chcą zrobić z Guyenne'em, z więźniami angielskimi, a także z tymi, którzy przyjdą rozmawiać o okupie.

Rada okazała się dobra. W godzinę później Ambleville przyprowadził Guyenne'a i uspokojona Joanna udała się ze wszystkimi domownikami do katedry, aby odśpiewać antyfonę do Przenajświętszej Dziewicy. Katarzyna wraz z Matyldą i Małgorzatą uczyniła to samo.

O zmroku, kiedy po zakończeniu uroczystości wszyscy wracali do domu, młoda kobieta poczuła na sobie natrętne spojrzenie jednego z dowódców Dziewicy. Spojrzenie to było tak natarczywe, że odczuła pewne zażenowanie, a jednocześnie lekkie uczucie triumfu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ktoś spoglądał na nią z takim pożądaniem, nie starając się nawet tego ukryć. To przywróciło jej pewność siebie. Rycerz ten był człowiekiem wysokim i mógł mieć około dwudziestu pięciu lat. Jego włosy i krótka broda okalająca surową i zarozumiałą twarz były tak czarne, że odbijały się w nich granatowe refleksy. Posępne oczy płonęły jak dwa węgle, a usta, wąskie i czerwone, przecinały twarz niczym świeża rana. Jego widok wprawił Katarzynę w drżenie. Pochyliwszy się w stronę Matyldy, zapytała, wskazując go dyskretnie: - Kim jest ten pan o posępnym wyglądzie?

Stara dama rzuciła w jego stronę szybkie spojrzenie, zmarszczyła brwi i prędko odciągnęła swoją protegowaną.

- Bretończyk, ze szlacheckiego rodu Lavalów. Nazywa się Gelles de Rais. Mówi się, że jest okrutnie bogaty. Jest odważny, ale bardzo dziki, jak bez wątpienia zauważyłaś, pani. Wychowywał go dziad, stary groźny rozbójnik Jan de Craon, który nie uznawał żadnego innego prawa oprócz swojego. Całe miasto mówi już o bogactwie tego młodzieńca... i o jego grubiaństwie. Zamieszkał w oberży „Pod Czarną Głową" u Agnieszki Grosvillain, która nie wie, czy cieszyć się z jego szczodrości, czy też skarżyć na jego wybryki. Mówi się, że zmusza do tego dziewczyny... a nawet młodych chłopców! Jeśli chodzi o mnie, nie podoba mi się wcale i nie życzę ci, pani, abyś zwróciła na siebie jego uwagę...

Katarzynie nie udało się zapomnieć o uczuciu skrępowania, jakie odczuła pod wpływem spojrzenia pana de Raisa, i długo w nocy była pod jego wrażeniem. Wszyscy od dawna spali, a Katarzyna nadal przewracała się w łożu, nie mogąc zasnąć. Dom Jakuba Bouchera pogrążony był we śnie.

Zza drzwi dochodziło chrapanie giermka d'Aulona, śpiącego pod drzwiami komnaty Joanny i Małgorzaty. Było to jedno z przyzwyczajeń Dziewicy.

Każdej nocy któraś z kobiet dzieliła jej łoże. Jej dwaj paziowie, młody Rajmund i zabawny Ludwik de Comtes, zwany Brzydalem, spali w korytarzu.

Ale pomimo obecności tylu osób Katarzyna nie mogła pozbyć się uczucia jakiejś nieokreślonej trwogi, która ją ogarnęła. Gdzieś około północy usłyszała pod otwartym oknem podejrzany hałas: uporczywe skrobanie, jakby ktoś drapał w zewnętrzną ścianę.

Młoda kobieta niezwłocznie zerwała się na nogi, rzuciła się w kierunku okna i wychyliła ostrożnie głowę, tak aby jej nie dostrzeżono. Natychmiast stłumiła w sobie okrzyk zdziwienia; w dole zobaczyła człowieka wspinającego się wolno po gładkim murze. Wydawało się, że tajemniczy gość jest zręczny jak kot. Bez wątpienia wkrótce pojawiłby się w oknie Katarzyny, gdyby inny męski kształt nie wynurzył się z jakiejś wnęki i nie skoczył w jego kierunku. Nieznajomy złapany za nogi wydał przytłumiony okrzyk, stracił równowagę i upadł na ziemię. Nowo przybyły rzucił się na niego całym ciężarem swego ciała. Na oczach Katarzyny, która nie wiedziała, czy wzywać pomocy, czy milczeć, wywiązała się zacięta walka.

Powoli jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, zresztą nie bardzo głębokiej, bo chociaż nie świecił księżyc, noc była jasna. Katarzyna spostrzegła, że obaj mężczyźni są tego samego wzrostu i tak samo silni. Raz jeden był górą, raz drugi, lecz w ciemnościach ulicy ciemne kaftany i ciemne włosy wyglądały podobnie. Słyszała odgłos ich oddechów, głośnych niczym miechy w kuźni. Nagle przestraszona młoda kobieta dostrzegła błysk sztyletu, a z kłębowiska ludzkich ciał wyrwał się okrzyk bólu. Już miała krzyknąć, kiedy na pierwszym piętrze otwarło się okno i stanął w nim mężczyzna w koszuli, ze świecą w ręku. Wysunął świecę w kierunku ulicy, starając się dostrzec, co dzieje się w dole: - Hej! - krzyknął. - Co się tam dzieje? Co tu robicie o tak późnej porze?

Walczący ochłonęli i nie czekali na ciąg dalszy. Obaj czmychnęli, jeden w kierunku rzeki, w stronę wieży Notre Dame, a drugi w kierunku bramy Banniere. Dał się słyszeć tupot ich szybkich kroków, a potem nasłała cisza. Wzruszając ramionami, pan Boucher zamknął okno. Światło zgasło.

Rozmarzona Katarzyna wróciła do łoża. Wydawało się jej, że rozpoznała czarną brodę pana de Raisa, ale nie była całkiem pewna. Lecz kim był ten drugi?

Zaczęła zastanawiać się nad tym i nagle usiadła na łóżku z bijącym sercem; usłyszała ponownie, podobne do poprzedniego, drapanie. Wytężając słuch i wzrok, wstrzymała oddech i nasłuchiwała lekkiego skrobania po murze, które stawało się coraz bliższe. Oblał ją zimny pot; któryś z mężczyzn powracał. Ogarnął ją taki strach, że nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Hałas stawał się coraz wyraźniejszy.

Kiedy czyjaś głowa ukazała się w otworze okiennym, Katarzyna otworzyła usta, aby krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie wyrwał się z jej zaciśniętej krtani. Czarny kształt wślizgnął się do komnaty, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Niebezpieczeństwo dodało dziewczynie odwagi.

Żwawo wyskoczyła z łoża i rzuciła się w kierunku drzwi, lecz szelest jej długiej koszuli nocnej zwrócił uwagę mężczyzny, bo, nie wahając się, skoczył w jej kierunku i objął ją mocno.

Katarzyna poczuła przy sobie mocne ciało, twarde muskuły opięte miękką skórą. Mężczyzna oddychał głośno, a ona rozpoznała lekki zapach jego oddechu, zanim zdążył zamknąć usta. Strach nagle zniknął, a ona, już pokonana, przestała stawiać opór.

- Arnold!... - szepnęła - powróciłeś!...

Nie odpowiedział. Wydawało się, że ogarnął go dziwny szał. Bez słowa, brutalnie i w pośpiechu zerwał z niej koszulę, szukając łagodnego ciepła jej ciała. Jego ręce błądziły w szybkich i szaleńczych pieszczotach.

Katarzyna czuła rosnącą falę rozkoszy. Ofiarowała mu się na wpół szalona z żądzy, z rosnącą namiętnością oddawała pocałunki. Ciemna komnata zaczęła wirować wokół niej, poczuła, że słania się na nogach, a on poderwał ją z ziemi i dyszącą poniósł do łoża, w którego miękkości zanurzyli się oboje. Cicha, tajemna i pełna westchnień noc zamknęła się nad kochankami.

Przez cały czas nie powiedział ani jednego słowa. Posiadł ją z zaciśniętymi zębami, w jakimś rozpaczliwym, lecz pełnym namiętności szale. Z takim zapałem oddawali się obydwoje gwałtownej rozkoszy, że Katarzyna nie mogła stwierdzić, które z nich jest niewolnikiem drugiego.

Kiedy w głębi radosnego odrętwienia poczuła, że Arnold zbiera się do odejścia, chciała go powstrzymać; wyciągnęła ramiona, lecz napotkała na pustkę. Zerwała się natychmiast i zobaczyła jego sylwetkę znikającą w oknie, ale nie ośmieliła się zawołać. Był już na samym dole. Słyszała, jak oddala się, biegnąc, i z uśmiechem szczęścia ułożyła się wygodnie na poduszkach. Mógł sobie uciekać. Tej nocy Katarzyna zebrała całe żniwo szczęścia. Jutro też będzie dzień, jutro go odnajdzie. Już nie miała ochoty odchodzić i zaszywać się gdzieś w Burgundii. Xaintrailles miał rację. Lecz może walka będzie krótsza, niż przypuszczał. Wydawało się, że Arnold był bliski złożenia broni...

Katarzyna spędziła resztkę nocy, robiąc plany na przyszłość, a każdy był wspanialszy od poprzedniego.

* * *

Ale następnego ranka, kiedy kapitanowie przybyli do Joanny, aby wysłuchać rozkazów, Katarzyna, która z góry schodów obserwowała ich połyskujące zbroje i różnobarwne pióropusze, stwierdziła, że Gelles de Rais ma na policzku jeszcze świeżą ranę, podczas gdy oko Arnolda de Montsalvy'ego było po mistrzowsku podbite, szczegół, którego Katarzyna nie zauważyła w nocy. Spojrzenie Arnolda spoczęło na niej tylko przez chwilę. Bardzo szybko odwrócił głowę i potem nie popatrzył już w stronę schodów.

Pokiereszowane twarze obu kapitanów zwróciły uwagę Joanny d'Arc.

Spoglądając kolejno na pana de Raisa i pana de Montsalvy'ego stwierdziła słodko-kwaśnym tonem: - Byłoby lepiej dla Boga i delfina*, abyście panowie spędzali noce we własnych łóżkach.

* Aż do koronacji Joanna d'Arc nazywała Karola VII delfinem. Obaj winowajcy spuścili głowy niczym łobuzy złapane na gorącym uczynku, ale zakłopotana mina Arnolda nie pocieszyła Katarzyny, która przestała cokolwiek z tego rozumieć. Dlaczego zachowuje się odpychająco i obojętnie po tak płomiennej nocy? Czy kiedy nastał dzień, zaczął się wstydzić miłości, jaką w nim wzbudzała? A zresztą, czy to była miłość, ten gwałtowny głód jej ciała, przed którym nie potrafił się obronić?

Katarzyna zachowała na długo w pamięci ostatnie dni oblężenia Orleanu, wspomnienie jednocześnie gwałtowne, mgliste i nierzeczywiste, ale całkowicie zdominowane przez osobę postawnej dziewczyny o błękitnych oczach, która trzymała się na koniu niczym mężczyzna, mężnie dowodziła szturmem, ale umiała także pochylać się z czułością matki nad rannymi i umierającymi, potrafiła płakać, z pokorą spowiadając się ze swych błędów Janowi Pasquerelowi lub słuchając mszy, potrafiła również grozić bastardowi, że zetnie mu głowę, jeśli ten pozwoli przedostać się posiłkom, które prowadził Anglik Falstaff. Wzniosła i łagodna Joanna, której gorące serce nie znało półśrodków.