Nagle spojrzenie Joanny skierowało się ku katedrze, zatrzymało na skazanej i nabrało wyrazu niedowierzania. Zatrzymała konia, odwróciła w kierunku Jana z Orleanu i wskazując dłonią na ponury orszak, rzekła poważnym głosem, który zadźwięczał głębokim echem w sercu Katarzyny: - Panie bastardzie, więc są w tym dobrym mieście serca tak twarde, aby posyłać na śmierć kobietę, w momencie kiedy armia przynosi mu nadzieję?

Jan zmarszczył brwi. Natychmiast rozpoznał Katarzynę i zaczął szukać wokół siebie wzrokiem tego, którego tam nie było. Wzruszył ramionami gestem pełnym niezadowolenia.

- Rozkazałem, aby tę kobietę pozostawiono w więzieniu do twojego przyjazdu, Joanno, abyś mogła wedle swojej woli zdecydować o jej losie.

Przybyła tutaj przed miesiącem w łachmanach i całkowicie wyczerpana. Ale jeden z naszych kapitanów rozpoznał w niej wielką damę i przyjaciółkę Filipa Burgundzkiego. Oskarżył ją, że przybyła tutaj na przeszpiegi.

- To kłamstwo! Chciałam tylko dołączyć do ludzi w tym mieście, aby umrzeć wraz z nimi... - krzyknęła Katarzyna z taką mocą, że Joanna popatrzyła na nią uważnie.

Spojrzenie fiołkowe i błękitne zatrzymały się przez chwilę na sobie.

Katarzyna poczuła nagle, że rodzi się w niej dziwne zaufanie. We wzroku Joanny było tyle dobroci i szczerości, że natychmiast zapomniała o wszystkich uprzedzeniach. A ponieważ Joanna uśmiechnęła się do niej ciepło i po przyjacielsku, nieśmiało oddała uśmiech.

- Jak cię zwą? - zapytała Joanna.

- Katarzyna, szlachetna pani. Tym razem uśmiech Joanny rozjaśnił całą jej twarz; potrząsnęła wesoło krótko obciętymi włosami: - Nie jestem szlachetną panią, lecz prostą dziewczyną z pól, i mam młodszą siostrę, która również nosi imię Katarzyna, jak jedna z najdroższych mi świętych. Ponieważ twój los leży w moich rękach, jesteś wolna, Katarzyno. Mam nadzieję, że znajdzie się tutaj jakaś dobra dusza, która za-opiekuje się tobą, gdyż sprawi mi tym przyjemność. Zobaczymy się jeszcze...

Na te słowa, kto tylko mógł, rzucił się w kierunku skazanej.

Rozwiązano ją, zdjęto z ohydnego wozu, postawiono na ziemi, a ktoś narzucił jej na ramiona płaszcz. Kłócono się o nią, a ci, którzy jeszcze miesiąc temu domagali się jej śmierci, byli skłonni się bić, aby móc ofiarować jej gościnę. W tym czasie Joanna i jej świta zsiedli z koni przed katedrą, gdyż dziewczyna chciała pomodlić się, jak to czyniła każdego wieczoru o zachodzie słońca. Zbliżyła się do niej olbrzymia kobieta ubrana w piękny aksamit i obwieszona złotą biżuterią.

- Zechciej mi powierzyć tę więźniarkę, Joanno - powiedziała. - Jestem matką Jakuba Bouchera, skarbnika, u którego masz zamieszkać. Zaopiekuję się nią.

Joanna podziękowała jej uśmiechem.

- Dobrze - powiedziała z prostotą. - I niech cię Pan Bóg błogosławi!

Następnie weszła do olbrzymiego kościoła, niosąc biały proporzec, a wraz z nią weszli, niczym długi, srebrny tren, jej rycerze. Pani Matylda Boucher położyła dłoń na ramieniu Katarzyny, pociągnęła ją za sobą...

przeciskając się przez tłum, który rozstępował się przed nią z przyjacielskim szemraniem.

- Chodź, biedaczko. Jesteś taka blada, że musisz się pokrzepić.

Katarzyna dała się prowadzić z wielkim żalem. Ciągle odwracała głowę, chcąc jeszcze raz zobaczyć białą zbroję Joanny, która rysowała się w cieniu portalu. Matylda uśmiechnęła się.

- No chodź - powiedziała. - Zobaczysz ją wkrótce, gdyż będzie mieszkała u nas.

Młoda kobieta ruszyła posłusznie za opiekunką. Kiedy przechodziły przed szpitalem znajdującym się w sąsiedztwie katedry, popatrzyła na wyrzeźbioną nad bramą klęczącą postać z wielkimi skrzydłami.

- Kiedyś - powiedziała głucho - dawno temu, kiedy byłam bardzo mała, pewna kobieta, Cyganka, przepowiedziała mi, że spotkam w życiu anioła!

Nie sądzisz, pani Matyldo, że to Joanna jest tym aniołem?

Matylda zatrzymała się na chwilę i spojrzała na swego gościa z nagłą sympatią. To, co uczyniła przedtem, było tylko chrześcijańskim obowiązkiem i chęcią sprawienia oswobodzicielce przyjemności. Teraz więźniarka wzbudziła w niej zainteresowanie.

- Co do tego nie ma wątpliwości - powiedziała z powagą w głosie.

* * *

Dom Jakuba Bouchera, skarbnika królewskiego w mieście Orlean, znajdował się w pobliżu bramy Regnard, która prowadziła na zachód. Była to wysoka i wspaniała siedziba, której strzeliste wieżyczki, ściany ozdobione kwiatami i okna z kolorowymi szybkami świadczyły o bogactwie gospodarzy. Z wysokich okien z krzyżownicami rozciągał się widok na mury obronne oraz na większą część obozu angielskiego. Z drugiej strony rowu między Loarą a bramą Banniere, po stronie północnej, ludzie pana de Salisbury'ego, zabitego na samym początku oblężenia, a następnie panów de Talbota i de Suffolka, zbudowali pięć drewnianych baszt z wieżami obronnymi, z których największa, olbrzymia fortyfikacja broniąca dostępu do rzeki, nosiła nazwę baszty Świętego Wawrzyńca. Powiewał nad nią proporzec Jana Talbota, księcia de Shrewsbury. Matylda Boucher pokazała go Katarzynie z okna komnaty, którą dla niej przeznaczyła. Pomimo ciemności widać było wyraźnie cały obóz angielski i rzędy różnobarwnych namiotów ustawionych pomiędzy basztami. Dalej cała okolica, zrównana z ziemią i spalona, przypominała ogoloną głowę.

- Nie mają więcej szczęścia niż my - powiedziała nowa przyjaciółka Katarzyny, wskazując na olbrzymią basztę - i nie jedzą wcale do syta. Od tej sławetnej dostawy śledzi, która kosztowała wiele istnień ludzkich, a której nie udało się zatrzymać księciu de Burbonowi, nie dostali nic innego. Są bardzo głodni. Ale dzisiaj wieczór my, oblężeni, najemy się do syta, dzięki Bogu i Joannie.

Katarzynie wydawało się, że budzi się ze złego snu. Uprzejmość damy dodała jej ducha. Pod wieloma względami przypominała młodej kobiecie jej przyjaciółkę Ermengardę i Katarzyna powiedziała jej o tym z przyjemnością.

Schlebiło to bardzo pani Matyldzie, gdyż rodzina de Chateauvillain była znana w całej Francji. Co więcej, ranga gościa sprawiała jej również przyjemność. Zapomniała, że jeszcze przed godziną ta szlachetna dama miała na szyi sznur, i zaczęła zwracać się do Katarzyny „moja droga hrabino".

Dzięki niej dziewczyna odkryła na nowo wszystkie przyjemności płynące z komfortu.

W salach recepcyjnych służba przygotowywała wystawny bankiet, który skarbnik wydawał na cześć Dziewicy Joanny, ale Matyldzie udało się przywołać dwie pokojówki, które na jej polecenie pospieszyły przygotować Katarzynie kąpiel i komnatę.

Zanurzywszy się w wodzie, Katarzyna pomyślała, że dawno nie zaznała podobnej przyjemności. Miała do swej dyspozycji, jakby dzięki jakimś czarom, wiele litrów ciepłej wody, pachnące mydło i perfumy.

Dzbanek z zimną wodą, który przynosił jej każdego ranka poczciwy Pitoul, wydawał się odległą przeszłością. Po kąpieli poczuła się jak nowo narodzona. Nałożyła koszulę z delikatnego batystu i jedwabną suknię koloru jesiennych liści, zbyt obszerną dla niej, lecz po spięciu szpilkami pasującą jak ulał. Podczas gdy służąca czesała jej długie włosy, nie szczędząc okrzyków podziwu, pomyślała, że wszystkie obawy, cały lęk, a nawet wspomnienie cierpień, wszystko to spoczywało teraz na samym dnie brudnej wody, którą służące zamierzały wylać. Kiedy Matylda, która pomagała synowej w ostatnich przygotowaniach, udała się do komnaty, stanęła na progu jak wryta, tak bardzo zaskoczyła ją zmiana, jaką zastała. W ciągu niecałej godziny kopciuszek, którego czekała szubienica, przemienił się w młodą, piękną i elegancką kobietę. Nie mogła się powstrzymać, aby jej nie ucałować.

- Moja droga hrabino, jest pani po prostu czarująca i teraz zaczynam lepiej rozumieć pewne sprawy! Bo tak naprawdę to myślałam, że szaleństwem byłoby wyobrażać sobie, iż jesteś przyjaciółką tak wymagającego księcia Filipa!

- Już nią nie jestem - powiedziała Katarzyna z uśmiechem. - Opowiem ci, pani, dlaczego. Byłaś dla mnie taka dobra!

- Niechże pani przestanie i proszę czuć się tutaj jak u siebie w domu.

Prawie tak szybko jak Dziewica zrozumiałam, że jesteś ofiarą obrzydliwej nienawiści. Witaj w naszym domu. Chodźmy teraz, abym mogła przedstawić cię, pani. Słyszę, że orszak już przybywa.

Rzeczywiście zdawało się, że hałas rozgorączkowanego tłumu przeniósł się na tę stronę. Bez wątpienia Joanna opuściła katedrę i udawała się w kierunku domu. Ale Katarzyna zaczęła protestować: - Nie, nie dzisiaj! Nie jestem jeszcze gotowa. Jutro padnę do stóp Joanny, aby jej podziękować.

W tym momencie pojawiła się w drzwiach zdyszana Małgorzata Boucher. Uśmiechnęła się do Katarzyny ciepło, gdyż przysłała ją Joanna, lecz zwróciła się do teściowej: - Nadjeżdża! Błagam cię, chodź, pani matko! Umieram ze strachu i za żadne skarby nie podejdę do niej sama.

- Kiedyż przestaniesz bać się zbroi, Małgorzatko? - powiedziała Matylda, wzruszając ramionami. - To przecież nie herszt rozbójników, ale piękna, młoda dziewczyna, uśmiechnięta i pełna słodyczy...

- ...i która przychodzi prosto z nieba! To bardziej emocjonujące niż wszyscy rozbójnicy świata!

Kobiety wyszły pospiesznie, pozostawiając Katarzynę samą.

Rzeczywiście, orszak Joanny już się zbliżał i młoda kobieta podeszła do okna, aby obserwować jego nadejście. Dziewica nadal jechała konno, ale oddała swój proporzec koniuszemu Jehanowi d'Aulonowi, który sunął za nią niczym cień. Chciała ściskać wyciągnięte do niej dłonie i brać w ramiona dzieci, które jej podawano. Za nią jechali kapitanowie, zachowując równy szereg, cierpliwi i chociaż raz uśmiechnięci. Tylko jeden miał ponurą minę; jechał roztargniony, z oczami wpatrzonymi w łeb konia. Z bijącym sercem i pałającymi policzkami Katarzyna rozpoznała Arnolda. Nigdy jeszcze nie widziała u niego tak zmienionej i przygaszonej twarzy. Przypominał pokonanego wojownika ciągniętego za rydwanem zwycięzcy, i Katarzyna zaczęła się zastanawiać, czy już wie, że Joanna uratowała ją od śmierci. I czy ta posępna mina spowodowana była faktem, że ocalono jej życie, czy wyrzutami sumienia? Wspomnienia minionej nocy musiały go dręczyć i młoda kobieta się uśmiechnęła. Jakież to wspaniałe uczucie być żywą, młodą, wolną i mieć możliwość podjęcia tej dziwnej walki, którą od tak dawna toczyła z kapitanem de Montsalvym.