Chwycił ją gwałtownie za ramiona i zaczął nią potrząsać. Straciwszy równowagę, dziewczyna zachwiała się i krzyknęła. Wtedy puścił ją równie gwałtownie, jak schwycił, tak że upadła na ziemię. Jedna noga podwinęła się jej, wywołując ostry ból. Czując wilgotną posadzkę, chciała się podnieść, ale on rzucił się na nią, przygniatając całym ciężarem ciała.
W słabym świetle latarni zobaczyła tuż przy swojej twarzy wykrzywioną z wściekłości i pożądania twarz.
- Nie, nie będziesz mnie już nękać! Jutro umrzesz, a dzisiaj w nocy odprawię nad tobą egzorcyzmy, czarownico. Pozbawię cię całej twojej mocy.
Kiedy cię posiądę, zrozumiem może, że jesteś kobietą taką jak wszystkie...
Między przeciwnikami wywiązała się dzika i bezlitosna, lecz milcząca walka. Zaciskając zęby, Katarzyna walczyła, jakby od tego zależało jej życie, wstrzymywała oddech i oszczędzała, jak tylko mogła, siły. Była zwinna jak węgorz, ale Arnold miał nad nią przewagę silnego, zdrowego mężczyzny, podczas gdy ona była osłabiona, i zrozumiała, że wkrótce będzie musiała się poddać. Co więcej, rozwiązane włosy przeszkadzały jej, zaplątywała się w nie jak w sieci. Arnold uchwycił jeden z jej nadgarstków i starał się uczynić to samo z drugim. Siły Katarzyny słabły coraz bardziej i nagle całkiem ją opuściły. Usta Arnolda wpiły się w jej usta, więżąc ją w pocałunku, który przerwał oddech. Czuła, że słabnie i zaraz zemdleje. Walczyła z nową słabością, która podstępnie ją ogarniała. Ale nie miała już siły.
Na pół świadoma czuła, że młodzieniec odsunął się od niej, nadal trzymając jej nadgarstki, i że zdejmuje z niej ubranie. Zamknęła oczy, żeby go nie widzieć, ale słyszała, że oddycha głośno, jak człowiek po długim biegu. Nadgarstki ściśnięte mocnymi palcami Arnolda bolały ją bardzo, próbowała je jakoś oswobodzić, lecz jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz.
Arnold nie poprzestawał na jednym pocałunku i Katarzyna poczuła, jak budzą się dawne demony jeszcze bardziej żarłoczne po długim śnie, na jaki je skazała. Zapominając o wszystkim, o szubienicy, o swojej nienawiści, o uprzedzeniach i poniżeniu, oddała się mu całkowicie, nie zdając sobie nawet sprawy, że już uwolnił jej ręce i że instynktownie zarzuciła ramiona na jego szyję. Mówił teraz coś ochrypłym, ledwo słyszalnym głosem, głosem z sennych marzeń. Z ustami przy jej twarzy szeptał gorące słowa miłości przerywane obelgami, nie przestając jej całować. Z zamkniętymi oczami, z na wpół otwartymi ustami, dała się porwać uniesieniu. I stał się cud, cud, który rodzi się jak iskra między istotami przeznaczonymi dla siebie, stworzonymi dla siebie. Katarzyna oddawała się, jak nigdy jeszcze nie oddała się żadnemu mężczyźnie, a w zamian otrzymała rozkosz tak wielką, jakiej istnienia nigdy nie podejrzewała. Rozkosz, która zmazała wszystkie cierpienia i była warta całego życia...
Kiedy fala namiętności opadła, pozostawiając ją nieruchomą i bezwolną na gołej posadzce więzienia, Katarzyna poczuła, że Arnold ją opuszcza. Otworzyła oczy i zobaczyła, że kieruje się niepewnym krokiem w stronę drzwi. Uśmiechnęła się.
- Arnoldzie... - zawołała.
Na brzmienie jej głosu odwrócił się powoli, bardzo powoli, jakby z żalem. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Wtedy szepnęła łagodnie: - Możesz sobie odejść... a ja mogę umrzeć. Wiem teraz, że nigdy o mnie nie zapomnisz.
Młodzieniec jak oszalały rzucił się w stronę drzwi z ochrypłym krzykiem, zapominając o latarni. Katarzyna usłyszała, jak biegnie więziennym korytarzem. Obawiając się wejścia strażników, pospiesznie ubrała się, położyła na słomie i zasnęła.
Kiedy jeden ze strażników przyszedł po lampę, znalazł Katarzynę śpiącą głębokim snem i przez chwilę stał jak osłupiały.
- Jak może spać, kiedy za parę godzin zostanie powieszona - dziwił się, opowiadając o tym w chwilę później swemu towarzyszowi. - To wymaga wielkiej odwagi. A przecież to tylko kobieta.
Rozdział czternasty Joanna d'Arc
Uciekając z więzienia, w którym zamknięto Katarzynę, Arnold nie domyślał się nawet, jak ogromną radość pozostawił po sobie. Radość ta w pewien sposób wyrwała młodą kobietę z więzienia, wyzwoliła od strachu przed okrutnym losem, jaki ją czekał, i wprawiła w błogi nastrój. W ciągu jednej godziny zaznała tyle szczęścia, że już nie obawiała się śmierci.
Franciszkanin mający ją eskortować zastał kobietę całkowicie spokojną, która prawie nie zwracała na niego uwagi. Obojętnie wysłuchała tego, co mówił o Bogu, a na jej twarzy błąkał się zagadkowy półuśmiech, który zgorszył mnicha. Pitoul, pochlipując, przyniósł jej posiłek, najlepszy, jaki udało się jej zjeść od dłuższego czasu: biały chleb, świeże mięso i wino.
W przeddzień przybył do miasta drogą wodną konwój z żywnością, ochraniany osobiście przez Dziewicę.
- Pomyśleć, że pewnie wjedzie do miasta jeszcze dziś wieczór, a ty, pani, jej nie zobaczysz! - rzekł poczciwy człowiek i zapłakał.
I to Katarzyna musiała pocieszać swojego strażnika. Dziewica nie obchodziła jej wcale, gdyż wiedziała, że umrze szczęśliwa.
Ta dziwna radość tkwiła w niej jeszcze wtedy, gdy około ósmej wieczór posadzono ją na wozie służącym zwykle do zbierania odpadków.
Franciszkanin usiadł obok niej, a kat usadowił się z tyłu. Eskorta złożona z łuczników otoczyła wóz, który wyjechał z Chastelet. Odziana w grubą koszulę, ze sznurem na szyi, Katarzyna poddawała się bez oporu wstrząsom wozu. Jej wielkie oczy przypominały oczy lunatyka. Wydawało się, że nie należy już do świata istot ziemskich.
Wóz przejechał przez kurzy targ, pusty o tej porze, i skierował się w stronę szerokiej ulicy Karczmarzy. Ten ruchliwy trakt pełen oberży o pięknych, bogato zdobionych szyldach, zwykle tętnił życiem. Ale tego wieczoru była prawie pusta. We wszystkich domach pozamykano okiennice, a nieliczni przechodnie tak się spieszyli, że prawie nie zwracali uwagi na ponury orszak.
Jeden z eskortujących żołnierzy mruknął: - Wszyscy zgromadzili się przy bramie Burgundzkiej, gdyż tamtędy wjedzie do miasta Dziewica. Gdyby nasi panowie ławnicy kazali powiesić tę kobietę trochę wcześniej, i my bylibyśmy tam również...
- Będziemy musieli się pośpieszyć! - powiedział drugi.
- Ej, wy tam, uciszcie się - rozkazał jadący na koniu sierżant.
Od wschodniej strony miasta dochodził zgiełk złożony z tysięcy głosów. Przypominało to brzęczenie olbrzymiego roju pszczół, podczas gdy wokół nich panowała cisza. Zaczęły bić dzwony kościołów Saint-Etienne, Sainte-Colombe i Notre Dame de la Conception, okrzyki i wiwaty były coraz głośniejsze, a wóz jechał dalej szeroką ulicą prowadzącą do katedry Świętego Krzyża.
- Wjeżdża! - wykrzyknął z podnieceniem w głosie jeden z łuczników. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków, amen! - odpowiedział z przyzwyczajenia franciszkanin.
Katarzyna wzruszyła ramionami. Spieszno jej było, by ta ponura komedia wreszcie się skończyła. Co ciekawe, nie myślała już o Arnoldzie, lecz o Michale. Oczami wyobraźni widziała go znowu jadącego na kaźń ulicą Saint-Denis. Otaczał go tłum, podczas gdy ona była teraz sama.
Nigdzie nie było dwójki przyjaciół gotowych jej pomóc za cenę utraty własnego życia. Jechała na śmierć wśród całkowitej obojętności, w towarzystwie mnicha i spieszących się żołnierzy.
Ulica zakończyła się nagle, wpadając na plac przed katedrą Świętego Krzyża. Iglice wież połyskiwały jeszcze w resztkach światła. W głębi ciemnego przedsionka, oświetlonego dwiema świecami trzymanymi przez ministrantów, stał kapelan w czarnym ornacie i diakon trzymający wysoki krzyż procesyjny. Radosny zgiełk był coraz bliżej. Teraz z kolei dzwony Świętego Krzyża wylały strugę nieprzyzwoitej radości na głowę skazanej, którą ogarnął gwałtowny bunt. Jakim prawem ci pełni radości ludzie zmuszali ją, aby umarła? Instynkt zachowawczy, który obudził się w niej, był tak gwałtowny, że nią wstrząsnął. Zaczęła miotać się w więzach, gdy wóz podskakiwał na nierównym bruku, i krzyczała: - Nie chcę umierać! Jestem niewinna!... niewinna...
Ogromna wrzawa zagłuszyła jej głos. Wydawało się, iż biegnąca wzdłuż katedry ulica pęka nagle pod naporem gęstniejącego tłumu niosącego tak wiele pochodni, że panowała jasność jak w biały dzień. W jednej chwili plac wypełnił się ludźmi, a z szybko otwieranych okien spływały, nurzając się w kurzu, kobierce i sztuki różnobarwnego jedwabiu. Wóz wiozący Katarzynę został unieruchomiony przez masę ludzką, która nie interesowała się nią wcale. Nad morzem głów Katarzyna zobaczyła postępujący wolno orszak wojskowy. Na jego czele jechał na białym koniu jeździec z odkrytą głową, a wokół niego cisnął się tłum. Stojąc na wozie, który górował nad tłumem, skazana zrozumiała, że jest to Dziewica Orleańska, i nagle jej bunt nie wiedzieć czemu, zgasł. Patrzyła na zbliżającą się wojowniczkę szeroko otwartymi oczyma. Joanna miała na sobie białą zbroję, błyszczącą niczym srebro i zasłaniającą ją całkowicie. Jedną ręką prowadziła konia, a w drugiej trzymała olbrzymią białą chorągiew obszytą jedwabiem: na polu usianym kwiatami lilii postać Zbawiciela i dwóch aniołów trzymających w dłoniach lilię. Z boku wyhaftowano słowa: „Jezus", „Maria". Ale Katarzyna widziała jedynie twarz dziewczyny, wyrazistą i jasną, okoloną ciemnymi, ściętymi na krótko jak u chłopca włosami i niebieskie oczy pełne szczerości i blasku.
Mężczyźni i kobiety tłoczyli się wokół białego konia, próbując dotknąć jej dłoni, zbroi lub choćby wierzchowca. Joanna uśmiechała się do nich mile, odsuwała ich łagodnie, prosząc, aby uważali i nie dostali się pod kopyta koni. Jeden z młodych chłopców, pełen entuzjazmu, uniósł pochodnię zbyt blisko jednego z proporców i ten zaczął płonąć. Szybkim gestem Joanna d'Arc uchwyciła proporzec, dłonią zgasiła płomień i odrzuciła poczerniałe płótno. Dały się słyszeć gromkie wiwaty. Tuż za Dziewicą Katarzyna spostrzegła twarze Jana z Orleanu, Xaintrailles'a, Gaucourta. A także inne, których nie znała. Nie było tylko Arnolda.
"Katarzyna Tom 2" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 2". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 2" друзьям в соцсетях.